Wyrywam krzyk rozpaczy z samego dna ciszy,
jak chodzący bezpańsko porzucony pies,
nikt mnie nie zobaczy, nikt mnie nie usłyszy,
bo błądzę samotnie tam, gdzie pustki kres.
Zataczam wielkie kręgi szukając znaczenia,
uciekam przed świtem w czarnej nocy świat,
jestem zakładnikiem wrogiego milczenia,
nikt mi nie wybaczy utraconych lat.
Uciekam w czasach próby, by podmienić los,
w życia zawiłości doświadczyć zdziwienia,
zrywać na polanach mokry rosą wrzos,
poszukiwać prawdy w chwilach zrozumienia.
Oderwać się od dna, by szukać okazji,
zaufać zdumieniu, wbrew czasów hardości,
zmyć w strumieniu górskim zakrwawione razy,
odnaleźć smak uczucia w dotykach czułości.
Kiedy dzień zakwitnie splotami niewiary,
zagubionym w szumie odejść w przestrzeń świata,
uwolnić duszę z cienia zatraconej mary,
wbrew potocznej opinii uznać w obcym brata.