Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński
2744
BLOG

Stalin by nie czekał...

Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 10

Wyjątkowo, po odczekaniu dłuższego czasu, udostępniam tu dwa teksty pisane gdzie indziej - pochodzące z zamknietych (płatnych) wydań - z "UważamRze" i z "Plusa-Minusa".

 

 

Stalin by nie czekał…

 

 

Czy 1939 rok musiał skończyć się tak, jak się skończył? Ten temat zajmuje wyobraźnię Polaków.

I nie ma się co dziwić. Bo efekty roku ’39 były tak długosiężne i straszliwe, że zastanawianie się, czy było to nie do uniknięcia, jest naturalne.

Ale to chyba nie wszystko.

Rok 1939 był bowiem kulminacją specyficznego stanu, w jakim tuż przed pierwszą salwą „Schlezwika-Holsteina” znajdowali się Polacy.

Podkreślam – Polacy, a nie tylko rząd.

Bardzo dobrą tego ilustracją są (udostępnione w sieci przez blogera Konrad24.pl) zapiski białego Rosjanina, mieszkającego w okresie międzywojennym na Grodzieńszczyźnie, opublikowane w 1940 r. na Zachodzie przez rosyjskie pismo emigracyjne:

Kiedy zaczęła się wojna niemiecko-polska, my - niewielka grupa Rosjan - zaczęliśmy się czuć nieswojo. Dwadzieścia lat życia w Polsce dało nam bliską znajomość państwa polskiego. Mimo naszej głębokiej wdzięczności wobec polskich władz, które dały nam schronienie nie mogliśmy uciec od myśli, że istnienie Polski jest niestabilne… Nam żyjącym tu na pustkowiu za wspaniałymi dekoracjami mocarstwowej Polski znana była całkowita niepewność i chaotyczność jej organizmu państwowego… Na wschodzie był warujący wróg, gotowy do działania dosłownie w każdej chwili. Główna siła Polska i jej bezpieczeństwo polegało, według naszego stanowczego przekonania, na traktacie z Niemcami i aż do ostatnich dni byliśmy pewni, że Beck i częsty gość w Polsce, feldmarszałek Göring, od dawna mają tajny sojusz.”

 

Za 2 tygodnie w Berlinie…

 

„Jednak zaczęły się przygotowania do znanych nam wydarzeń. Ostatni miesiąc przed wybuchem wojny z wielkim zdumieniem obserwowaliśmy (chodzi o grupkę „białych” Rosjan – PS) naszych przyjaciół – Polaków... W te dni przestaliśmy się nawzajem rozumieć.

Każdy naród ma swoje zalety i wady. Znaliśmy męstwo Polaków, ich gorący patriotyzm. Znaliśmy i wady: nieostrożność i nadmierną pewność siebie. Ale nie spodziewaliśmy się, że te cechy mogą osiągnąć taki poziom.

Cały sierpień upłynął w mobilizacyjnej gorączce. I prasa, i władze, i zwykli ludzie całkiem poważnie rozmawiali na temat klęski Niemiec. Oto powszechna opinia:

<<System Niemców pęka, rewolucja o krok, głód, do Polski uciekły tysiące (!) niemieckich dezerterów, byli "świadkowie", którzy widzieli "na własne oczy" te tysiące niemieckich oficerów i żołnierzy przekraczających granicę polsko-niemiecką. Wystarczy tylko żeby Armia Polska uderzyła jednocześnie na Prusy Wschodnie i na Berlin, a wszystko się rozsypie. Gdańsk będzie zajęty w kilka godzin, tydzień później nasza kawaleria będzie poić konie w dawnym polskim Królewcu a za dwa tygodnie będziemy pod murami Berlina. Oczywiście wojna zakończy się w ciągu 2-3 tygodni, jeśli nie oszukają nas Francuzi i Brytyjczycy, ale jeśli w tym momencie nie pomogą, to poradzimy sobie bez nich. Z obawy przed straszną rewolucją, Niemcy będą zmuszone do kapitulacji, a Polska będzie odgrywać wielką rolę historyczną przywracając tą sytuację, która istniała przed XVII w., kiedy nasi królowie nadawali książęce tytuły krzyżackim margrabiom>>.

Sprzeciwianie się temu wszystkiemu było zupełnie bezskuteczne. Jeśli chciało się wyrazić sceptycyzm, zaczynali krzywo na nas patrzeć… Mimo wszystko, była jedna kwestia, którą mogliśmy omawiać, a mianowicie kwestia bolszewików.

<<Bolszewicy – są całkowicie w rękach brytyjskich i francuskich. Oni cały czas proponują nam swoją pomoc, ale musimy unikać jej jak ognia>>.

Gdy został zawarty niemiecko-sowiecki pakt, Polacy nie przywiązali do tego prawie żadnego znaczenia. <<Bolszewicy boją się Polski jak ognia. Nam naprawdę nie potrzeba żadnej armii na Wschodzie. Sam Korpus Ochrony Pogranicza poradzi sobie z nadzorem granicy. Jedyna rzecz, którą są zaniepokojeni bolszewicy, jest to aby Polska po klęsce Niemiec nie ruszyła na bolszewików. Ale my ich i tak w końcu rzucimy na kolana. Kiedy Polska będzie w pełni zabezpieczona na zachodzie, po klęsce Niemiec, będzie musiała tak czy inaczej położyć kres bolszewizmowi…>>

Nie mając wątpliwości, że polskie wojska poniosą straszliwą klęskę, zgadywaliśmy , czy bolszewicy nie wykorzystają bezsprzecznej wrogości miejscowej ludności do polskich władz i czy nie podejmą oni komunistycznego powstania. Ale <<my>> - to było kilku rosyjskich oficerów i intelektualistów. O tych sprawach Polacy, liczący na dwutygodniowy zwycięski marsz na Berlin, w ogóle nie myśleli”.

 

„Problem rosyjski dojrzewa…”

 

Czy były to wyłącznie nastroje Polaków spod Grodna? Niestety nie, wszystko wskazuje na to, że również elita rządząca żyła wtedy w jakiejś nierzeczywistości.

Nastroje w tych kręgach obrazują słowa ambasadora RP w Moskwie, Wacława Grzybowskiego, który pod koniec 1938 roku mówił wiceszowi MSZ Janowi Szembekowi, żeZwiązek Radziecki słabnie, a „problem rosyjski dojrzewa”. Grzybowski podkreślał, że „Polska powinna mieć wpływ na losy tego problemu, a przy jego rozwiązywaniu winna zachować samodzielność, nie puszczając Niemiec do Rosji”.

W tym samym czasie jeden z najbliższych współpracowników ministra Józefa Becka, Józef Potocki, mówił, iż „w związku z możliwością dalszego rozkładu Rosji rozważana jest u nas w różnych kołach myśl, czy nie dałoby się przy tej okazji rozszerzyć naszych granic na Wschód, obejmując rejon Kamieńca Podolskiego i Żytomierza”

Podkreślmy – nie znaczy to, że rząd polski rozważał wtedy atak na wschód, ani samodzielny, ani razem z Hitlerem (tego rodzaju propozycje Berlina odrzucał konsekwentnie, co stało się zresztą bezpośrednią przyczyną agresji III Rzeszy na nasz kraj). Ale oznacza to, że co najmniej znaczna część rządzących Polską lewitowała wtedy gdzieś daleko od realiów.

Andrew Nagorski cytował w „Newsweeku” pochodzące z sierpnia 1939 zapiski Jay P. Moffata, szefa wydziału Europy w Departamencie Stanu USA:

„Dzwonił polski ambasador. Nie miał nic nowego do powiedzenia, dał tylko po raz kolejny wyraz przekonaniu swojego rządu, że przecenia się siłę Niemiec. (…) Stwierdził, że niemiecka armia nie jest armią z roku 1914. Oficerowie są słabo wyszkoleni… Najlepszych generałów zlikwidowano, pozostali to tylko partyjne płotki. Niemieckie społeczeństwo nie chce walczyć, a rozpoczynanie wojny w czasach, gdy warunki są już tak ciężkie, że racjonuje się żywność, byłoby samobójstwem”.

„Cała ta rozmowa ujawniała tak przesadnie optymistyczny punkt widzenia i tak wyjątkowo bezsensowne niedocenianie przeciwnika, że jeśli są to postawy typowe dla polskiego myślenia w ogóle, zaczynam mieć bardzo złe przeczucia” – konkludował Moffat.

Zaś H.R. Knickerbocker, amerykański korespondent w Berlinie, wspominał, że wówczas wszystkich zajmowało pytanie, jak długo Polacy zdołają się utrzymać w oczekiwaniu na francuską ofensywę. „Optymiści z polskich kręgów mówili o trzech latach, pesymiści - o roku” – pisał.

Tego rodzaju cytaty można mnożyć.O wielkiej winie polskiej przedwojennej propagandy, która konsekwentnie przygotowywała naród nie tylko na zwycięstwo, ale na zwycięstwo szybkie i łatwe, pisał już w czasie okupacji Aleksander Kamiński w konspiracyjnym wydaniu „Kamieni na szaniec”…

Poświęciłem tyle miejsca opisowi stanu umysłów ówczesnej elity rządzącej i społeczeństwa, bo moim zdaniem w jakimś sensie nadal wpływa on na dotyczącą roku ‘39 refleksję współczesnych Polaków. Był to bowiem stan emocjonalno-intelektualny tak silny, że mimo brutalnego skorygowania go przez niemieckie czołgi, przetrwał gdzieś głęboko w podświadomości narodowej. Nie wpływa raczej na nasze myślenie o obecnej polityce polskiej, ale uaktywnia się, gdy wspominamy rok ’39.

Krótko mówiąc – tak intensywnie przeżywaliśmy wtedy złudzenie mocarstwowości, że nawet i teraz, myśląc o owym historycznym momencie, zaczynamy do pewnego stopnia w nią wierzyć.

Objawia się to przede wszystkim w czasie dyskusji, czy mogło być inaczej. I w pewnym, momentami przeważającym, rodzaju wizji tego „inaczej”.

 

Imperium na Wschodzie…

 

Wielu uczestników tej dyskusji daje bowiem wyraz przekonaniu, że fundamentalnym błędem sanacyjnego rządu było nie wyrażenie zgody na propozycje Hitlera. Na oddanie Gdańska, autostradę przez Pomorze, sojusz antyradziecki i wspólną z Niemcami wyprawę na Wschód. Ten „rewizjonistyczny” nurt polskiego myślenia zapoczątkował Jerzy Łojek, kontynuował prof.Paweł Wieczorkiewicz.

Podstawowe elementy tych koncepcji alternatywnej historii to, po pierwsze, przekonanie, że udział WP, dozbrojonego przez niemieckiego sojusznika, zadecydowałby o klęsce ZSRR. Po drugie – że sojusz z Niemcami nie zaowocowałby udziałem Polaków w holocauście. A po trzecie – że potem udałoby się z sojuszu z Niemcami wyplątać, zmieniając w odpowiednim momencie sojusznika na aliantów zachodnich, i w związku z tym w końcu byłoby optymalnie – Związku Radzieckiego nie ma, a Niemcy rozbite. No i dla Polski świetlana przyszłość…

To w wersji „profesorskiej”. A w wersji popularnej, „popkulturowej” wygląda to tak mniej więcej: Wspólna, niemiecko-polska, defilada na Placu Czerwonym… Wspólna okupacja Rosji… Potężne polskie imperium na Wschodzie…

Zostawiając na boku wersję „popkulturową”, obecną zwłaszcza w powieściach fantastycznych, musze stwierdzić, że żaden z elementów koncepcji „profesorskiej” nie wytrzymuje moim zdaniem krytyki.

Po pierwsze - wątpię w to, aby polska armia, którą w rzeczywistości realnej Niemcy rozbili w puch w ciągu dosłownie kilku dni, była w stanie przy boku tychże Niemców wykazać znacząco większą wartość bojową.

Ci, którzy uważają inaczej, nie tylko przeceniają WP, ale też konstruują wizje rozwoju sytuacji, z punktu widzenia ich założenia idealne. Zakładają, że po zawarciu sojuszu polsko-niemieckiego byłby czas na to, aby sojusznicy zdążyli Polaków przezbroić. A potem wojna wybucha w wybranym przez Hitlera i Rydza momencie…

To się nazywa traktowanie przeciwnika per non est – jakby go nie było, jakby był całkowicie bierny – co w szkołach oficerskich było i jest najbardziej dyskwalifikującym błędem.

Przed wyprawą na wschód Niemcy – taki mieli przecież plan – musieli wyeliminować Francję, którą Hitler traktował jako głównego wroga.

 

Błagać Hitlera o pomoc…

 

Więc zapewne byłoby tak – Niemcy mają gwarancję spokoju ze strony Polski, i uderzają na zachód. Ale przecież Stalin nie umarłby po otrzymaniu wiadomości o sojuszu Warszawy z Berlinem, tylko zacząłby działać. I nie czekałby, aż Rydz z Hitlerem wykonają na nim wyrok śmierci. Uderzyłby na Polskę.

A armia polska, jeśli nawet byłaby już dozbrojona przez Niemców, to w niewielkim stopniu (priorytet przecież miałby Wehrmacht, a czasu byłoby mało).

Więc Polacy by się bronili. A ofensywa radziecka nie byłaby oczywiście blitzkriegiem, bo Armia Czerwona po czystkach to nie była ta siła, którą pamiętamy z lat 1943-45. Ale liczebnie przeważałaby nad WP zdecydowanie. A w dodatku na Kremlu wduszonoby przygotowywany przez 20 lat guzik, i na tyłach polskiej armii, na szlakach komunikacyjnych na front, Kresy zapłonęłyby dywersją i partyzantką.

Polskie wojsko nie zostałoby przez Rosjan rozwalone w pył, tak jak w rzeczywistości stało się z nim w konfrontacji z Niemcami. Walczyłoby w zwartych formacjach, wytrwale, ale byłoby spychane na zachód. Sądzę, że dwa-trzy tygodnie od rozpoczęcia wojny Wilno, a może i Lwów (na południowym odcinku polska obrona byłaby bowiem zapewne mocniejsza, tam mieliśmy silniejsze fortyfikacje, a narodowy ruch ukraiński, przecież antyradziecki, zapewne nie kazałby swoim komórkom rozpoczynać dywersji) zaczęłyby być realnie zagrożone.

Rząd polski w sposób coraz bardziej rozpaczliwy monitowałby Hitlera prośbami o pomoc. I Hitler zapewne tej pomocy by udzielił. Może nawet przed ostateczną klęską Francji, która i tak by nastąpiła, tylko trochę później. Ileś dywizji niemieckich rzucono by na wschód, by uratować polskiego sojusznika, a w związku z tym odsunąć groźbę wtargnięcia bolszewików do Reichu.

I chyba zatrzymano by Rosjan. Ale polski sojusznik nie odgrywałby już roli takiej, jaka marzyła się Łojkowi. Miałby już utrwaloną pozycję petenta… I armię wprawdzie istniejącą i zdolną do walki, ale mocno pokiereszowaną. W dodatku masowe bunty na Kresach – nawet stłumione – pokazałyby światu, a więc i Niemcom, słabość wewnętrzną polskiego państwa.

Potem, gdy Niemcy miałyby już rozwiązana sytuację na zachodzie, przerzuciłyby resztę sił na wschód. Zaczęłaby się wymarzona ofensywa.

I nawet mogłaby być zwycięska. Ale przecież nie w takiej skali, jak w rzeczywistości, w 1941 roku, przez parę miesięcy zwycięski był hitlerowski blitzkrieg w ZSRR. Bo teraz nie byłoby mowy o zaskoczeniu, a armia radziecka byłaby ostrzelana i doświadczona po paromiesięcznej wojnie. A zapewne Stalinowi – tak jak się stało w rzeczywistości – udałoby się uzyskać wsparcie Anglii, a z biegiem czasu i Ameryki. Bo ideowe antypatie obu demokracji do hitleryzmu byłyby takie same jak w wersji historii, która znamy. A groźba zdominowania całego kontynentu przez Niemcy byłaby tak samo nie do zaakceptowania przez Londyn. Wsparcie polskiej armii nie mogłoby, jak sądzę, zrównoważyć tych elementów sytuacji.

Wojnę na wschodzie Niemcy mogłyby więc – tak jak w rzeczywistości – wygrać w jednym wypadku. Gdyby od samego początku zupełnie inaczej zdefiniowały cele wojny i swoje wojenne zachowania. Gdyby za cel postawiły sobie nie zrobienie z Rosji kolonii, a z poddanych Stalina – swoich niewolników, tylko zniszczenie komunizmu i utworzenie niebolszewickiej Rosji, albo Rosji i Ukrainy. Gdyby inaczej zachowywali się wobec radzieckich jeńców i ludności cywilnej.

Tylko że żeby tak się stało, Hitler musiałby przestać być sobą. A nie byłoby w mocy jego polskich sprzymierzeńców zmusić go do tego.

W tej sytuacji – jak sądzę – prędzej czy później gdzieś w Rosji ofensywa by ugrzęzła, i Armia Czerwona zaczęłaby odzyskiwać teren.

 

Polska jak Bułgaria?

 

Czy rząd polski mógłby uniknąć udziału w holocauście?

Tego oczywiście nie wiemy. Zauważmy jednak, że ten udział nie musiałby być bezpośredni, Polacy nie musieliby własnymi siłami przeprowadzać masowych egzekucji. Mogliby tylko, na skutek niemieckich żądań (a uważam, że oparcie się im, w sytuacji tak nierównego sojuszu, byłoby trudne na granicy niewykonalności) po prostu zgodzić się na wydanie Żydów z okupowanych przez siebie rejonów wschodnich Niemcom.

Być może – ale tylko być może – stałoby się tak jak w Bułgarii, gdzie carskiemu rządowi udało się odmówić wydania na zagładę Żydów bułgarskich, ale Żydów z wcielonej świeżo do Bułgarii Macedonii Niemcom oddano. Więc może rząd polski także uchylałby się od żądań wydania Żydów-obywateli Polski. Ale bronić się przed takimi żądaniami byłoby trudno, trudniej niż Bułgarom.

Bo po pierwsze, rząd nie czułby się tu wspierany przez większość własnego narodu, którego antysemityzm, już przed wojną wchodzący w bardzo zaognioną fazę, na skutek wojny z „żydobolszewizmem” (antysemityzm musiałby przecież być podstawowym elementem sojuszniczej propagandy) wzrósłby jeszcze bardziej. A po drugie Warszawie byłoby tym trudniej, że - jak wiemy - eksterminacja Żydów była dla ogarniętych morderczym szałem hitlerowców pierwszym priorytetem, a słabnący polski rząd lękałby się przecież o los Śląska i Pomorza…

A gdyby się to udało, i ostatecznie polscy Żydzi w większości przetrwaliby wojnę…? To oczywiście byłoby lepiej w porównaniu z „naszą” wersją historii. Ale w historii alternatywnej nikt by przecież o tym nie wiedział. A więc Polacy niemal na równi z Niemcami zostaliby obciążeni odpowiedzialnością za Shoah.

 

Polska jak Węgry?

 

Podobnie trudno byłoby polskiemu rządowi, zgodnie z postulatem Łojka, w kluczowym momencie zmienić sojusze. Bo Anglicy i Amerykanie mieliby na wschodzie potężnego sojusznika – Stalina (wyżej starałem się uprawdopodobnić tezę, że przetrwałby i zwyciężał, może tylko trochę wolniej niż w „naszej” historii), a ten takiej zmianie położenia Polski z pewnością przeciwstawiałby się.

Obawiam się, że gdyby jednak w końcu przerażony rząd polski spróbował takiego manewru, spotkałby go los regenta Węgier Horthego. Niemieckie czołgi zajęłyby Warszawę, tak jak w rzeczywistości Budapeszt, a władzę przejęłaby przygotowana przedtem przez hitlerowców alternatywa. Alternatywa jeszcze bardziej „narodowa” niż reżim Rydza-Mościckiego, i w kwestii Żydów nie mająca już żadnych skrupułów.

W efekcie po wojnie spotkałby nas los pożałowania godny. Jako okupowany (przez Rosjan rzecz jasna) kraj eksnazistowski zostalibyśmy potraktowani surowo. I tak stalibyśmy się „demokracją ludową”. Nie zyskalibyśmy ziem zachodnich, wschodnie stracilibyśmy i tak.

Straty ludnościowe (mówię o etnicznych Polakach) byłyby co najmniej porównywalne. Bo z ich rachunku można by odjąć te z kampanii wrześniowej, z okupacji niemieckiej i z Powstania Warszawskiego. Ale za to trzeba by dodać na pewno ogromne straty na wojnie z Rosją i znacznie – co najmniej w pierwszej fazie – większe na skutek terroru radzieckiego tuż po przejściu frontu, a potem w pierwszej fazie istnienia PRL, czy jak by ten byt nazwano.

No i nie mielibyśmy kapitału sympatii ze strony Zachodu. Roli odegranej przez ten kapitał nie należy przeceniać, ale jednak lepiej było go mieć niż nie mieć.

Z tych wszystkich względów uważam, że pomysł uratowania Polski sojuszem z Hitlerem, wbrew temu co lubią mówić jego zwolennicy, nie jest bynajmniej efektem myślenia realistycznego. Jest natomiast odłożonym o pokolenia wykwitem „mocarstwowej” choroby lat 30.

Czy znaczy to, że historia nie mogła potoczyć się lepiej? Zapewne mogła. Jak?

Z obowiązku wspomnijmy, że nie tylko polscy komuniści, ale również Ostatni Mohikanin endecji – Jędrzej Giertych – bronił tezy, że w ’39 roku można było pójść na wielkie ryzyko i przyjąć pomoc radziecką. Oczywiście, Giertych zgadzał się, że wiązałoby się to ze skrajnymi zagrożeniami, ale jego zdaniem wprowadzając na Kresy, przez które przechodziłyby idące przeciw Niemcom wojska radzieckie, dużą liczbę wojskowych i dyplomatycznych obserwatorów anglo-francuskich, można by było uniknąć najgorszego…

Ale to złuda. Tu intuicja przedwrześniowego rządu była realistyczna. Wejście Rosjan oznaczałoby co najmniej utratę Kresów, a zapewne i niepodległości.

 

’38 – stracona szansa

 

Więc można się było uratować, ale nie w 1939 roku. Rok wcześniej. Gdyby rządzący Polską pojęli wówczas, co się dzieje w Europie i wsparli związaną sojuszem z Francją Czechosłowację…

Wtedy – być może – Hitler by się cofnął. Być może cofnąć by się nie chciał, i wtedy – być może - obalili by go generałowie, panicznie bojący się wojny na dwa fronty. Generałowie, których jeszcze nie zdołał przekonać ani onieśmielić, bo tego dokonał dopiero zwyciężając bez strzału Czechosłowację właśnie...

A gdyby jednak wybuchła wtedy wojna, to wyglądałaby inaczej. Niemcy nie mogliby zaatakować Polski ze Słowacji – bo tam by ich nie było. Co więcej – klin śląski, otoczony z trzech stron przez polsko-czeskich sojuszników, nie nadawałby się jako baza wypadowa do działań ofensywnych. A przypomnijmy, że pod Warszawę we wrześniu jako pierwsze dotarły czołgi, które wyruszyły ze Śląska… Część oddziałów, które w ’39 roku broniły śląskiej granicy, można byłoby wykorzystać gdzie indziej.

W ogóle Niemcy nie mogliby rzucić przeciw Polsce tylu jednostek, co rok później – bo ich granica z Czechami była długa… Wojna byłaby inna, i kto wie, jak zachowałaby się Francja, gdyby kilka miesięcy po jej rozpoczęciu koalicja polsko-czeska walczyła dalej…

Ale to było niemożliwe. Bo przecież podstawowy paradygmat myślenia pułkownika Becka brzmiał:„Polska to nie Czechy". Sanacyjna elita w ’38 roku po prostu nie dopuszczała myśli, że za chwilę nasz kraj może być śmiertelnie zagrożony.

Beck i Śmigły uważali się za uczniów marszałka Piłsudskiego. Otóż Piłsudskiemu można zarzucić wiele, ale od następców różniła go co najmniej jedna bardzo ważna cecha. Marszałek dbał o podmiotowość Polski, ale miał poczucie zagrożenia niepodległości i przeczucie jej nietrwałości. Ani na moment nie tracił świadomości, w jakim miejscu kontynentu żyje i jaki jest potencjał kraju, którym kieruje.

Natomiast jego następcy popełnili najgorszy błąd, jakiego może dopuścić się polityk – uwierzyli we własną „mocarstwową” propagandę.

I obudzili się na zaleszczyckiej szosie.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura