Kantor wymiany walut w Al. Jerozolimskich w Warszawie, 1992 r. Fot. PAP
Kantor wymiany walut w Al. Jerozolimskich w Warszawie, 1992 r. Fot. PAP
Polska przedsiębiorczość Polska przedsiębiorczość
3951
BLOG

Cieńć many, czyli spod Pewexu do kantoru wymiany walut

Polska przedsiębiorczość Polska przedsiębiorczość Biznes Obserwuj temat Obserwuj notkę 30

Od jesieni 1950 roku mocno ryzykowali, nawet samo posiadanie dewiz i kruszców typu złoto, platyna „w postaci nieużytkowej” było zakazane, nie mówiąc o handlowaniu. Groziła im nawet kara śmierci. Odetchnęli sześć lat później, po śmierci Józefa Stalina, gdy złagodzono kary za prywatny obrót walutami obcymi i nie ścigano ich tak zapalczywie. Dostarczali dewizy ludziom, którzy chcieli w PRL kupić coś trochę lepszego, a w pewnym sensie pomagali nawet… ludowemu państwu.

To właśnie pod koniec lat 50. XX wieku powstała potoczna nazwa osób wbrew zakazowi skupujących i sprzedających waluty wymienialne, głównie dolary amerykańskie i marki niemieckie, ale także ich substytuty na rynku wewnętrznym PRL – bony dolarowe/towarowe. Wcześniej mówiono o nich czarnogiełdziarze, co jednak było zbyt skomplikowane, waluciarze albo koniki. To ostatnie określenie przylgnęło do handlujących biletami na koncerty, imprezy, do kina czy teatru. A do waluciarzy dokleiła się ironiczna obserwacja tego, jak zniekształcali – bo nie znali języka – angielskie „change money”. Szeptana przez nich do potencjalnych klientów „wymiana pieniędzy” brzmiała jak „cieńć many” albo „cincz many”. Mówiono więc cynkciarz, cinksiarz, a w końcu cinkciarz. 

W swoim fachu byli właściwie weteranami. „Podziemny” obrót walutami zaczynali już podczas okupacji niemieckiej, a rozwinęli po II wojnie światowej, gdy monopol państwa zaczął obejmować kolejne dziedziny gospodarki. Różnica między urągającym, ustalanym centralnie kursem zagranicznego pieniądza a czarnorynkowym robiła się coraz większa, zatem ich zarobek również. Początkowo na „blackmarcie” dewizy kupowało nawet państwo, ale w 1947 roku zaczęło z nimi bitwę o handel i ściganie waluciarzy.

Na samochód i pastę do zębów

W skórzanych kurtkach kręcili się pod lotniskami, dworcami, ale przede wszystkim pod najlepszymi hotelami i bankami. Szeptali to „cincz many”, a reagowały osoby, które w szaro-burej Polsce Ludowej rzucały się w oczy. Dzięki cinkciarzom zachodni obcokrajowcy wymieniali więc dolary czy inną, swoją krajową walutę na złotówki po znacznie lepszym kursie niż ten oficjalny.

„To mężczyźni, których nie można było z nikim pomylić. Stali na zewnątrz, przechadzali się niespiesznie po holach. Charakterystyczna elegancja, kurtka z postawionym kołnierzem, mokasyny, papieros, a czasami marynarka w pepitkę, fular. Cinkciarzami byli też szatniarze, niektórzy kelnerzy, taksówkarz. W zasadzie mógł nim być każdy, kto miał kontakt z Zachodem. Bo dolary do Polski przywozili przede wszystkim ludzie z Zachodu: turyści, pracujący u nas specjaliści, dziennikarze. Także dyplomaci, którzy – wymieniwszy po oficjalnym kursie obowiązkowy haracz – korzystali z usług zaufanych cinkciarzy, by wieść dostatnie i przyjemne życie w komunistycznej Polsce” – wspominał Krzysztof Gottesman, dziennikarz i publicysta, w felietonie „Cinkciarze i panienki”, opublikowanym w serwisie IPN Pamiec.pl.

„Wymiana odbywała się także w bramach, knajpach albo w pobliżu targowisk. I co charakterystyczne – to nie cinkciarze szukali klientów, ale klienci cinkciarzy. Byli też poważni dżentelmeni cieszący się ogólnym szacunkiem, którzy wymianą waluty zajmowali się na dużo większą skalę, ale tu do transakcji dochodziło w prywatnych lokalach. Oczywiście nie bez znaczenia dla wielkości zarobków był adres zamieszkania cinkciarza. Wiadomo było, że najlepiej zarabiali ci z dużych miast, w każdym razie z miast, w których pojawiali się obcokrajowcy. Żyłą złota były więc Warszawa, Kraków, Wrocław, no i oczywiście Wybrzeże pełne marynarzy wszelkich nacji zawijających do portu. Dobrze pracowało się także w Katowicach – tu cinkciarze zarabiali z kolei na swoich rodakach, którzy wyemigrowali do Niemiec i w Polsce pojawiali się z kieszeniami wypchanymi markami” – opisywała Dorota Kowalska w reportażu „Taksówkarze i cinkciarze” w „Polska The Times”.

Polacy szukali cinkciarzy, kiedy mieli dość gotówki (bo dla rodaków kurs czarnorynkowy był zabójczy), by kupić dolary (jeśli dostali paszport i pozwolenie wyjazdu) lub bony, na zakup towarów luksusowych – mniej lub wcale niedostępnych na rynku – w wydzielonej sieci placówek. Bony emitował bank PeKaO i prowadził sieć sklepów dewizowych, w latach 70. przekształconą w Pewex. Sprzedawały towary z tzw. eksportu wewnętrznego, jak szynka eksportowa w puszce, a nawet samochody osobowe (!), normalnie dostępne na talony/przydziały po latach oczekiwania. Ale była tam też cała mnogość rzeczy importowanych, od zachodnich dżinsów, przez papierosy, kawę, po pastę do zębów i… reklamówki. Już od wejścia pachniało w tych placówkach luksusem, bo nie mydłem szarym tylko pachnącym. Krążył nawet dowcip o mężczyźnie, który wszedł do Pewexu i zwrócił się do ekspedientki: „To ja poproszę o azyl”.


Pewex
Pewex w Warszawie, 1969 r. Płacić można było tylko dewizami lub bonami towarowymi. Fot. PAP

Dowcip pasował może nawet bardziej do podobnej sieci sklepów Baltona, przeznaczonej dla marynarzy i rybaków (emitowała nawet własną wersję bonów dolarowych). Państwo dawało też bony zamiast walut, które Polakom usiłowały przysłać rodziny z Zachodu, byli więc zmuszeni wydać je w takich sklepach. Tak czy siak płacili bonami lub dolarami w dużej części od cinkciarzy, a państwo w ten sposób przejmowało waluty zachodnie i kupowało za nie zagraniczne maszyny, komponenty do urządzeń montowanych w Polsce, surowce, nawozy sztuczne, środki ochrony roślin czy po prostu spłacało zadłużenie zagraniczne. Do czego – chcąc nie chcąc – przyczyniali się zatem cinkciarze.

Nic dziwnego, że za rządów Edwarda Gierka w latach 70. władza dużo łagodniej patrzyła już na zakaz handlu walutami, a nawet zalegalizowała obrót bonami. Całkiem oficjalnie pojawiały się już wtedy ogłoszenia, umieszczane nierzadko przez cinkciarzy: „bony kupię/sprzedam”. Chęć zakupu dewiz sygnalizowano anonsami w stylu: „z powodu wyjazdu do USA kupię bony…”. Wiadomo było, że poza Polską bony nikomu się nie przydadzą, ale legalnie mogli zgłosić tylko taki handel.

Kowalska: „Cinkciarze trochę przypominali biznesmenów z początku lat 90. Trudno powiedzieć, na ile działali na własną rękę, a na ile na rękę banków i naszego państwa. Wiadomo było przecież, że państwu dolary obywateli były bardzo potrzebne, głównie do spłacania kredytów zaciągniętych w obcej walucie na rozbudowę kraju. Więc spora grupa cinkciarzy działała niemal oficjalnie. (...)

Dolar był w drugim obiegu niesłychanie ważną walutą. W pewexach można było kupić wszystko: jedzenie, ciuchy, alkohol, nawet samochody. Czasami jednak posiadacze zielonych wymieniali je u cinkciarzy na bony towarowe, bo ktoś, kto posiadał na przykład 1500 dolarów, natychmiast stawał się obiektem zainteresowania odpowiednich peerelowskich służb, w latach 70. średnia miesięczna pensja wynosiła przecież jakieś 30 dolarów. W każdym razie obca waluta i bony towarowe były w owym czasie produktami, jeśli nie pierwszej, to przynajmniej drugiej potrzeby, a profesja cinkciarza – doceniana i niesłychanie potrzebna”.

Za truskawki – szybko, sprawnie, elegancko


Pewex, PRL
Pewex przy ul. Grzybowskiej w Warszawie, 1989 r. Fot. PAP

Faktycznie w pewnym momencie, z powodu galopującej inflacji złotego, pewną lokatą i jakby równoległą walutą w PRL stały się właśnie dolar i bon dolarowy. Cinkciarze królowali więc na giełdach samochodowych (dawano ogłoszenia: „Polskiego Fiata 125p tylko za bony sprzedam”), a za bony/dolary kupowano nawet mieszkania.

Wedle kursu czarnorynkowego przeciętna pensja w PRL wynosiła od 20 do 40 dolarów (choć niektórzy podają więcej). A za 1 dolka płacono: 70–90 złotych w latach 60. XX wieku, 120–150 zł w latach 70., około 400 zł po wprowadzeniu stanu wojennego i 600 zł później, a w roku Okrągłego Stołu sięgał 7000 zł i miał zwyżki nawet do 14 000.

Wiadomo było, że za 40 dolarów trudno się utrzymać. Krążył zatem taki dowcip o rozmowie prezydenta USA z I sekretarzem Komitetu Centralnego PZPR:

– Przeciętny Amerykanin zarabia 2000 dolarów, z tego połowę wydaje na życie – mówi lokator Białego Domu.

– A co robi z resztą? – pyta lokator Domu Partii.

– Nie wnikamy w to!

– A u nas przeciętny Polak zarabia 2000 zł, zaś na życie wydaje 4000 zł.

– Skąd bierze resztę? – dopytywał prezydent USA.

– Nie wnikamy w to! – odrzekł z przewrotnym uśmiechem I sekretarz.

Polacy dorabiali bowiem, jak mogli, a jednym z najbardziej poszukiwanych sposobów było pozwolenie na wyjazd do krajów Zachodu. Pracowali tam, a potem przemycali walutę do Polski i jeśli nie wydawali w Peweksie (zdążyli sami sobie przywieźć zachodnie towary), to też sprzedawali cinkciarzom, bo przecież nie w banku oficjalnie.

Gottesman: „Dolary, marki oraz tzw. bony sprzedawali cinkciarzom również Polacy pracujący na Zachodzie, kontraktach Polservice’u i prywatnych saksach, studenci wyjeżdżający w czasie wakacji. Wreszcie ci, którym rodziny przysyłały wsparcie. W kraju – a taka była ówczesna Polska – w którym kurs rynkowy dolara był wyższy od oficjalnego kilkadziesiąt razy, średnia pensja nie przekraczała dwudziestu dolarów, a pół litra wódki kosztowało kilkadziesiąt centów, czarny rynek był naturalnym regulatorem normalności. Gdy jako student w drugiej połowie lat siedemdziesiątych wracałem ze zbierania truskawek w Norwegii, mycia naczyń lub malowania mieszkań w Londynie, to kilkaset zaoszczędzonych dolarów przez cały rok wymieniałem stopniowo u zaprzyjaźnionego szatniarza w Ambasadorze. Szybko, sprawnie, elegancko”.

I on, i Kania przypominają przy tym, że „w tej grupie zawodowej nie brakowało byłych funkcjonariuszy milicji i Służby Bezpieczeństwa, wielu cinkciarzy dorabiało też jako milicyjni informatorzy”. Dlatego, choć stali w miejscach flagowych i eksponowanych, Milicja Obywatelską rzadko ich ścigała, a oni w zamian mieli dawać im jakieś informacje. „Funkcjonariusze dostawali na pewno swoją dolę w pieniądzach” – przyznaje Gottesman.

Cinkciarze budzili obawy także z powodu ryzyka: zdarzały się oszustwa, sprzedaż wycofanych lub sfałszowanych banknotów, albo wymiana pieniędzy na pocięte gazety. Ale to robili nie sprawdzeni dostawcy, lecz tzw. wajharze, o których Kowalska pisze, że „oszukiwanie klientów nie bardzo się jednak opłacało: zawsze istniało ryzyko wpadki”. Gottesman podkreśla: „Nie zdarzało się to zbyt często, a już prawie nigdy u zaprzyjaźnionych cinkciarzy. Ofiarami padali zazwyczaj turyści na rauszu, polscy prowincjusze, którzy bali się milicji, i poszukiwacze okazji. Reszta mogła się czuć w miarę bezpieczna”.

Takie sytuacje były jednak utrwalane w PRL-owskich filmach. W wielu odcinkach serialu „07 zgłoś się” porucznik Sławomir Borewicz cinkciarzy ściga i aresztuje. Nawet w latach 90. w komedii sensacyjnej „Sztos” Olaf Lubaszenko pokazuje bohatera, który po więzieniu „postanawia spróbować zdobyć pieniądze na wymarzone mieszkanie, zostając cinkciarzem-oszustem”. Recz jasna nieuczciwi sprzedawcy zdarzają się w każdej branży.

Wyprzedzili przemiany ustrojowe

Cinkciarze zniknęli wraz z nowym prawem dewizowym. W nowych warunkach wielu z nich otworzyło kantory.

NBP postanowił interweniować na ich rynku już pod koniec lat 80., bowiem – jak wyliczał historyk Jerzy Kochanowski, autor książki „Tylnymi drzwiami. Czarny rynek w Polsce 1944-1989” – w 1976 r. oficjalnie odłożone tzw. twarde waluty wynosiły 8 procent oszczędności złotówkowych, ale 12 lat później były już ponad trzykrotnie większe niż te w złotych. A do tego dochodziły o wiele większe zaskórniaki dewizowe trzymane „w skarpecie”.

 15 lutego 1989 r. uchwalono ustawę, której artykuł 10 wnosił: „Osoby krajowe mogą prowadzić za zezwoleniem dewizowym i na warunkach określonych przez Prezesa NBP, w drodze zarządzenia, działalność gospodarczą polegającą na kupnie i sprzedaży wartości dewizowych oraz na pośrednictwie w kupnie i sprzedaży tych wartości”. Weszła w życie miesiąc później.

Cinkciarze zaczęli gromadzić gotówkę wiedząc, że prywatny obrót walutami obcymi zostanie zalegalizowany. I po 15 marca z dnia na dzień zakładali kantory wymiany walut. Niektórzy wręcz całe sieci – stali się wreszcie legalnymi przedsiębiorcami. Wcześniej – 23 grudnia 1988 roku – przyjęto tzw. ustawę Wilczka, której przesłanie brzmiało: „co nie jest prawem zabronione, jest dozwolone”, więc otworzyła drogę do wolnorynkowej gospodarki.

„W tym samym czasie powstał pierwszy bank akcyjny z kapitałem prywatnym – Łódzki Bank Rozwoju SA. W marcu 1989 roku zmieniono prawo dewizowe, legalizując handel obcymi walutami. Cinkciarze, dotychczas nielegalni, z dnia na dzień stali się szacownymi właścicielami kantorów. Przemiany w sferze finansów wyprzedziły przełom ustrojowy” – zauważa historyk i ekonomista Wojciech Morawski w „Historii bankowości na ziemiach polskich”.

Za Leszka Balcerowicza w 1990 r. ustalono stały kurs dolara na 9500 starych złotych – po denominacji było to 0,95 zł. Polska waluta stała się wymienialna, a bony dolarowe straciły rację bytu. Upadły Peweksy i Baltony. Kolejne prawo dewizowe uchwalono w 1994 r.


kursy walut
Kursy walut, styczeń 1991. Fot. PAP


Upadek socjalizmu i czas rozwoju gospodarki rynkowej przyniósł obywatelom Rzeczypospolitej powszechny dostęp do wielu gałęzi gospodarki oraz stworzył duże szanse dla rozwoju prywatnej przedsiębiorczości. Chłonność rynku na dobra i usługi ułatwiła obywatelom tworzenie i rozwijanie własnych inicjatyw. Prywaciarze stali się symbolem wolności i dążenia do dobrobytu. Blog poświęcony zagadnieniom związanym z rozwojem polskiej przedsiębiorczości, pokazuje, jak kształtował się polski biznes. Publikacje dotykają realiów czasów II RP oraz PRL-u. Przedstawiamy wiele historycznych ciekawostek, pozwalających lepiej zrozumieć charakter oraz specyfikę przemian w polskiej gospodarce. Znaleźć tu można także informacje dotyczące konkretnych przedsiębiorstw, grup zawodowych oraz inwestycji i handlu, a także dawnych, znanych przedsiębiorców, których sylwetki do dziś stanowią niezwykłą inspirację. Partnerem bloga jest sieć Żabka.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka