Zdjęcie własne, ilustracyjne
Zdjęcie własne, ilustracyjne
Aleksandra Aleksandra
98
BLOG

Czwartego (i piątego) czerwca - wspomnienia osobiste i nie tylko

Aleksandra Aleksandra Kultura Obserwuj notkę 1

Na temat czwartego czerwca napisano bardzo wiele. Jedni z nostalgią wspominają czasy, gdy społeczeństwo jednoczyło się w walce przeciw reżimowi komunistycznemu. Inni idą jeszcze dalej i widzą w czwartym czerwca dzień odzyskania niepodległości. Jeszcze inni – wręcz przeciwnie - „tamten” czwarty czerwca uważają za jeden z ostatnich etapów oddawania przez komunistów władzy w taki sposób by jej tak naprawdę utracić, za to bardziej pamiętają inny czwarty czerwca, kiedy to w pospiesznie obalano rząd Jana Olszewskiego, by nie dopuścić do lustracji polityków.

Zamiast wdawać się w zawiłości polityki postanowiłam podzielić się własnymi wspomnieniami sprzed 32 lat. Wspomnieniami osoby, która nie działała w opozycji (co jej teraz niektórzy wypominają, gdy próbuje dyskutować na tematy polityczne), ale która opozycję popierała i nie miała wątpliwości na kogo głosować. Obok moich własny wspomnień i refleksji zamieszczę również informacje „encyklopedyczne” – o tym jak wcześniej wyglądały wybory w PRL. Dla moich rówieśników lub osób starszych ode mnie może to być zbyt oczywiste, ale dla osób z młodszego pokolenia, a nie wgłębiających się w historię, bez niektórych wyjaśnień mój tekst mógłby być miejscami niezrozumiały. Fragmenty bardziej szczegółowo wyjaśniające sytuację zaznaczyłam na zielono. Starci Czytelnicy mogą je pominąć. 

Miałam 26 lat i były to pierwsze wybory, w których brałam udział. Do tej pory PRL głosowanie miało bardziej charakter plebiscytu. Jeśli głosowało się bez skreśleń oddawało się głos na listę Frontu Jedności Narodu – czyli specjalnie przygotowaną listę złożoną z członków PZPR – Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (ci stanowili większość) i stronnictw satelickich – Zjednoczonego Ludowego (ZSL) i Stronnictwa Demokratycznego (SD) oraz innych pomniejszych organizacji. Lista taka zawierała nieco więcej kandydatów niż miejsc, ale brak skreśleń oznaczał oddanie głosów na kandydatów zgodnie z kolejnością na liście, czyli na tych z tzw. "miejsc biorących". Gdyby jednak któryś z miejsca "biorącego" został skreślony przez odpowiednio dużą liczbę głosujących to kandydat  z miejsca "niebiorącego" wszedłby na jego miejsce. Były to jednak rzadkie przypadki, gdyż panowało przekonanie (trudno orzec czy prawdziwe), że komisje odnotowują czy ktoś skreśla czy nie lub czy wchodzi za kotarę, bowiem głosujący bez skreśleń za kotarę nie wchodzili. Poza tym nawet ci kandydaci z miejsc "niebiorących" musieli być zaakceptowani przez władze. Nie było możliwości by w wyborach startowali przedstawiciele autentycznej opozycji.

W związku z czym (przynajmniej w czasach, które lepiej pamiętam) opozycja wzywała do bojkotu wyborów. Tu też panowała opinia, że nieobecność może być odnotowana, a konsekwencją mogło być np. kłopoty z wyjazdem zagranicę  (wniosek o wydanie paszportu do krajów spoza bloku wschodniego trzeba było składać przed każdym wyjazdem, a po powrocie paszport należało oddać do depozytu, nawet więc, gdy ktoś miał paszport władze mogły odmówić mu jego wydania), kłopoty w pracy itp. Trudno powiedzieć na ile takie obawy były uzasadnione. Przypadki odmowy wydania paszportu istotnie miały miejsce, ale też nie była to reguła. Wiele zależało od szczęścia. Zbojkotowałam wybory do Rad Narodowych (samorząd lokalny) w 1984 r. oraz do Sejmu w 1985 r. i problemów nie miałam. Nie zmienia to faktu, że władzy zależało na wysokiej frekwencji, ale radziła sobie w inny sposób – po prostu wynik zawyżała. W latach 70-tych podawana frekwencja zwykle oscylowała wokół 98-99 procent, ale po doświadczeniach „Solidarności” i stanu wojennego, kiedy rzeczą oczywistą było, że lokale będą świecić pustkami oficjalnie podano już „tylko” 78,86% (do Sejmu) (Wybory parlamentarne w Polsce w 1985 roku – Wikipedia, wolna encyklopedia).

Wybory 4 czerwca były zdecydowanie inne, choć też odbiegały od obecnych standardów z uwagi na to, że 65% mandatów przydzielone zostało PZPR i stronnictwom satelickim. Jak to określała władza – wybory były konkurencyjne, ale nie konfrontacyjne. Konkurencyjność polegała na tym, że na każdej z list PZPR, ZSL i SD było kilka nazwisk i należało zostawić jedno, a inne skreślić, można też było skreślić wszystkie, co, jak się okazało, robiono często. Pozostałe 35% mandatów było obsadzane istotnie w wolnych wyborach. Przedstawiciele Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” mogli umieszczać swoich kandydatów tylko na tej liście. Konkurowali oni osobami wspieranymi przez władze, a znanymi głównie z działalności dziennikarskiej, artystycznej, społecznej bądź naukowej, a także z osobami pozostającymi w opozycji wobec władzy, którym jednak było „nie po drodze” z „Solidarnością”. Przykładem tych ostatnich może być Leszek Moczulski kandydujący z Krakowa.

Była też lista krajowa. Było tam 35 nazwisk i tu „po staremu” można było głosować bez skreśleń. Tam znaleźli się działacze PZPR i organizacji satelickich, w tym członkowie rządu.

Po raz pierwszy w PRL wybierano też do Senatu (przedtem tej izby nie było). Z długiej listy należało zostawić nieskreślone dwa (w województwie warszawskim i katowickim trzy) nazwiska. Województw było 49, więc łącznie wybrano 100 senatorów.

Jak widzimy system "kontraktowych" wyborów był dość skomplikowany, dlatego też spora część kampanii wyborczej poświęcona była objaśnianiu technicznych aspektów głosowania. Skupiano się na liści bezpartyjnej i wyborach do Senatu. Oficjalnie nie instruowano co zrobić z listami PZPR i stronnictw satelickich oraz listą krajową, ale ponieważ wybory traktowano jako pewnego rodzaju plebiscyt - w większości przypadków decydowano się skreślać wszystkich.

Wyniki zaskoczyły tak rząd jak i opozycję. Z listy krajowej przeszły tylko 2 osoby: Mikołaj Kozakiewicz z ZSL – z wykształcenia socjolog, bardziej znany ogółowi, jako seksuolog i autor felietonów popularyzujących wiedzę z dziedziny, która w tych czasach traktowana była bardziej wstydliwie niż teraz oraz Adam Zieliński (PZPR) – prawnik, późniejszy rzecznik praw obywatelskich, wtedy jednak niezbyt znany. Panowało przekonanie, że Adam Zieliński znalazł się w Sejmie, ponieważ osoby skreślające całą listę jedną lub dwoma kreskami nie dociągnęły do ostatniego nazwiska, co interpretowano, jako pozostawienie tej osoby na liście. Niemal wszyscy (poza jednym) kandydaci KO „Solidarność” do Sejmu zdobyli mandaty już w pierwszej turze, co udało się jedynie trzem z list „rządowych”. W wyborach do Senatu większość kandydatów „Solidarności” zdobyła mandaty w I turze (po II turze jedynie jeden mandat nie przypadł kandydatowi KO „Solidarność)”.

Warto pamiętać, że te częściowo wolne wybory były pierwszymi tego typu wyborami w bloku wschodnim, ale miało to swoją cenę w postaci opóźnienia prawdziwie wolnych wyborów. W innych krajach bloku wschodniego (poza ZSRR) przemiany rozpoczęły się później, ale wybory były od razu demokratyczne, w których ścierały się różne partie. 

Porażka władzy miała bardzo prestiżowy charakter. Uświadomiła rządzącym, że społeczeństwo ich nie chce, ale na sam układ sił w parlamencie aż tak nie wpłynęła, gdyż miejsca "przynależne" PZPR i stronnictwom satelickim zostały obsadzone w drugiej turze (tak przewidywała ordynacja). W drugiej turze obsadzono też brakujące miejsca z listy krajowej, a tego już ordynacja nie przewidywała. Ktoś zapyta: co przewidywała? - No właśnie nic, nie przewidywała sytuacji, że lista krajowa padnie. Zdecydowano się więc na zmianę reguł gry w jej trakcie.

O wynikach wyborów dowiedzieliśmy się szybko. Postarali się o to członkowie „Solidarności” Czy wygranym wyborom towarzyszyła radość? Tak, ale nieco przytłumiona obawą. W czasie, gdy Polacy z nadzieją szli do wyborów, na krańcu świata, czyli w Chinach krwawo tłumiono protesty ludzi, którzy chcieli demokratycznych reform. Wydarzenie to znane jest jako masakra na placu Tian’anmen. Gdy na drugi dzień po wyborach wybrałam się na spacer po mieście zobaczyłam taki oto rysunek: drogowskaz, a na nim dwa przeciwstawne kierunki: Chiny i Hiszpania. Pod drogowskazem siedzi człowiek. Napis pod rysunkiem sugeruje, że jest to przedstawiciel władzy, który zastanawia się czy nie należałoby wprowadzić „rozwiązania chińskiego”.

Dziś wiemy, że „rozwiązania chińskiego” nie wprowadzono, choć pewne działania służb specjalnych miały miejsce (zabójstwo księdza Zycha). Później w wielu miejscach na świecie doszło do zmian, które budziły nadzieje, ale też często wiązały się właśnie z rozwiązaniami siłowymi.

Jak zmienił się świat w ciągu lat 32, które upłynęły od historycznych wyborów w Polsce i masakry w Chinach? Czy teraz świat jest lepszy czy gorszy w porównaniu z 1989 rokiem? Trudno na to pytanie odpowiedzieć, nawet gdy przeżywało się tamte czasy, jako osoba dorosła. Trudno oddzielić ocenę sytuacji od sposobu widzenia świata wtedy i teraz. W 1989 roku byłam pełna nadziei, ale też wiele spraw widziałam w kategoriach czerni i bieli, niewiele miejsca zostawiając na odcienie szarości. Dziś bardziej staram się unikać ostrych sądów, ale stosunek do świata chyba mam bardziej krytyczny i trudniej dostrzegać mi nadzieję. Lata 90-te to lata bałaganu (na świecie często przybierającego formy krwawe), ale i wolności i nadziei właśnie. Późniejsza lata to może nieco większy porządek, ale też mniejsza wolność i wiele rozczarowań.

Krwawe stłumienie protestów w Chinach spotkało się z międzynarodowym potępieniem, ale jedynie werbalnym. Żadne państwo nie zdecydowało się na choćby symboliczne sankcje gospodarcze czy choćby dyplomatyczne. Wydarzenia te nie wpłynęły na rewizję decyzji o przekazaniu Chinom Hong Kongu czy Makau. Nie przeszkodziły też w pomaganiu Chinom w budowie potęgi gospodarczej i militarnej. Chiny zaczęły też aktywnie wspierać światowych dyktatorów, zwłaszcza w Afryce, ale nie tylko. Aktywnie też wspierają reżim Putina i Łukaszenki. Gdy bowiem przeciwko jakiemuś krajowi ogłaszane są sankcje, Chiny zawsze przyjdą z pomocą i pomogą dyktatorowi przetrwać.

Tymczasem o łamanie praw człowieka oskarżana jest Polska. Niespełna dziewięć miesięcy starsza ode mnie Olga Tokarczuk w szeroko omawianym wywiadzie dla "Corriere della Sera" przyrównała sytuację w Polsce do sytuacji na Białorusi, prowokując kontrowersyjną akcję z odsyłaniem książek. Wpisała się przy tym w tendencje panujące w ostatnich latach na Zachodzie, gdzie do katalogu od dawna akceptowanych praw człowieka: życia, wolności ekspresji, wolności religijnej, równości pod względem prawa itp., dodaje się nowe prawa, które często pozostają w sprzeczności ze „starymi”. Tak np. prawo do nie bycia dyskryminowanym z uwagi na orientację seksualną czy tożsamość płciową - jeśli objawia się tym, że nie wolno nic negatywnego powiedzieć o związkach osób tej samej płci czy operacjach zmiany czy (jak chcą inni) korekty płci – godzi w wolność słowa. Tzw. „prawa reprodukcyjne” kobiet godzą w prawo do życia istoty ludzkiej, która znajduje się w łonie matki. Oba rodzaje praw godzą też w wolność religijną, gdyż nie pozwalają na artykułowanie tego, co niektóre religie nauczają w tej czy innej kwestii. Nie mam zamiaru tutaj dyskutować na temat słuszności czy niesłuszności takich czy innych rozwiązań prawnych, ale nawet gdyby uznać, że państwo powinno prawnie uznawać związki osób tej samej płci, uznawać każdą tożsamość płciową oraz zezwalać na aborcję, przyznać należy, iż nie można w jednym szeregu stawiać aresztowania przeciwnika reżimu, w dodatku z naruszeniem prawa międzynarodowego oraz masowe aresztowania innych przeciwników władzy z jednej strony oraz prawnego zakazu aborcji (przy braku karalności kobiet), negatywnych wypowiedzi o LGBT (bez skutków prawnych) i negatywnych ocen enuncjacji samej pisarki z drugiej.

Zrównywanie pewnych bardziej lub mniej kontrowersyjnych wypowiedzi czy przepisów z niekwestionowanymi przypadkami łamania praw człowieka rozmywa sprawę tych drugich. Dlatego też wypowiedzi zrównujące stan praw człowieka w Polsce i na Białorusi uważam za szkodliwe z punktu widzenia walki o prawa człowieka na Białorusi właśnie.

W wyborach 4 czerwca startowali kandydaci z ramienia KO „Solidarność” o bardzo różnorodnych poglądach na wiele spraw. Wtedy jednak o niektórych sprawach udawało się mówić jednym głosem. Niestety teraz nic na to nie wskazuje, że uda się jednym głosem mówić o prawach człowieka. Wypowiedź Tokarczuk temu nie służy, ale nie służy też wypowiedź Terleckiego i to niezależnie od tego czy Swiatłana Cichanouska faktycznie wspiera opozycję antypisowską czy też po prostu zdecydowała się na kontakt z każdym politykiem, który znalazł dla niej czas. W pierwszym przypadku lepiej było robić „dobrą minę do złej gry”, w drugim znaleźć więcej czasu na spotkanie z bądź co bądź kandydatką na prezydenta.


Aleksandra
O mnie Aleksandra

Swoją "działalność polityczną" rozpoczęłam w roku 1968 w wieku lat... sześciu ;). Postanowiłam wtedy wyrzucić przez okno kilkanaście napisanych własnoręcznie "ulotek" o treści "W POLSCE JEST RZĄD GŁUPI". Zamiar nie udał się, bo gdy wyjawiłam go Tacie, ten przestraszył się nie na żarty (pracował na uczelni) i rzecz jasna zniszczył kartki. Motywacja mojej "działalności" była jednak specyficzna: chodziło o to, ze milicja przez parę dni obstawiała Rynek, a je lubiłam chodzić karmić gołębie.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura