fot. Paweł Rakowski
fot. Paweł Rakowski
PawelRakowski1985 PawelRakowski1985
1617
BLOG

Po tym jak eksplodował świat – Bejrut

PawelRakowski1985 PawelRakowski1985 Świat Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Upadek, śmierć, ruina, pożoga i dramat ludzki. Cały świat skupił swoją uwagę na umęczony przez los Liban pamiętnego dnia 4 sierpnia, kiedy to wybuchł port bejrucki a podmuch z eksplozji pozbawił życia ponad 200 osób a kolejne prawie 300 tys. uczynił bezdomnym. Jednak nie jest to pierwsza tragedia, która dotknęła kraj cedru w ostatnim czasie. Liban to bank. Jednak ten bank upadł a do rozlicznych problemów doszła jeszcze pandemia, która wstrzymała to co się zniszczyć nie dało – libańską przedsiębiorczość.  

Bejrut to nie jest miasto kontrastów. Bejrut to jest sam w sobie kontrast. Miasto podzielone wedle strefy wyznaniowej (chrześcijanie i muzułmanie, a dalej muzułmanie sunnici i szyici) oraz majątkowej. Inne światy i inne realia i inne cywilizacje. Wszystko obok siebie nigdy razem – tak zdrowiej i lepiej. Pierwszy szok tych nowych czasów to ciemność. Chociaż Bejrut to nie Monte Carlo jednak trasa z lotniska na północ to zawsze kanonada świateł. Wpierw przejazd przez osławione dzielnice szyickie, które w sumie jako jedyne w nocy śpią. Śpią lub czuwają, albo jedno i drugie. Tam życia nie ma po zmroku. Ajatollahowie ponoć zakazują. Następnie wjeżdża się do sunnickiej części miasta. Tu żywiej i gwarniej ale nie tym razem. Z niecierpliwością oczekiwałem wjazdu do chrześcijańskiej części miasta, jednak i tym razem cisza, chociaż skwar nocny determinuje do aktywności. Za katedrą św. Jerzego zjazd w lewo. Armia stoi przy wjeździe na Gemayjze, a z przy morzu ruiny i osławiony silos. Noc już nie młoda ale gdzie jesteście kioski, sklepiki, piekarnie, knajpy? Tylko ruiny wzdłuż autostrady po obu stronach i ciemność, chociaż to tutaj jest życie i to tutaj jest ten lepszy i prawdziwszy Liban, który nie ma nic wspólnego z widowiskowymi relacjami kolejnych regionalnych konfliktów. Jednak zamiast życia jest ciemność, a zamiast interesu jest zastój. Tak nie było nawet w trakcie trwającej 15 lat wojny domowej.

Po 3 dniach kwarantanny a wcześniej dwóch testach covidowowych, wracam z północy do Bejrutu. Po drodze szybki pobyt na stacji benzynowej. Po staremu, Egipcjanie tankują i myją samochód. Dwa papierosy przy nalewaku, szybka kawa z kierownikiem. Tak jak było tak jest. Różnica znacząca. Za pełny bak, mycie i odkurzanie 10 USD a nie jak poprzednio 50 USD. Twórcy pieniądza mają walutę bez wartości, kto ma a raczej większość ma to przejada majątek poprzednich pokoleń. Zarobki fikcyjne a i tak trzeba się cieszyć jeśli jakieś są. Kryzys trwa w najlepsze, chociaż Ramzes dawno opuścił Fenicję. Mawiają, że to Hezbollah wywozi do Iranu dolary oraz że Donald Trump zablokował libański system bankowy oraz że Saudowie zirytowani tym, że libańscy szyici do nich strzelają w Jemenie wycofali swoje aktywa i lokaty z Bejrutu. Tak jak to w Lewancie bywa, prawdą może być wszystko lub prawie wszystko lub nic. Niemniej trasa z północy do Bejrutu jak zawsze w korkach. Dokąd ci ludzie jadą? Jest lockodown, od 18:00 trzeba być w domach, biznesy pozamykane, miasto handlowe nie handluje, kryzys, upadek a mimo to gdzieś ludzie zmierzają. Po co i dlaczego?

Upał niemiłosierny nad rondem osławionej ormiańskiej Darry bilbordy czy napisy na białych płótnach MY TU ZOSTAJEMY wiszące z balkonów. Plotka, bo plotka jest mistrzynią języka arabskiego, głosi że jacyś nieznani nikomu biznesmeni powiązani z najsłynniejszym libańskim ugrupowaniem chodzą do właścicieli okolicznych nieruchomości uszkodzonych przez wybuch i proponują bardzo dobre pieniądze za wykup posesji. Chrześcijanie solidarnie oponują jednak na jak długo? Niemniej zaraz za rzeką Naher Beirut szpital polowy rozłożyło Maroko, wiadomo że z podobnymi ośrodkami są też rozlokowani Persowie i Saudowie oraz Rosjanie. Natomiast Europy brak. Jadę dalej i macham do portretu marokańskiego króla Mohammeda VI godnie wiszącego na tle niemieckiej piwiarni. Po drugiej stronie widok apokaliptyczny. Setki ton brezentu i złomu. Ponoć i tak już sprzedanego Chińczykom jednak to pokazuje skalę zniszczenia portu, który o dziwo już wrócił niemalże do 100% używalności. Przy deptaku stoi emeryt sprzedający kawę. Khalil, czyli po arabsku przyjaciel, pyta się skąd jestem – a Lewandowski kojarzy i się rozjaśnia. Przyjechał tutaj z południa, niemalże spod granicy palestyńskiej, chociaż region zaczyna już nazywać jaki kraj faktycznie znajduje się tam zamiast Palestyny i rozpoczął biznes. Przejeżdżający zatrzymują się i robią sobie selfie i zdjęcia pamiątkowe. Patrzę z podziwem na Khalila, na tego reprezentanta ducha fenickiego, chociaż on jako szyita z Fenicją ma niewiele wspólnego. Tu każdy skądś przybył. Młodzież się cieszy na tle portu. Generalnie żałoby nie ma. To piękne. Libańczycy, chyba jedyni którzy rozumieją swój kraj zdają sobie sprawę, że katastrofa 4 sierpnia nie była zewnętrzną robotą tylko kulminacją patologii i bałaganu. Bałaganu, który i tak się nie skończy. Nie będzie nowego rządu, a jak nawet pod presją międzynarodową będzie to i tak z tymi samymi politykami lub z ich dalszej rodziny.

Z portu, lub z tego co pozostało wjeżdżam pomiędzy ongiś ekskluzywnymi apartamentowcami i wjeżdżam w Gemayjze. Szybko przypomniałem sobie dlaczego tak właściwie na tyle lat w Libanie, Bejrut dla mnie to zło koniecznie. Tłok, ścisk, absurd i nonszalancja kierowców, do tego doszły jeszcze ruiny, służby porządkowe, wojsko, wolontariusze…no istna Fauda, a więc chaos. Wolą Niebios parkuje i zmierzam do kościoła maronickiego a więc katolickiego pdw św. Michała, a więc Mar Mikael. Kościół w ruinie. Wybuch był w trakcie Mszy i ponoć ksiądz przeleciał kilka metrów ale jemu jak i nikomu z wiernych nic się nie stało. Pośród harmidru spotykam Kazimierza Gajowego prezesa Fundacji Fenicja, misjonarza który ponad 3 dekady żyje w kraju cedru. Gajowy wręcza koperty z zapomogami dla parafian miejscowego delegata z patriarchatu maronickiego Abounie Toufiqowi. Abouna, czyli po aramejsku ksiądz niezależnie od chrześcijańskiej konfesji. Ważne żeby pomoc była bezpośrednia bez kosztów pośredników – tłumaczy mi później Gajowy. Prezes Fundacji Fenicja działał już z uchodźcami pod koniec lat 80-tych w czasie największego natężenia wojny domowej, wojny która właśnie w schyłkowej fazie podzieliła do dzisiaj libańskich chrześcijan, albowiem to wtedy doszło do bratobójczej walki. Gajowy pomagał też uchodźcom z południa Libanu w czasie wojny 2006. Udostępnił wtedy szkołę, której był dyrektorem na potrzeby uciekinierów, a o od 2011 aktywnie wspiera chrześcijan w Syrii. Libańczyków nie trzeba utrzymywać, oni sobie sami poradzą. Kluczowe jest to, żeby mogli zacząć pracować i zarabiać, wtedy sami będą mogli wrócić do normalnego życia, a świat potrzebuje chrześcijan w Libanie, oni są elitą całego Bliskiego Wschodu i nie możemy sobie pozwolić na to, aby ta elita z tego kraju i z tego regionu zniknęła – podsumował Gajowy, po czym zaczął wymieniać do kogo i na co trafiły środki finansowe – żeby odbudować dom, warsztat pracy, restauracje. Po chwili spotykamy Jeana Paula Charbela, niedoszłego pana młodego, któremu podmuch zniszczył dom a więc i jemu należało pomóc. Ponieważ bez domu nie ma ślubu, a bez ślubu nie ma rodziny, a bez rodziny nie ma życia nie tylko w Libanie ale i też na Bliskim Wschodzie.

 Zmierzam Gemayjze. Dobrze znana okolica teraz pełna ruin oraz namiotów przy których kłębią się syryjscy robotnicy i wolontariusze. Dlaczego syryjscy a nie libańscy? Tak się złożyło, uchodźcy syryjscy zdominowali wszelkie proste zawody, których nawet libańska biedota nie chciała wykonywać i ku złośliwości losu to teraz Syryjczycy czy Egipcjanie mają pracę a nie Libańczycy. Namioty pełne młodych wolontariuszy wszelakich organizacji pozarządowych i międzynarodowych. Rząd libański nie ma nic do tego. Nie da ani złamanego dolara na pomoc. Zresztą Libańczycy o tym wiedzą i jakoś o to pretensji nie mają. Namioty niekiedy porozstawiane jeden przy drugim a czasem z odstępem. Wolontariusze w maseczkach, chociaż śmiechy i chichy i tak przez materiał są zauważalne. W Libanie i tak jest lockdown do 31 grudnia a szkoły i uniwersytety prawie od roku już nie pracują tak więc młodzież ma zajęcie. Zajęcie potrzebne i pożyteczne, które wcale nie trzeba wykonywać w wisielczych nastrojach. Jest energia i jest siła, tylko nadziei na lepsze jutro brak. Jeden namiot świadczy ochronę prawną, inny organizuje pomoc medyczną czy posiłki a kolejny zajęty jest wyceną szkód materialnych i budowlanych. Cały pasaż namiotów obok gruzów oraz powracających do życia interesów. Albowiem tam gdzie warunki pozwalają wracają już kawiarnie czy restauracje czy sklepiki. Trzeba zarabiać albowiem trzeba żyć i NIKT i nic z tego obowiązku nie wyręczy.

Zachodzę pod Ministerstwo Energetyki. Kolejny absurd. W Libanie są ministerstwa wszelakie jak i też jest opłacany aparat biurokratyczny i ministerialny ale zupełnie nie ma usług, które by świadczyły podatnikom. Prąd, woda kilka razy wyłączana i każde gospodarstwo domowe musi mieć kilku dostawców. Śmieci idą do morza, internet jest beznadziejny, dróg brak, chaos tylko bandytyzmu nie ma, bo ten nie opłaca się przy totalnym uzbrojeniu obywateli. Albowiem Liban jest krajem bardzo bezpiecznym, szczególnie w chrześcijańskiej północy gdzie nie zamyka się domów ani samochodów, a kobiety nosiły w lepszych czasach tyle złota ile zdołały unieść, a więc dużo ponieważ każdy Libańczyk wie, że musi odwiedzać często jubilerów. Niemniej pod Ministerstwem Energetyki, zagaduje wolontariuszkę Suzan – jak widzisz cały budynek wręcz przewiało – relacjonowała bardzo nietypową sytuacje w której budynek się ostał ale cały inwentarz biurowy gmachu wyleciał przez okna. Były jakieś ofiary dopytuje się – dzięki Allahowi nie było. Wybuch był po 18-stej wtedy był lockdown i już pracowników nie było. Po chwili pokazuje kolejny wieżowiec ze słynnymi „armatami”. Budowano go prawie 20 lat i wciągu chwili stał się obiektem do rozbiórki – tłumaczy niedoszła lub przyszła absolwentka jednej z najlepszych uczelni na świecie – katolickiego uniwersytetu św. Józefa.

Na wprost Ministerstwa sklep. Wchodzę i oczom się dziwie, że zaledwie kilka chwil po tragedii a punkt wyposażony jest we wszelkie destylaty ze Szkocji, Rosji lub USA jak i produkty spożywcze w dostatku, chociaż to nie częste w tych czasach. Biorę libańskiego pilsa najlepszy produkt orzeźwiający. Jak to jest, że Twój sklep ocalał a ministerstwo nie, pytam się ekspedienta – bo odbudowaliśmy szybka i precyzyjna odpowiedz uwidaczniającą przewagę sektora prywatnego nad państwowych. Pils pod sklepem i papieros to dobra okazja na zdjęcie maski. Skwar potężny a tłum zdyscyplinowanie w maskach pracuje. Coś niesamowitego. Wolny kraj, wolnych ludzi, państwa upadłego a tu taka dyscyplina. Gdzie nonszalancja i teorie spiskowe? Nic to, droga dalsza i ponowny ten sam schemat – ruiny, pośród których toczy się namiastka życia, namioty, tu i ówdzie kaplice, które przetrwały.

Automobilem robię kółko do Aszrafyji, dzielnicy wysokich bloków i apartamentowców, które zdaniem inżynierów i tak nadają się prędzej czy później do rozbiórki. W drodze zastanawia mnie pewien fenomen Bejrutu. Po katastrofie w porcie pojawiały się głosy o tym jak wspaniałe i malownicze jest to miasto. Nie podzielają tej opinii za bardzo Libańczycy, którzy i tak w weekendy opuszczają tłumnie stolicę czyniąc Bejrut bardziej przejezdny. W Aszrafyji, która bardziej niż Gemayjze przypomina metropolie w zachodnim stylu namioty pomocowe i kolejki z regulaminowymi odstępami pomiędzy oczekującymi. Tutaj też są krajobrazy z dawnej „Szwajcarii Bliskiego Wschodu”. Objeżdżam i skręcam oraz wykręcam do Bourj Hammoud do Ormian. Kolejki pod Mono, czyli skrzyżowaniu ormiańskich smaków w libańskim wydaniu. Trzeba stać pod lokalem i pracownik wpuszcza tylko kilka osób do środka. Restrykcje oraz nowe ceny, które wydają się bardzo sympatyczne o ile się przywiozło dewizy dolarowe i miało się szczęście korzystnie je wymienić na libańskie liry. Niemniej to co najważniejsze – czyli smak i jakość pozostaje bez zmian. A więc Liban się odrodzi, pozostaje tylko pytanie kiedy i ile w nim będzie chrześcijan, albowiem tuż przy placu Męczenników przy okienku wizowym do konsulatu francuskiego tłumy nieprzebrane. Spotykam tam znajome twarze. W końcu Liban to bardzo mało kraj. Po co chcesz tam jechać – pytam się naiwnie pierwszego lepszego kolejkowicza. A co mnie tutaj czeka? Mój brat pracuje dla AirBusa a tutaj mogę co najwyżej na taksówce jeździć. Wtóruje mu kolejny z kolejki że w Libanie nie ma życia i że jak go Francuzi nie przyjmą to pójdzie do Kanadyjczyków lub do Australijczyków. Francuzi chcą nas bo jesteśmy pracowici – odzywa się po chwili trzeci głos. Oni w ogóle nie chcą pracować a my aż chcemy działać i pracować – dodaje. Patrzę na tego człowieka ze złotym symbolem wspólnym dla mnie i dla niego, który odróżnia ten kraj od reszty regionu i który uczynił Liban nie tylko „Szwajcarią Bliskiego Wschodu” ale i też przesłaniem. Ale ty wiesz – zagadkowo zapytuje. Tak wiem…nic dodawać nie trzeba.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka