Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz
390
BLOG

Tatuaż mózgu albo dzicy z naszej ulicy

Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz Subkultury Obserwuj temat Obserwuj notkę 10

Był koniec maja 1985 roku. Pamiętam przerażające obrazy ze stadionu Heysel w Brukseli: amok rozszalałych kibiców angielskich, panika zaatakowanych Włochów, bezradność służb porządkowych... To wszystko w połączeniu z brakiem należytego zabezpieczenia obiektu przyniosło skutki katastrofalne: 39 ofiar śmiertelnych, w tym jedenastoletnia dziewczynka z Włoch, ponad sześćset osób poszkodowanych.

I ta uporczywie kontynuowana transmisja telewizyjna z bandyckich zamieszek, co znamienne pokazywana również w rządzonej przez komunistów Polsce, a następnie – mimo hekatomby, której rozmiary organizatorzy w przeciwieństwie do piłkarzy, kibiców na stadionie oraz telewidzów znali na bieżąco – przeprowadzenie finałowego meczu o Puchar Europy między Juventusem a Liverpoolem FC.

Dlaczego w obliczu takiej tragedii meczu nie odwołano? Bo finał PE, bo sprzedana transmisja do 60 krajów, bo podobno apelowała o to policja belgijska w obawie przed rozpełznięciem się zamieszek na całe miasto... Fakt, że rok wcześniej w Rzymie po zwycięskim (w rzutach karnych) dla Anglików finałowym meczu Pucharu Europy między tym samym Liverpoolem a stołecznym klubem AS Roma doszło na ulicach Wiecznego Miasta do chuligańskiej bijatyki między kibicami obu drużyn. Jednak tamto rzymskie starcie nosiło raczej znamiona kibicowskiej ustawki i nie doprowadziło do takich ofiar.  

 

Że tyle ofiar? Show must go on  

Zamieszki na Heysel, a raczej zignorowanie przez globalizujący się świat krwawych ofiar, czyli bezwzględna determinacja przy osiąganiu założonych celów dowiodła, chyba pierwszy raz tak dobitnie, że wartości cywilizacji łacińskiej ustępują dwóm starożytnym bożkom: Molochowi i Mamonie. Tak, sceny z przestarzałego stadionu w Brukseli pokazały, że życie ludzkie przestaje być w Europie bezcenne, a odpowiednio wielki strumień złota wart jest każdej ofiary.

Nie upieram się, że casus Heysel wyznacza absolutny początek tego procesu, to raczej jego istotny punkt, w dodatku, obserwowalny także z naszej perspektywy. Bo nawet parcie do przeprowadzenia meczu mniej mnie zdziwiło niż fakt, że na ekranach telewizorów w Polsce zamiast tych drastycznych obrazów nie pojawiły się rutynowe w PRL-u plansze z napisami typu ‘zakłócenia na łączach’ i/lub ‘przepraszamy za opóźnienie transmisji’.

Dlaczego tak się stało? Bo byliśmy właśnie dokładnie w połowie dziewięcioletniego okresu hibernacji narodu, który zafundował działającym w Polsce komunistom Wojciech Jaruzelski, zatrzymując tzw. stanem wojennym niepodległościowy zryw Polaków, czyli pokojową rewolucję Solidarności. Tę w istocie konfederację kilkunastu milionów ludzi, którzy nie chcieli już być obywatelami drugiej kategorii we własnym kraju i którzy swym wewnętrznym okupantom powiedzieli zdecydowane „nie”.

Gdy okazało się, że nawet nasycenie struktur związku agenturą, włącznie z obsadzeniem wielu kierowniczych stanowisk, nie zatrzymało zwycięskiego pochodu Panny „S”, wypróbowani towarzysze z Informacji Wojskowej – Jaruzelski i Kiszczak – sterroryzowali kraj przy użyciu wojska. Rok 1985 to był półmetek okresu, jaki funkcjonariusze komunistycznego systemu w Polsce dostali na opanowanie narzędzi przydatnych w nowym wcieleniu totalitaryzmu, zwanego dla niepoznaki demokracją liberalną.

W latach 80. minionego wieku, nie tylko na prywatnych stypendiach Fulbrighta, ale – co pozornie paradoksalne – na stypendiach Departamentu Stanu i to za prezydentury życzliwego Polakom Ronalda Reagana kształcili się pośpiesznie na tzw. profesjonalistów synowie i wnuki komunistycznych funkcjonariuszy z czasów PRL. Ci późniejsi szefowie banków, ministrowie spraw zagranicznych, specjaliści od nowych, elektronicznych oraz tabloidyzujących się mediów. Praca nad geopolityczną relokacją Polski, z zachowaniem wszakże synekur przez dotychczasową, lekko tylko przefarbowaną i częściowo przewerbowaną nomenklaturę, trwała już w najlepsze. Tylko myśmy nie mieli jeszcze o tym pojęcia.  

 

Multikulti zachętą do metysażu  

Nie mniej niż telewizyjna transmisja masakry z Heysel zdziwiły mnie później próby skonceptualizowania bandyckich, wręcz zbrodniczych zachowań brytyjskich kibiców, które usiłowano tłumaczyć ni mniej, ni więcej tylko rytuałami quasi-plemiennymi. Malowanie twarzy, chóralne śpiewy, niektóre akcesoria – szaliki w klubowych barwach, dziwaczne, przypominające Wikingów nakrycia głowy – a przede wszystkim dzikość samych zachowań pozornie mogła to uzasadniać.

To, że anglosascy socjologowie, odwołując się do kategorii waśni plemiennych, próbowali zminimalizować wizerunkowe szkody, jakie Zjednoczonemu Królestwu przynieśli bandyci z Heysel, ale także kibicowska chuliganeria z wielu innych brytyjskich stadionów, specjalnie mnie nie dziwi. Faktem jest, że restrykcyjna polityka karania za chuligańskie ekscesy podczas meczów piłkarskich oraz dość przemyślna profilaktyka stosunkowo szybko przyniosły dobry rezultat. Na brytyjskich stadionach zasadniczo zapanował spokój.

Nastała za to trudno wytłumaczalna ogólna moda na plemienność (trybalizm), a szczególnie na jej zewnętrzne przejawy. Inna rzecz, że za trendsetting w tej dziedzinie odpowiada również pop-kultura, w tym zwłaszcza jej branża muzyczna. To właśnie na pop- i rock-estradzie wszelkie wymyślne dziwactwa, w języku współczesnych menedżerów zwane kreatywnością, spotkały się z najzwyklejszym papugowaniem ozdób, fryzur i strojów z nawet radykalnie odmiennych i nieprzystających do europejskiej kultur.  

O ile w Londynie, stolicy Imperium Brytyjskiego, ów proces międzykulturowej osmozy można wytłumaczyć współprzebywaniem w bezpośrednim sąsiedztwie osób wielu ras, narodowości, religii oraz obyczajów, co stworzyło naturalną niejako malowniczość ulic i lokali Soho, o tyle za skokowy, zauważalny wzrost mody na piercing i tatuaże w Polsce żadne uprzednie praktykowanie multikulturowości nie odpowiada. Przeciwnie, to raczej oswajanie obcego kulturowo decorum ma ułatwić akceptację metysażu oraz zmieszania kultur, które także dla Polaków ktoś przewidział i za Polaków postanowił.

 

Młodzi wyznawcy fałszywych kultów

W naszym kraju miejsca, gdzie za opłatą można było poddać swe ciało najdziwniejszym torturom, wśród których dominowało nakłuwanie oraz dziurawienie na wylot, jak grzyby po deszczu pojawiły się po roku 1989. Początkowo te punkty tatuażu i piercingu (kolczykowania) to były przeważnie jakieś klitki czy piwniczki, toteż nazwa ‘salon’ mogła wydać się nieco na wyrost.

Z czasem jednak, gdy zaczęły się pojawiać nowe roczniki młodzieży, wielobarwne i tatuowane w najdziwniejszych miejscach motywy nabrały rozmachu, a żelastwo umieszczane na wargach, w nosie, pępku czy na języku, zaczęło przypominać rodzaj prawdziwych okowów... Do tego egzotyczne i wymyślne fryzury – np. różne odmiany irokeza, rastamańskie dredy lub kozacki osełedec – oraz tęczowa paleta kolorów na głowie. I obowiązkowo poszarpane dżinsy.

Część młodych Polaków AD 2017 najwyraźniej uznała ten wizerunek za swój. I nawet trudno im to mieć za złe, w młodości również ulegałem mniej czy bardziej malowniczym, niekoniecznie rozsądnym modom. Ale nawet wtedy, gdy miałem najdłuższe w swym życiu włosy, działał pewien bezpiecznik, czyli dyrektywa, żeby nie przekraczać punktu, spoza którego nie ma już powrotu do stanu wyjściowego.

Najdłuższą plerezę można bowiem przystrzyc, najbardziej skudloną brodę da się ogolić, a ostrzyżone na zero włosy odrosną. Natomiast tatuaż... stygmatyzuje. Dlaczego? Bo zostaje na zawsze. Bo w naszej kulturze ‘dziarają się’ wyrokowcy, a nie zwiewne, bosonogie contessy, którym nie dodadzą uroku nawet najbardziej dyskretne i delikatne tatuaże na kostce, obojczyku, plecach czy przedramieniu.  

Rozumiem, że ćwierć kilograma miedzianych bransolet noszonych zgodnie z plemienną tradycją może przydać atrakcyjności postawnej Murzynce, ale błyszczący kolczyk umieszczony na języku drobnej blondynki o pergaminowej skórze, która sprzedaje mi książkę w pobliskiej księgarni, już niekoniecznie. Rozumiem anonimowego mięśniaka, który kroczy plażą, demonstrując swą niebieską łydkę oraz wytatuowane bary. To po prostu jego sposób na wyróżnienie się w grupie podobnie umięśnionych.

 

Ślepy pęd ku samowykluczeniu

Nie dziwi mnie specjalnie Radek Majdan, prezentujący z dumą fioletowe do łokcia ramię, bo on, podobnie jak David Beckham, którego śladem stara się podążać, zapewne coś z tego mają. Tak jak i inni celebryci nakręcający wielkim bossom ten egzotyczny biznes.

Nie potrafię jednak zrozumieć motywacji tysięcy zwykłych osób, które z własnej woli i za własne pieniądze decydują się znosić ból przy okaleczaniu oraz nieodwracalnym szpeceniu swego ciała. To oczywiste, że komuś młodemu nie przyjdzie do głowy, by wyobrazić sobie, jak na muskularnym dziś ramieniu, na dobrze wytrenowanych, sprężystych pośladkach zaprezentują się modne wzorki nieco później, gdy zwiotczeje i obwiśnie już wytatuowana skóra...

Zdumiewa mnie jednak, że młodzi Polacy nie zdają sobie sprawy z tego, że papugując nawet niegroźne plemienne obyczaje z egzotycznych, pozaeuropejskich kultur odbierają sobie możliwość awansu we własnym społeczeństwie. Wytatuowany sportowiec czy estradowiec, ewentualnie dyrektor świeżego powietrza, proszę bardzo, to normalka. Ale urzędnik państwowy, menedżer średniowysokiego szczebla w ponadnarodowej korporacji, dyplomata, polityk wyższej rangi, profesor na dobrym uniwersytecie – już raczej nie.

Czy ani w domu, ani w szkole, ani na uniwersytecie nikt tego młodym Polakom nie mówi? Bo nęcące malownicze obrazki multikulti z zachodnioeuropejskich metropolii to już przeszłość. Dziś dominuje tam lęk przed osobnikami, którzy – mniejsza o to, że wyglądają nieraz jak nieboskie stworzenia – to często nie potrafią otamować swych najbardziej rudymentarnych emocji. Co skutkuje zachowaniami nie tylko mało cywilizowanymi, ale wręcz acywilizacyjnymi. I stanowi aż nadto powtarzalną treść kolejnych wydań Breakin’ News.

Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre” w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015 Kategoria - Poezja

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo