Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
2147
BLOG

O tym jak katolickie siostry zakonne budowały Brytyjskie Imperium

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

       Kilka dni temu, czy to na portalu tvn24.pl, czy może w Onecie – to akurat jest nieistotne, bo tak naprawdę to równie dobrze mogło być w Telewizji Republika –  znalazłem informację, że oto specjalna irlandzka komisja potwierdziła wreszcie oficjalnie fakt odkrycia jeszcze w roku 2014 w irlandzkiej miejscowości Tuam masowego grobu ze szczątkami małych dzieci. Bardzo dobrze pamiętam ów rok, kiedy to wszystkie znaczące światowe, a za nimi i polskie, media przekazały pierwsze informacje na ten temat i już wtedy nie ulegało dla mnie wątpliwości, że powodem, dla którego owa wiadomość została potraktowana z aż taką uwagą, był fakt, że owe dzieci były mieszkańcami domu samotnej matki, prowadzonego przez katolickie zakonnice. Ja akurat najlepiej zapamiętałem tytuł z tygodnika „Newsweek”: „Jak w irlandzkim Kościele działał mechanizm głodzenia dzieci na śmierć?”, no i następujący fragment:

 

       „Zakonnice dzieliły dzieci na dwie grupy: te nadające się do adopcji i te słabsze, którym pozwalały umrzeć z głodu i chorób. 70 lat temu irlandzki Kościół katolicki dopuścił się strasznej zbrodni, której ogrom właśnie wychodzi na jaw.

      W pobliżu kościelnego domu dla samotnych kobiet z dziećmi sióstr zgromadzenia Bon Secours w Tuam pogrzebanych jest najprawdopodobniej kilkaset dzieci. Na razie odnaleziono szczątki kilkudziesięciorga, trwają poszukiwania następnych. Arcybiskup Dublina Diarmuid Martin przyznał, że to, co działo się w Tuam, zdarzało się zapewne w sześciu innych podobnych ośrodkach. Zmarłe dzieci zostały w nich pochowane, jak mówił biskup, na ‘poletkach dla aniołków’. W masowych grobach spocząć mogły w sumie zwłoki około czterech tysięcy dzieci”.

      No ale to był komentarz z przed jeszcze trzech lat. Dziś, jak mówię, media do sprawy wróciły, tyle tylko, by potwierdzić, że tamto odkrycie było jak najbardziej autentyczne, no i podać informację, że tych dzieci przez niemal 40 lat zmarło około 800, no i że za ich śmierć oczywiście odpowiadają katolickie siostry zakonne ze zgromadzenia.

      Ktoś powie, że moja sugestia, jakoby za propagowaniem owej informacji stoi bardzo silna w pewnych środowiskach niechęć do Kościoła Katolickiego, jest niestosowna, bo jeśli gdzieś znajduje się grób ze szczątkami 800 dzieci, to nie ma sposobu, by o tym nie poinformować. W tej sytuacji, może dziś przedstawię tekst, który w o wiele bardziej rozszerzonej wersji opublikowałem w dziś już niestety niedostępnym 6 numerze „Szkoły Nawigatorów” na temat tak zwanych „domów pracy”, a więc brytyjskiego wynalazku, stanowiącego zapewne oryginalne źródło owej katastrofy, którą nam przyniósł wiek XX, zarówno pod postacią sowieckiego komunizmu, jak i niemieckiego nazizmu i proszę naprawdę nie mieć do mnie pretensji, że tam nie ma słowa na temat irlandzkich przytułków dla samotnych matek prowadzonych przez siostry zakonne, bo to by dopiero z mojej strony była niestosowność.

 

      Chciałbym dziś opowiedzieć o pewnym projekcie, który został zaplanowany, opracowany i skutecznie wdrożony w samym sercu współczesnej cywilizacji, a mianowicie na terenie Brytyjskiego Imperium. Chciałbym dziś opowiedzieć o ściśle brytyjskim wynalazku, co ciekawe, dość dobrze opisanym przez samych Brytyjczyków, z którego oni wprawdzie nie są może zbyt dumni, ale z całą pewnością nie wstydzą się go na tyle, by próbować się z nim przed światem chować. A to najpewniej świadczy jedynie o tym, że oni są już z jednej strony tak potężni, a z drugiej tak tyle bezczelni, że nie muszą się doprawdy przejmować tym, co ktoś tam przeciwko nim postanowi sobie wytoczyć. Chciałem zatem opowiedzieć o historii powstania owego wynalazku, o jego kształcie, a nawet o teoretycznych przynajmniej celach jego zastosowania w życiu brytyjskiego społeczeństwa, ale też o faktycznych, jak sądzę, przyczynach, dla których Korona zdecydowała się na jego zastosowanie w praktyce.

       Rozmawiamy więc dziś o czymś, co jest powszechnie znane pod nazwą workhouse, która oczywiście w języku polskim nie występuje, a którą by można chyba najbardziej sensownie przetłumaczyć, jako dom pracy. Otóż początki owych workhouses sięgają jeszcze roku 1388 , kiedy to na Wyspach wprowadzono ustawę pod nazwą Statute of Cambridge, a której oryginalnym celem było zapewnienie Koronie rąk do pracy, tak bardzo potrzebnych od czasu, gdy wielka zaraza znana powszechnie jako „Czarna Śmierć” wybiła niemal połowę mieszkańców kraju. Myśl była taka, by tych którzy wyrwali się z rąk śmierci i z różnych przyczyn, zamiast siedzieć na miejscu, porzucali swój dom, swoją wieś, czy w ogóle swoją okolicę i snuli się po świecie, zatrzymać na miejscu i zmusić do pracy. Niektórzy Brytyjczycy dziś nawet jeszcze uważają, że to właśnie tamta ustawa pomogła zdefiniować coś, co mimo że w owych latach mogło jeszcze takiego akurat wrażenia nie robić, setki lat później przybrało kształt państwa opiekuńczego, a więc państwa, któremu los człowieka nie jest obojętny.

      Pierwsze jednak workhouses pojawiły się dopiero za czasów Elżbiety I. W średniowieczu brytyjska biedota otrzymywała naturalną pomoc ze strony Kościoła, który ową pomoc traktował jako część swojego naturalnego chrześcijańskiego obowiązku. Jednak po tym, jak w latach 30-tych XIV wieku Henryk VIII kazał zburzyć i spalić wszystkie klasztory, a mnichów wymordować, biedni i bezradni zostali wydani na łaskę losu. W odpowiedzi na nową i nie do końca dla rządzących wygodną sytuację, królowa Elżbieta, przy pomocy ustawy o pełnej nazwie Act for the Relief of the Poor, a w skrócie znanej jako Poor Law Act, w roku 1601 zleciła, by każda parafia otworzyła na swoim terenie dom, w którym ludzie starzy i chorzy będą mogli znaleźć schronienie i opiekę. Czemu tak postąpiła? Nie wiadomo. Niektórzy twierdzą, że to wyłącznie z dobrego serca.

        Dopiero jednak gwałtowny wzrost ludności Wysp, jaki nastąpił w XIX wieku, kiedy to liczba mieszkańców Anglii, Walii i Szkocji podskoczyła z 10 do 45 milionów, przy jednoczesnym rozwoju nowych technologii, które przede wszystkim zaczęły zastępować tradycyjne rolnictwo, ale może w głównej mierze dzięki serii tragicznych lat nieurodzaju, doszło do sytuacji, że już w latach 30-tych okazało się, że dotychczasowe formy pomocy ludziom biednym stają się zwyczajnie nieefektywne.

      W odpowiedzi na nowe potrzeby, w roku 1834 wprowadzono nową ustawę, a raczej poprawkę do ustawy wcześniejszej, która zafunkcjonowała pod nazwą New Poor Law, a której podstawowy pomysł sprowadzał się do tego, by każdego, kto nie zgodzi się zamieszkać w workhousie, pozbawić wszelkiej publicznej pomocy.  Pojawił się też pomysł, by owe, jak je tu nazwaliśmy, „domy pracy”, a więc z praktycznego punktu widzenia, jak najbardziej klasyczne obozy koncentracyjne, były prowadzone z bardziej biznesową perspektywą, co oczywiście musiało się sprowadzać do tego, by – użyjmy tego słowa – osadzeni świadczyli pracę jedynie za jedną miskę chudego mleka z minimalną ilością płatków owsianych. Większość z osadzonych zresztą była zatrudniona przy pracach nie wymagających żadnych zdolności, poza odpornością na śmierć z wyczerpania, a więc takich jak rozbijanie kamieni, ekstrakcja pakułów, czy wreszcie kruszenie kości do produkcji nawozu. Ta ostatnia praca została zresztą ostatecznie mieszkańcom workhousów odebrana, kiedy władze dowiedziały się, że podczas kruszenia gnijących kości dochodzi między robotnikami do ciężkich walk o zdobycie choćby szczypty szpiku. Jednak, teoretycznie przynajmniej, założenie było takie, że XIX-wieczny workhouse miał stworzyć ludziom takie warunki pracy, by stała się ona najcięższa z możliwych, a to z kolei po to, by wszyscy ci, którzy są wprawdzie biedni, ale wciąż jeszcze na tyle sprawni, by wykonywać bardziej wymagające prace, jednak się nie zgłaszali, ponieważ jednak w brytyjskich miastach bieda była wówczas tak dojmująca, że ludzie najzwyczajniej w świecie umierali na ulicach, dla części z nich ów workhouse stanowił być może już ostatnią szansą, by żyć.

        Wraz z nadejściem XIX wieku workhouse gromadził już niemal wyłącznie  ludzi starych, słabych i chorych, natomiast ludzie biedni, ale jakoś tam jednak jeszcze sprawni, wciąż przysłowiowymi zębami i pazurami czepiali się zwykłego życia poza murami jego murami, co w roku 1929 doprowadziło do uchwalenia kolejnej ustawy, umożliwiającej miastu przejąć lokalny workhouse i uczynić go częścią państwowego systemu opieki zdrowotnej. 

       Mimo tego jednak, znaczna ich część wciąż funkcjonowała jako osobne jednostki. Dopiero ustawa z roku 1948, wprowadzona pod nazwą National Assistance Act, zastąpiła wcześniejsze Poor Law, i owe przedziwne obozy pracy zostały ostatecznie pozamykane.

       Wciąż pojawia się tu i ówdzie opinia, że faktycznie na klasyczny workhouse należy patrzeć jak na swego rodzaju przytułek, gdzie wszyscy ci, którzy inaczej niechybnie by zmarli z głodu, mogli znaleźć schronienie, a zatem wypada nam je też traktować, jako jednak bardziej wybawienie, niż przekleństwo. Są jednak co najmniej dwa powody, by tę opinie odrzucić, jak najgorszą zarazę. Przede wszystkim, jeśli przyjrzymy się całej historii Brytyjczyków, ostatnią rzeczą, jakiej się po nich można spodziewać, będzie współczucie dla ludzi biednych i bezradnych. Wręcz przeciwnie, oni akurat dali wielokrotnie dowody na to, że dla nich człowiek biedny i bezradny nadaje się wyłącznie do tego, by go wykorzystać do końca, a następnie pozwolić mu zdechnąć gdziekolwiek.

      I to jest pierwszy powód, dla którego sugestię, że projekt pod nazwą workhouse powinniśmy traktować, jako sposób na walkę z biedą. Drugi powód wydaje się być jeszcze bardziej przekonujący, a stoi za nim czysta praktyka w postaci samej metody, zgodnie z którą przeciętny workhouse był zorganizowany. W relacjach historyków powtarza się wielokrotnie uwaga, że życie jakie oferował workhouse było tak ciężkie, aby ci, co żyli jeszcze na ulicy, doskonale wiedzieli, co ich czeka, jeśli się za siebie nie wezmą. Z drugiej jednak strony istnieją wciąż spisane wspomnienia ludzi, żyjących w tamtych czasach i z tego co oni opowiadają, wynika, że było wielu, którzy woleli umrzeć, niż trafić w to straszne miejsce, a jednak trafiali, wyciągani z domów, zbierani z ulic, często w ramach klasycznych łapanek.

       I wcale nie trzeba było być biednym, by się tam znaleźć. Niekiedy wystarczyło, że ktoś stracił pracę, czy się rozchorował i przez to trafił na tę czarna listę. W ten sposób dochodzimy do punktu, w którym wypada nam się zastanowić, w jakim celu – nawet zakładając, że intencje samej Elżbiety I były czyste, w co można wątpić – Imperium uznało za stosowne wprowadzić ów system i to w takiej, a nie innej formie. Do tego jednak potrzebujemy przyjrzeć się bliżej, jak on wyglądał. Otóż o tym, co się tam działo można opowiadać bardzo długo, jednak dziś dla nas najważniejsze są dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że w tych czystych i zadbanych celach, czy to z głodu czy z przepracowania, czy wreszcie od ran zadanych przez „opiekunów”, umierało się niemal równie często, jak w kupie ludzkich odchodów na ulicy. Po drugie, każdy workhouse zaprojektowany był w taki sposób, by od samego początku zwożone tam rodziny były rozdzielane i to rozdzielane tak, że mężczyźni, kobiety i dzieci, choćby i niemowlęta, mieszkali w osobnych częściach kompleksu, i nierzadko owo rozdzielnie było tak skuteczne, że wiele z tych rodzin już do śmierci nie miało okazji się spotkać ponownie. No i może przede wszystkim – i to jest również fakt potwierdzony wielokrotnie – należy pamiętać, że wiele z dzieci tam umieszczanych, było następnie wysyłanych za granicę do kolonii, by tam już na służbie Imperium budować jego potęgę, choćby przez pracę na rzecz zwiększenia brytyjskiego eksportu. Choćby tylko dwie instytucje, działające pod nazwami Home Children i Philantropic Farm School, w latach 1850-1871 wysłały do kolonii ponad 1000 chłopców. Natomiast w roku 1869 dwie bardzo ambitne panny Maria Rye i Annie Macpherson, podjęły działalność sprowadzającą się do wyciągania z obozów całych grup, czy to zgarniętych z ulic sierot, czy też odebranych rodzicom dzieci, i wysyłania ich do Kanady.  Kanadyjskie władze za każde dostarczone dziecko płacił owym dobrym kobietom drobne honorarium, jednak większość kosztów była pokrywana z funduszów dobroczynnych lub z puli wyznaczanej regularnie przez Poor Law. Ile w sumie było tych dzieci, nie wiadomo, natomiast biorąc pod uwagę fakt, że wedle danych jak najbardziej oficjalnych przez owe obozy przewinęło się w sumie 60 milionów (tak, tak – mówimy o milionach!) ludzi, ich liczba musiałaby z pewnością robić wrażenie.

       I wydaje się, że nie trzeba specjalnej inteligencji, by w tym momencie połączyć trzy zupełnie osobne, lecz znajdujące wspólny punkt, świadectwa, których sami Brytyjczycy wcale nie ukrywają. Pierwsze z nich to szeroko dostępne informacje na temat przyjętego przez Imperium systemu edukacji, który zawsze i przede wszystkim miał służyć Imperium, a to przez zbudowanie bezwzględnego, bezlitosnego i pozbawionego jakichkolwiek skrupułów brytyjskiego pana. Drugie, to choćby intelektualne dzieło wielkiego brytyjskiego myśliciela i twórcy, George’a Bernarda Shaw, którego niezliczone wypowiedzi na temat teoretycznych podstaw owej wielkiej idei, jaką jest Imperium, mogłyby śmiało konkurować z niesławnym „Mein Kampf” Adolfa Hitlera. No i wreszcie owe częściowo już zapomniane, ale wciąż istniejące świadectwa ludzi, którzy widzieli, w jaki to sposób Imperium zbierało z ulic owe śmieci, z których na i tak przeludnionych Wyspach nie było najmniejszego pożytku, a mogli się jak najbardziej przydać na Karaibach, w Indiach, w Afryce, czy gdziekolwiek indziej na świecie. Wszak, jak to wyraźnie swego czasu napisał znany nam skądinąd królewski czarownik John Dee, Imperium nie ma granic.

      A zatem, jeśli w najbliższych dniach, po raz nie wiadomo już który, dowiemy się z prasy włoskiej, skandynawskiej, czy jak najbardziej również brytyjskiej, o tym, jak to Polacy na terenie Polski budowali obozy koncentracyjne, gdzie mordowało się słabych i niepotrzebnych, a tych, którzy mieli szczęście nie urodzić się w Polsce, głodzono na śmierć w katolickich domach samotnej matki w Irlandii, nie spuszczajmy ze wstydem oczu, ale wyciągnijmy wskazujący palec w stronę tych, dla których pozbawić kogoś życia oznaczało zawsze i wręcz systemowo mniej, niż splunięcie.

 

      No i to tyle. A teraz może jeszcze raz zastanówmy się, jak to jest z ową niestosownością, ewentualnie stosownością, informowania, względnie nieinformowania, o tym, czy o owym.

 

Przypominam, że moje książki są do kupienia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl.

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura