pnp24 pnp24
1058
BLOG

Wynagrodzenie posła? Średnia krajowa

pnp24 pnp24 Sejm i Senat Obserwuj temat Obserwuj notkę 28

Działacze partyjni idą do polityki, żeby się dorobić – to zmora życia publicznego. Nie należy im tego ułatwiać.

Poseł powinien zarabiać średnią pensję krajową. Dzięki temu będzie się starał, żeby rosła. Czyli po prostu żeby zwykli ludzie więcej zarabiali, Jeśli literalnie potraktować zasadę „jaka praca taka płaca” – obniżenie zarobków parlamentarzystów do polskiej średniej, w świetle fatalnych ocen Sejmu i Senatu, nie jest najsurowszym rozwiązaniem, bo wielu obywateli wolałoby przyznać mandatariuszom płacę minimalną.

Kolejne afery płacowe, stanowiące symbol rządów PiS, kiedyś zmierzającego do władzy pod hasłami uczciwości i przejrzystości, wymusiły już przyjęcie cząstkowych regulacji, jak w wypadku ujawnienia zarobków w Narodowym Banku Polskim, gdzie stanowiące świtę prezesa Adama Glapińskiego dyrektorki zarabiały prawie 50 tys co miesiąc, czyli więcej niż wielu Polaków przez cały rok. Symbolem jakości ich pracy stała się odpowiedź na list dawnego eurodeputowanego Dariusza Grabowskiego i innych działaczy patriotycznych, zachęcający do stworzenia na placu Powstańców Warszawy mozaiki – upamiętniającej bohaterów historii „stołecznej Guerniki”. Dyrektorka do spraw komunikacji z NBP Martyna Wojciechowska (49,6 tys zł brutto pensji) odpisała, że nie jest to możliwe, bo trwa remont.

Dużo wcześniej, wykryte za sprawą monitów posłów opozycji monstrualne nagrody dla członków poprzedniego rządu, oznaczające faktyczne podwojenie ich zarobków, skwitowane zostały przez Beatę Szydło niezapomnianym „te pieniądze się po prostu należą”. Pamięć zbiorowa – a polski vox populi czuły jest na sprawę zarobków urzędników – zachowa ten bulwersujący cytat obok słynnego „rząd się wyżywi” Jerzego Urbana. Była premier tym stwierdzeniem wpisała się w tradycję arogancji władzy i jej postępującego wywyższania się wobec obywateli. Wiele o mentalności i intencjach obozu rządzącego mówi replika Joachima Brudzińskiego na sugestię, że o jego kandydowaniu do Parlamentu Europejskiego decyduje zamiar zwiększenia zarobków. Minister spraw wewnętrznych żachnął się i oznajmił, że gdyby tym się kierował – poszukałby zatrudnienia w którejś z wielkich spółek skarbu państwa. Wcześniej rzeczywiście tę drogę wybrała Małgorzata Sadurska z Kancelarii Prezydenta (przeszła do PZU), zaufany Jarosława Kaczyńskiego Wojciech Jasiński czy uchodzący za nadzieję partii rządzącej Maks Kraczkowski.

Jeśli zaś wrócić od tego, o co pytany był Brudziński – oprócz niego w kolejce do Parlamentu Europejskiego z PiS ustawili się: była premier Beata Szydło, niedoszły prezydent Warszawy Patryk Jaki oraz ministrowie edukacji Anna Zalewska i z Kancelarii Premiera Beata Kempa, wicemarszałkowie: Sejmu Beata Mazurek oraz Senatu Adam Bielan i Maria Koc. Trudno uwierzyć, że wszystkich nagle zainteresowała polityka europejska. Przyczynił się raczej do tych planów fakt, że zarobki europosłów nie są zróżnicowane ze względu na zamożność krajów, które reprezentują.

Eurodeputowany z Polski czy Belgii albo Szwecji dostaje na rękę 6710 euro miesięcznie plus dietę dzienną (313 euro) za posiedzenia, a na samo tylko wynagrodzenie asystentów poselskich – 24,5 tys euro czyli po obecnym kursie ponad 100 tys zł, plus zwrot kosztów nie tylko prowadzenia biura, również za książki i sprzęt komputerowy. Nawet bez dodatkowych apanaży pensja na rękę równa po przeliczeniu 28750 zł to jak na Polskę dochód znakomity. Przy czym posłowanie w Brukseli i Strasburgu zupełnie nie eliminuje z polityki krajowej, jak dowodzi przykład Ryszarda Czarneckiego, który eurokarierę zaczynał jeszcze w barwach Samoobrony, a dziś wobec uderzającej medialnej słabości czołówki polityków PiS faktycznie reprezentuje tę partię na równi z rzeczniczką Beatą Mazurek w niezliczonych komentarzach telewizyjnych i radiowych. Przedsiębiorczy Karol Karski łączy mandat eurodeputowanego z funkcją partyjnego rzecznika dyscypliny – w kraju.

Prawie osiem patyków za wciskanie guzików

Wyłącznie propagandowym odwróceniem uwagi od kolejnych afer stało się obniżenie o 20 proc wynagrodzeń krajowych parlamentarzystów – z ośmiu do niespełna sześciu tysięcy zł netto. Do pensji poselskiej dochodzi dieta – można więc zakładać, że każdy poseł, nawet nie pełniący dodatkowo płatnych funkcji w komisjach – zarabia co miesiąc nie mniej niż 7600 zł na rękę jeśli jest obecny na posiedzeniach. Po obniżce też więc nie narzeka, a przynajmniej nie powinien.

Warto pamiętać, że latem 2016 r. ten sam PiS przygotował projekt o podniesieniu poselskich apanaży o 2,7 zł brutto (ustawa Grzegorza Schreibera), z którego wycofał się last minutę po miażdżącej reakcji opinii publicznej. Dopiero gdy pazerność ekipy pisowskiej stała się przysłowiowa – za sprawą ujawnienia podwójnych wynagrodzeń w rządzie, kominów płacowych w upartyjnionej TVP czy połączenia władzy z kasą, ale nie z odpowiedzialnością w wypadku asystenta Macierewicza Bartłomieja M. – sternicy z Nowogrodzkiej zdecydowali się na ruch w odwrotną stronę.

Wybrańcy narodu gorsząco wysokie zarobki zmniejszyli sobie do poziomu… nieco niższego ale wciąż bulwersująco wybujałego w stosunku od nakładu, jakości i efektów pracy mandatariuszy. Tę ostatnią 56 proc Polaków w lutym 2019 oceniło źle. Tylko 27 proc rodaków uważa, że posłowie dobrze wypełniają swoje obowiązki. Oceny Senatu w sondażu CBOS okazały się tylko minimalnie łagodniejsze – 28 proc dobrze postrzega pracę jego mandatariuszy, zaś 45 proc źle [1]. Izba nie czyni różnicy… jak strawestować można znaną reklamę sprzed lat.

Co miesiąc 7,6 tysięcy na rękę pobiera poseł bądź senator, nie zasiadający w prezydium komisji ani nie pełniący funkcji rządowej. Wolno mu dorobić publikacjami albo wykładami, za które legalnie weźmie honoraria. W tej kadencji aktywność prorządowej „masy poselskiej” sprowadza się do posłusznego wciskania klawiszy maszyny do głosowania zgodnie z zaleceniami kierownictwa klubu. Dla porównania – nauczyciel otrzymuje 1,7-2,4 tys zł (dane ZNP) za pracę bez porównania bardziej odpowiedzialną, bo indywidualną, łączącą się z kształtowaniem wiedzy i charakterów młodych Polaków. Pracuje też nauczyciel kilka dni w tygodniu, a nie jak poseł – również parę dni, tyle, że… w miesiącu.

Tak rzadko bowiem jak w tej kadencji Sejm nigdy po zmianie ustroju nie obradował. W harmonogramie przewidziano zwykle po jednym posiedzeniu w miesiącu. A żeby potwierdzić, że poniedziałkowe dyżury posłów w ich okręgach dla wielu pozostają fikcją, wystarczy prześledzić mnogość wystąpień zamiejscowych parlamentarzystów właśnie tym dniu tygodnia w warszawskich studiach radiowych i telewizyjnych. Polecam.

Latem ubiegłego roku posłowie zafundowali sobie rekordowy wypoczynek. Poszli na wakacje 20 lipca, wrócili 11 września.

Pomimo dramatycznej sytuacji w wielu branżach (szkolnictwie, służbie zdrowia, rolnictwie i sadownictwie) oraz natężenia konfliktów społecznych – latem ubiegłego roku posłowie zafundowali sobie rekordowy wypoczynek. Poszli na wakacje 20 lipca, wrócili 11 września, choć bez związku z rocznicą World Trade Center. Jak wylicza Anna Dąbrowska – ich ubiegłoroczne wakacje trwały 52 dni, podczas gdy za poprzednich rządów średnio 33 dni [2].

Nigdy też nie nowelizowano niemal natychmiast świeżo uchwalanych ustaw. Obecny parlament czyni to wielokrotnie. Ustawy, dotyczące sądów, zmieniano wiele razy w ramach gry z instytucjami europejskimi, sprzeciwiającymi się zawłaszczaniu wymiaru sprawiedliwości przez rządzących. Ekspresowo – i z udziałem ekspertów wywiadu obcego państwa – nowelizowano ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej, by zadowolić stronę amerykańską i izraelską. Podstawowy zaraz po ocenach społecznych miernik pracy parlamentu – jakość stanowionego prawa – prezentuje się w sposób opłakany, jak nigdy wcześniej.

Parlament przestał też być miejscem uzgadniania najlepszych rozwiązań i ciekawej debaty publicznej. Z kadencji 1997-2001, kiedy sygnatariusz listu do Glapińskiego Dariusz Grabowski był posłem z Radomskiego, a ja relacjonowałem dla „Życia” reformy Jerzego Buzka, zapamiętaliśmy dramatyczne zabiegi parlamentarzystów o zapisy korzystne dla wyborców z ich okręgów – walkę Jana Rulewskiego o województwo kujawsko-pomorskie czy świętokrzyskich posłów o Kielce. Ustawę o reformie administracyjno-samorządowej Sejm uchwalał w upalną sobotę wieczorem, w porze dzienników telewizyjnych.

W bieżącej kadencji posłanka PiS Bernadeta Krynicka, chociaż z zawodu jest pielęgniarką, uciekała głównym sejmowym korytarzem przed niepełnosprawnymi dziećmi i ich matkami. Wyróżniający się fryzjerską elegancją i furmańskimi manierami Dominik Tarczyński z PiS w trakcie jednej z licznych przepychanek wyrwał telefon koleżance z poselskich ław opozycji. Była gwiazdeczka Polsatu posłanka Joanna Lichocka pomstowała w sali obrad tak swarliwie, jak na osiedlowym bazarze, aż nadano jej przydomek „przekupa”. Budżet na 2017 uchwalano w Sali Kolumnowej, w gronie partii rządzącej i jej satelitów, nie dopuszczając posłów opozycji ani nie przestrzegając zasad liczenia głosów. Marszałek Marek Kuchciński nagminnie ogranicza dyskusję, pytania oraz czas wystąpień.

Debatę zastąpiły pokrzykiwania oraz kary finansowe. Dotykają opozycji. Nie został natomiast pociągnięty do odpowiedzialności Jarosław Kaczyński, nominalnie szeregowy poseł, który wgramolił się na mównicę, jak sam przyznał, bez żadnego trybu i z niej zarzucał oponentom: – Nie wycierajcie sobie swoich mord zdradzieckich nazwiskiem mojego śp. brata. Zamordowaliście go. Jesteście kanaliami. Za ten bluzg spotkało go wyłącznie upomnienie ze strony Komisji Etyki, podczas gdy opozycyjnym posłom Prezydium Sejmu feruje kary finansowe – Sławomir Nitras z PO-KO demonstrował niedawno wydruk przelewu z sumą bliską właśnie… średniej krajowej za sprawą przeforsowanej przez Kuchcińskiego sankcji.

Symbolem marności tej kadencji stało się bezbrzeżne zdumienie posłanki PO-KO Alicji Chybickiej, że jej głos ma jakiekolwiek znaczenie. Jej koleżanka, ale z PiS, Ewa Tomaszewska potwierdziła w równie rozbrajający sposób, że podpisała się pod projektem ustawy, której nawet nie przeczytała. Finansującemu pracę posłów podatnikowi jej jakość nasuwa na myśl znane ze stadionów zawołanie: za co my płacimy?

Reforma uposażeń to nie bohaterskie wyrzeczenie parlamentarzystów, lecz pozostawienie im kwoty mało wyobrażalnej dla milionów ciężko pracujących Polaków, w tym wielu doskonale wykształconych. 7,6 tysięcy netto miesięcznie oznacza wciąż ponad dwie średnie krajowe, prawie trzy mediany. Kwota ta nie obejmuje 14,2 tys zł na biuro poselskie. Nie wiążą się też z nią inne rozlegle beneficja: darmowy transport, z samolotem włącznie, delegacje do egzotycznych krajów, przybierające zwykle formę politycznej turystyki i zakwaterowanie na koszt podatnika dla zamiejscowych parlamentarzystów. 2500 zł na mieszkanie – za tę kwotę da się wynająć ładne dwa pokoje przy śródmiejskiej ul. Kruczej, dziesięć minut marszu od gmachu na Wiejskiej, w budynku z podwójnym domofonem. Ustawę o wykonywaniu mandatu posła i senatora uchwaliła w 1996 r. koalicja SLD-PSL, umiejąca zadbać o korporacyjne interesy zawodowych polityków: wygodę, cechowe przywileje i bezpieczeństwo socjalne.

W Sejmie jest kaplica i basen, ajencja bankowa i punkt zakupu biletów, kwiaciarnia i sklepy, restauracje i pokoje konferencyjne, fryzjer i czyszczarki do butów. Na wywiad do telewizji lub radia jedzie się stąd sejmowym samochodem z kierowcą. W Nowym Domu Poselskim, czyli po ludzku mówiąc hotelu sejmowym dziennikarze już nie niepokoją, bo parę lat temu zakazano im tam dostępu, można więc bez ryzyka w Barze Za Kratą pozwolić sobie na jeszcze jeden kieliszek. Jednym słowem – żyć, nie umierać. I nie wychodzić nawet przez trzy dni z kompleksu gmachów przy Wiejskiej, jak wielu posłów zamiejscowych… Ostatnio dobudowano jeszcze nowy budynek, szpetny zresztą jak bunkier i przypominający płody architektury rumuńskiej za rządów Nicolae Ceausescu.

Dekadę temu wywołałem histerię u redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność”, który niby jako własność związku zawodowego powinien propagować egalitarne i sprawiedliwe społecznie rozwiązania, gdy zaproponowałem tekst, uzasadniający, dlaczego poseł powinien zarabiać średnią krajową i ani grosza więcej. Media tolerują wysokie wynagrodzenia parlamentarzystów, bo ich zadufani szefowie w marzeniach widzą samych siebie w poselskich ławach.

Z licznych burz mózgów w rozmaitych redakcjach pamiętam też ten sam scenariusz – gdy odzywałem się, że warto napisać o poselskim lenistwie i sejmowej sali świecącej pustkami w trakcie ważnych dyskusji, natychmiast odpowiadały sprawozdawczynie parlamentarne, że przecież posłowie pracują wtedy w komisjach. Wtedy pytałem zwykle oponentki, czy same w to wierzą. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, zwykle kto z Sejmu żyje, za bardzo go nie krytykuje. Nieodzowność zmian wyczuwają jednak sami posłowie, na razie ci bystrzejsi: poprawkę o obniżeniu pensji poselskiej do średniej krajowej zgłaszał już Piotr Zgorzelski z PSL, który wie, co mówią jego wyborcy z Płockiego, zaś Witold Zembaczyński z Nowoczesnej proponował nawet wyzerowanie apanaży do końca kadencji.

Na razie jednak – po aptekarskich obniżkach, jakie w klimacie grandilokwencji paradoksalnie połączonej z opóźnianiem wejścia regulacji w życie, przegłosowała pisowska większość – polski poseł zarabia 2,2 średnie krajowe. I więcej, niż 95 proc jego rodaków. W bogatej Francji deputowany dostaje 1,8 średniej, w Hiszpanii raptem 1,2 średniej a w najzamożniejszej wśród krajów rozwiniętych Szwajcarii – 0,9, czyli mniej niż średnia wynosi. Najwyższe zarobki gwarantują parlamentarzystom Włochy, o których w tym kontekście będzie jeszcze mowa oraz niezamożna Litwa – gdzie za pracę w Seimasie oferuje się imponującą kwotę 2,5 tys. euro miesięcznie, nie przekładającą się wcale na wzorowy stan miejscowej demokracji (wystarczy przypomnieć dyskryminacyjne praktyki wobec polskiej mniejszości), za to stanowiącą równowartość ponad czterech średnich płac nad Niemnem i Wilią [3].

Poseł w Polsce powinien zarabiać średnią krajową pensję, bo wtedy będzie mu zależało, żeby rosła. Po prostu – by zwyczajni pracownicy więcej zarabiali. A także dlatego, że jego praca nie jest więcej warta. Jeśli parlament poprawi swoje oceny w badaniach opinii publicznej – można będzie pomyśleć o podwyżkach. Ale na razie 56 proc z nas (według CBOS), którzy tę instytucję utrzymujemy, uznaje, że Sejm źle pracuje.

Poseł w Polsce powinien zarabiać średnią krajową pensję, bo wtedy będzie mu zależało, żeby rosła, po prostu.

Żeby to zmienić, do Sejmu i Senatu zamiast karierowiczów, marzących o rychłym powiększeniu własnych dochodów, powinni kandydować i dostawać się ludzie, którzy poza naciskaniem przycisków zgodnie ze wskazaniem przełożonych wiele jeszcze potrafią. Najlepiej, żeby już odnieśli sukces w innej dziedzinie. Wtedy zaoferują parlamentowi – a pośrednio własnym wyborcom – realne umiejętności. Sejm potrzebuje dobrych prawników – zarówno notariuszy jak adwokatów i konstytucjonalistów. Ekonomistów i menedżerów bez wątpienia również. Najbardziej jednak – przedsiębiorców, praktyków gospodarki, znających jej mechanizmy. Przy tworzeniu prawa zadbają, by biurokratyczne utrudnienia nie pozostawały barierą wzrostu, bo ograniczenia będą znali z wcześniejszej zawodowej aktywności.

Dotychczas jednak ludzie indywidualnego sukcesu blokowani są przez masę aparatów partyjnych, szukających w Sejmie wygodnego punktu zaczepienia, a nie miejsca wytężonej pracy. W Sejmie urządza się tych, których Włosi nazywają portaborsa – w wolnym tłumaczeniu: nosicieli teczek. Sprzyja temu ordynacja proporcjonalna, za sprawą mechanizmu, że wystarczy za którymś z popularnych liderów umieścić na liście wyborczej anemicznego lecz posłusznego asystenta, by zdobył mandat i sejmowe guziki wciskał jak trzeba.

Zmniejszenie poselskich apanaży uczyni mandaty na Wiejskiej mniej atrakcyjnymi dla entuzjastów poglądu, że pierwszy milion trzeba ukraść – i skieruje strumień karierowiczów raczej do Parlamentu Europejskiego oraz wspomnianych przez Brudzińskiego spółek Skarbu Państwa. Do Sejmu zaczną kandydować ci, którzy mogą sobie na to pozwolić. Zwykle osobom niezależnym finansowo łatwiej również o swobodę w życiu publicznym, wyznaczoną krytycznym dystansem wobec lobbystów, samozwańczych sponsorów, pragnących stać się mentorami i baronów partyjnych. Jedyne regulacje, które – jeśli nie wierzymy w znane z Juliusza Słowackiego przerabianie zjadaczy chleba w aniołów – przybliżyć nas mogą do pojmowania polityki jako misji, służby lub chociaż zadania do spełnienia, to zmniejszenie poselskich pensji.

Represyjnymi zaostrzeniami antykorupcyjnymi niczego nie osiągnięto, a nadanie służbom specjalnym prawa do prowokacji wykoślawiło demokrację u nas w niebezpiecznym kierunku znanym z państw wschodnich – wystarczy przypomnieć karierę agenta Tomka, potem posła, wreszcie klienta adwokatów w sprawie o pieniądze z jednego z funduszy. Tylko redukcja wybujałych poselskich uposażeń rodzi szansę, by wybrańcy narodu skupili się przez cztery lata sprawowania mandatu na tworzeniu dobrego prawa i kontroli władzy wykonawczej, która w młodej demokracji bardzo tego potrzebuje, a nie na gorączkowych zabiegach o reelekcję. Czasem związanych z desperackim przemieszczaniem się z klubu do klubu: w tej kadencji Zbigniew Gryglas, który do Sejmu dostał się z Warszawy z poparciem ledwie tysiąca wyborców (na mandat radnego by nie wystarczyło) dzięki wyśmienitemu wynikowi Ryszarda Petru (124 tys głosów), za sprawą którego Nowoczesnej przypadły w stolicy dwa mandaty – podryfował zaraz do klubu parlamentarnego rządzącego PiS. Prawo polskie nie stwarza możliwości odwołania posła przez wyborców przed upływem kadencji. Ale nowe regulacje mogą sprawić, że pragnący szybko się wzbogacić zamiast w mandat sejmowy celować zaczną w kumulację w Lotto. I o to chodzi. Przyzwolenie społeczne w tej kwestii poświadczone zostaje tak przez potoczne i codzienne doświadczenie jak efekt prac instytucji demoskopijnych.

Zapamiętałem liczne rozmowy z warszawskimi taksówkarzami, którzy zapowiadali głosowanie na kandydatów, uchodzących za zamożnych – bo tacy ich zdaniem nie idą do Sejmu, żeby się dorobić. Poza tym skoro zadbali o własny majątek, będą się równie dobrze troszczyć o budżet państwa. Zero populizmu, chłodna kalkulacja – tak prezentują się oczekiwania ciężko pracujących Polaków wobec ich reprezentantów. Pora im wyjść naprzeciw, w sytuacji, gdy zwłaszcza praktyka ostatnich trzech lat dowiodła, że szeroko reklamowane w chwili ich wprowadzania mechanizmy samoregulujące wypracowane w polskiej polityce nie chronią obywateli przed zachłannością ani arogancją rządzących, ani kasty zawodowych polityków – przed zupełnym oderwaniem się od własnego wyborczego zaplecza.

Trudno się więc dziwić, że 49 procent z nas uważa, że posłowie powinni zarabiać mniej niż 5 tys brutto (3550 na rękę) – o czym zaświadcza sondaż, jaki w ubiegłym roku Ariadna przeprowadziła dla gazety.pl. 30 procent przyzwala, by posłowie otrzymywali na rękę 3551-5292 zł (brutto 5-7 tys), 14 proc przystaje na zarobki powyżej tej kwoty, lecz nie przekraczające 10 tys brutto, nikła garstka – na jeszcze wyższe. Vox populi, vox dei.

Podatni na korupcję? To dzwońcie na policję…

Opinia, że wysokie zarobki posłów mają powstrzymać ich przed podatnością na korupcję pozostaje obraźliwa dla demokracji i samych parlamentarzystów. Od przeciwdziałania przekupstwu jest prawo karne, a nie lista płac. Troszczy się o to policjant, a nie księgowa. Państwo nie może kupować sobie uczciwości swoich przedstawicieli, bo gdy ten mechanizm lekkomyślnie rozkręci, zaraz znajdą się tacy, którzy jego ofertę przebiją. Trochę jak w niewybrednym, seksistowskim dowcipie o cudzoziemcu, zbierającym doświadczenia w położonym na wschód od nas kraju: – U was nie ma uczciwych kobiet? – Są, tylko bardzo drogie.

Wysokie zarobki parlamentarzystów włoskich stanowić miały zaporę, chroniącą przed wpływami mafii w polityce. Za sprawą takiego zamysłu każdy z 630 posłów i 315 senatorów dostaje miesięcznie 14 tys euro – równowartość naszych 60 tys zł – a więc dwa razy więcej niż eurodeputowany, ponad pięć włoskich średnich krajowych. Niedawno właśnie ogłosić przyszło fiasko tego systemu: dobre zarobki nie uczyniły pracy parlamentarzystów przejrzystą. Dorabiają nadal, czasem w szemranych instytucjach. Jeden z tego powodu opuścił 99 proc głosowań. Inny – poza posłowaniem – miał jeszcze 23 inne, przynoszące dochód zajęcia.

U nas rządzący nie unikną dyskusji nad urealnieniem własnych zarobków. Zwłaszcza, gdy obecna sejmowa większość chętniej zajmuje się tym, czym lubi: pieniędzmi innych. W ubiegłym roku przed wyborami na łamach „Samorządności” [4] przestrzegałem radnych, wójtów, burmistrzów i prezydentów miast przed protestami przeciw pisowskiej inicjatywie obniżania zarobków samorządowców. Sprowokowanie takiego sprzeciwu przez rządzących miało bowiem pokazać, że wszyscy są tacy sami, każdemu zależy głównie na kasie. Samorządowców opinia publiczna ocenia kilkakrotnie lepiej, niż polityków z Wiejskiej, a podejmowane przez nich decyzje często pociągają za sobą wielomilionowe następstwa dla budżetów lokalnych Małych Ojczyzn, stąd też zasługują oni na pensje godziwe, chociaż nie uderzająco wysokie. Bo to również służba publiczna. Zresztą burmistrzowi czy prezydentowi pensję mogą zmniejszyć sami radni. I często z tej możliwości korzystają, jeśli uznają, że słabo pracuje, albo nie umieją się z nim dogadać.

Bezinteresowność, która się opłaci

Średnia krajowa dla posła i senatora – to nie tyle obniżenie uposażeń, co ich urealnienie. Również skwitowanie wniosku, płynącego z trzech dekad transformacji: Polska to rzecz zbyt poważna, by pozostawić ją zawodowym politykom. Na początek wystarczy przestać ich za byle co hojnie wynagradzać.

Wysokie zarobki posłów w oczywisty sposób rozmijają się z odczuciami społecznymi. Ich zmniejszenie – rzeczywiste a nie propagandowe, jakie przeforsował PiS – podniesie prestiż władzy, bo Polacy cenią tych, którzy potrafią działać bezinteresownie. Dlatego bohaterami wyobraźni zbiorowej stają się organizatorzy akcji charytatywnych, konkurujący na popularnych portalach i w stacjach telewizyjnych z celebrytami, znanymi z tego, że są znani. Każdy, kto obejmie władzę po PiS – zyska więc niepowtarzalną okazję wzmocnienia własnego autorytetu niemal na dzień dobry. To paradoks, ale bezinteresowność – rezygnacja polityków z własnych przywilejów – będzie im się na dłuższą metę opłacała. Obniżenie zarobków parlamentarzystów zapoczątkuje przywracanie dobrego imienia całej klasie politycznej, surowo ocenianej przez podatników, którzy ją utrzymują. Postawi tamę postępującemu zdominowaniu jej przez cyników o mentalności kasynowych graczy, bo pójdą szukać fartu gdzie indziej..

Po ludzku uhonorować tych, co tworzą prawo

Populizmu lepiej się jednak wystrzegać, bo materia sejmowa wymaga też delikatności, której brak obecnie rządzącym, w kompleksie gmachów przy Wiejskiej poruszających się z gracją słonia w składzie z porcelaną. Warto więc zadbać o godne świadczenia dla byłych posłów, którzy po kilku kadencjach dobrej pracy w Sejmie wypadli z zawodowego obiegu, a na emerytury jeszcze nie mogą liczyć. Zasługują na to, żeby państwo, na rzecz którego pracowali o nich zadbało.

Wstydliwie się mówi o tym problemie, bo nie życzą sobie tego sami zainteresowani. Być może tak, jak w wypadku deputowanych do Parlamentu Europejskiego świadczenie powinno przysługiwać bez spełnienia „zusowskich” wymogów. Bądźmy ludźmi – chciałoby się powiedzieć. Zatroszczyć się o tych weteranów demokracji wypada z tych samych względów, z jakich warto zmniejszać poselskie i senatorskie pensje.

Reprezentanci zamiast elit

Jałowy populizm okazuje się równie fałszywy, jak megalomania klasy politycznej i kręgów żyjących z jej obsługi, sprawiająca, że w pierwszych latach po przywróceniu demokracji słowa „parlamentarna elita” pojawiały się nawet w tytułach książek o aspiracjach naukowych, sygnowanych przez poważne instytuty [5]. To nie żart. Gdy to widziałem, miałem ochotę odpowiedzieć: po takich elitach to prababka na konia wsiadała. Przypomina się bard Leszek Czajkowski, wyśpiewujący w latach 90 na jednej z imprez Ruchu Odbudowy Polski Jana Olszewskiego: – To talenty w grupie / My takie elity / Mamy (pauza) / w poważaniu…

Zadufani, tytułujący samych siebie elitą, nie rozwiązali trwale żadnego z polskich problemów. Widać to od podwójnych wyborów z 2015 r. już całkiem jasno. Z każdym kolejnym rokiem, przynoszącym nowe nieprawości władzy bilans transformacji okazuje się coraz surowszy, bo jak czcić demokrację, która nie wytworzyła bezpieczników, chroniących samą siebie. Kasta zawodowych polityków zawiodła. Zastąpić ją mogą reprezentanci elektoratu, a nie aparatu.

Przyszły parlament – na obecny trudno liczyć – zyska niepowtarzalną okazję, żeby jedną ustawą nie tyle naprawić polskie życie publiczne, bo wydaje się to niemożliwe w szybkim trybie, co wspomóc ozdrowieńcze dla niego procesy. Jeśli bowiem ci, którym zależy wyłącznie na zarobkach, po ich stanowczym obniżeniu pójdą sobie z Sejmu – polska polityka tylko na tym zyska.

image

Łukasz Perzyna

pnp24.pl

[1] Centrum Badania Opinii Społecznej, sondaż z 7-14 lutego 2019

[2] por. Anna Dąbrowska. Wakacjo legis. Skąd ten kontrolowany poślizg we wprowadzaniu obniżek w życie? Polityka.pl z 2 sierpnia 2018

[3] por. Bartosz Kocejko. Po cięciach Kaczyńskiego posłowie zarabialiby nieco ponad dwie średnie krajowe. Więcej niż 95 procent Polaków. OKOpress z 18 kwietnia 2018

[4] „Samorządność” nr 32, maj 2018

[5] por. Początki parlamentarnej elity. Posłowie kontraktowego Sejmu. Wydawnictwo Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, Warszawa 1992

pnp24
O mnie pnp24

redaktor

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka