rk1 rk1
663
BLOG

kryzys nauki, koniec nauki..

rk1 rk1 Polityka Obserwuj notkę 20


Tekst autorstwa dr hab. Piotra Wasylczyka (FUW)

Do pamiętniczka.


https://wyborcza.pl/Jutronauci/7,165057,26338493,laser-i-rezonans-magnetyczny-byly-byc-moze-ostatnimi.html#weekend#S.W-K.C-B.2-L.1.duzy







Laser i rezonans magnetyczny były być może ostatnimi ważnymi wynalazkami służącymi ludzkości


Wokół dociekań Stasia Pytalskiego z wiersza Brzechwy urosły całe dziedziny nauki. A mimo to od roku 1980 nie pojawiła się żadna nowa grupa antybiotyków.

  

Koszt wykonania zdjęcia rentgenowskiego to kilka dolarów. Od zaobserwowania przez Roentgena w 1895 roku nieznanych promieni X do ich zastosowania w medycynie minął rok, a już w czasie I wojny światowej Maria Skłodowska-Curie instalowała aparaty rentgenowskie na samochodach w pobliżu linii frontu.

Badanie rezonansem magnetycznym (NMR) jest około 100 razy droższe, urządzenie kosztuje blisko milion dolarów, drugie tyle to koszt jego utrzymania. W tym przypadku od zrozumienia procesów fizycznych do komercyjnie dostępnych urządzeń minęło około trzech dekad. Biorąc pod uwagę mizerny postęp w nowych technikach obrazowania i ogrom środków, które zainwestowano w tej dziedzinie w ostatnich 20 latach, nie można wykluczyć, że dla kolejnej technologii diagnostyki obrazowej w medycynie (jeśli w ogóle się ona pojawi) koszty i czas potrzebny na wprowadzenie jej do gabinetu lekarskiego będą się skalować podobnie.

Co może oznaczać, że jedna procedura diagnostyczna („zdjęcie”) będzie kosztować np. 10 tysięcy dolarów i stać na nią będzie może garstkę obywateli.

Nusinersen, nowoczesny lek na rdzeniowy zanik mięśni (SMA) produkowany przez firmę Biogen z USA, kosztuje mniej więcej 90 tysięcy euro za dawkę. Wprowadzenie na rynek nowego trwa około 10 lat i kosztuje co najmniej miliard dolarów.

A jeśli pewnego dnia uda się wynaleźć szczepionkę np. zapobiegającą pewnym nowotworom, wystarczy nośna plotka w mediach społecznościowych, że szczepienie powoduje autyzm, by prawie nikt nie chciał jej stosować.

W raporcie WHO w 2017 roku zidentyfikowano listę priorytetowych patogenów, które stanowią zagrożenie dla zdrowia człowieka: prątki gruźlicy oraz 12 klas bakterii odpornych w różnym stopniu na dostępne antybiotyki. Wśród 50 antybiotyków będących obecnie w zaawansowanej fazie badań żaden nie oferuje znaczącego postępu. Od roku 1980 nie pojawiła się żadna nowa grupa antybiotyków – nowe leki są jedynie modyfikacjami znanych preparatów, co może skutkować (jak przewidują niektórzy – zupełnie niedługo) powstaniem całkowicie lekoopornych szczepów bakterii i powrotem do sytuacji, kiedy nawet drobne zakażenie będzie mogło mieć bardzo poważne skutki.


Sytuacja w tym sektorze badań pokazuje nieoczywiste sprzężenia między nauką, biznesem i polityką: firmy farmaceutyczne nie chcą wydawać pieniędzy na poszukiwanie nowych preparatów, bo w przypadku odkrycia superantybiotyku nie zostanie on dopuszczony do masowej sprzedaży – urzędy regulacyjne będą chciały zachować go jako „broń ostatniej szansy”.

Rząd Wielkiej Brytanii zaproponował, że będzie płacił firmom farmaceutycznym rekompensaty za ograniczenia w sprzedaży nowych antybiotyków, by zachęcić te firmy do prac.

Alchemicy XXI wieku

Przykładem porażki nauki – od badań, przez interpretację i komunikację wyników, po wpływ tych ostatnich na praktykę społeczną – są badania nad odżywianiem (nutrition studies). Skutkiem jest m.in. epidemia otyłości we wszystkich prawie społeczeństwach świata.

W Stanach Zjednoczonych blisko 40 proc. dorosłych i 20 proc. dzieci cierpi na otyłość, szybko rosną koszty leczenia związanych z tym chorób.

Piramida żywienia i podobne koncepcje zadomowiły się w kulturze masowej i choć wyniki badań, które dały początek ich powstaniu, są co najmniej dyskusyjne albo błędne, to są podstawą zaleceń żywieniowych wydawanych przez rządowe agendy w większości krajów (np. w Polce „Normy żywienia dla populacji Polski”, ostatni raz uaktualnione przez Instytut Żywności i Żywienia w 2017 roku).

Zalecenia żywieniowe zaczęły się ukazywać w latach 50. i 60. XX wieku w Stanach Zjednoczonych jako odpowiedź na gwałtowny wzrost śmiertelności spowodowanej chorobami serca po II wojnie światowej. Powtórne analizy wyników wielu przeprowadzonych w ciągu kolejnych dekad eksperymentów ujawniły dużo problematycznych praktyk.

Nierzadko wnioski, które z nich wyciągano, były nieuzasadnione i interpretowane w dość dowolny sposób, np. przez pomijanie wyników, które nie pasowały do przyjętych teorii, albo wręcz przez nieuwzględnianie wyników wieloletnich badań, które nie dawały spodziewanych przez badaczy rezultatów, np. nie wykazywały związku między spożyciem tłuszczów nasyconych a chorobami serca, jak tego oczekiwano.

Takie postępowanie w połączeniu z lobbingiem i naciskami stowarzyszeń producentów żywności (np. wołowiny) doprowadziło do powstania zaleceń żywieniowych, które są w wielu punktach rozbieżne ze współczesną wiedzą o fizjologii człowieka. Trafiły jednak do podręczników, z których uczą się przyszli lekarze, i do obiegu kultury masowej – „nie smaruj grubo masłem, bo będziesz miał zatkane cholesterolem tętnice” – i wpływają na decyzje żywieniowe podejmowane codziennie przez setki milionów ludzi na całym świecie.

Co więcej, okazało się, że zbadanie wpływu tej czy innej substancji na zdrowie i dobrostan człowieka jest właściwie niemożliwe. Nie mamy obecnie technologii, która pozwoliłaby np. przez rok w sposób ciągły monitorować, co je człowiek. W wielu badaniach klinicznych, w których ochotnicy mieli przestrzegać wyznaczonych diet, okazało się, że oszukują, przemycając do szpitali ulubione łakocie, zaś w badaniach opartych na ankietach świadomie lub nie badani zaniżają spożycie pewnych składników, które uważają za niezdrowe.

Jeśli dorzucimy agresywne lobby producentów żywności, które stosuje m.in. taktykę podstawiania swoich badaczy, by zaciemniać bądź rozwadniać wyniki badań, wydaje się obecnie niemożliwe coś tak podstawowego jak stwierdzenie, jaka jest optymalna dla zdrowego życia dieta (ani nawet czy w ogóle coś takiego istnieje).

Inny przykład to pedagogika – choć wiemy coraz więcej, jak przebiega umysłowy, emocjonalny i społeczny rozwój człowieka, szczególnie w pierwszych kilkunastu latach życia, jakie warunki należy stworzyć, by młodzi ludzie chętnie się uczyli i rozwijali swoje pasje, przeciętna szkoła wygląda dziś prawie jak przed stu laty i nie jest miejscem dostosowanym do tego, by wychodzili z niej odpowiedzialni, samodzielnie myślący i współczujący młodzi ludzie.

W tej kwestii zgadzają się naukowcy, nauczyciele, uczniowie i rodzice. Również znakomita większość uniwersyteckich wykładów wciąż polega na tym, iż „wiedzący” wygłasza (względnie odczytuje z pożółkłych notatek bądź, w wersji nowocześniejszej, ze slajdów wyświetlonych na ekranie) pewną liczbę zdań oznajmujących do „niewiedzących”, a następnie sprawdza, ile z owych zdań zdołali zapamiętać.

Jakie jest zatem znaczenie i wpływ na rzeczywistość setek tysięcy publikacji z pedagogiki i nauk o uczeniu produkowanych przez wydziały i instytuty badawcze na całym świecie? Czy aspekt poznawczy może istnieć w odosobnieniu od rzeczywistości, w której funkcjonują społeczeństwa łożące na utrzymanie naukowców?

Przykłady te pokazują, że pogłębianie wiedzy i poszerzanie horyzontów poznania nie odbywa się w próżni. Owszem, można zadać bardzo wiele pytań, a następnie poszukiwać na nie odpowiedzi, angażując w to pieniądze, czas i coraz bardziej wyrafinowane metody badawcze, ale w znakomitej większości odpowiedzi te nikogo nie interesują i nie mają szansy wyjść poza naukowy obieg informacji.

O ile w ogóle uda się w tym zamkniętym obiegu ogłosić je tak, by potencjalni adresaci mogli do nich dotrzeć, co przy 2,5 miliona artykułów naukowych ukazujących się co roku nie jest wcale proste.

Bezsensowne pytania?

Wokół dociekań Stasia Pytalskiego z wiersza Brzechwy urosły całe dziedziny nauki, organizuje się międzynarodowe konferencje, wydaje specjalistyczne periodyki, przyznaje niezliczone stopnie naukowe, nadaje tytuły profesorskie, można na ich zgłębianie uzyskać niemałe granty i spokojnie spędzić czas do emerytury, prowadząc coraz bardziej zaawansowane badania.

    W którym miejscu zaczyna się kula? [topologia algebraiczna]
    Co na deser gotują dla króla? [socjologia, teoria klas społecznych]
    Ile kroków jest stąd do Powiśla? [urbanistyka]
    O czym myślałby stół, gdyby myślał? [kognitywistyka, filozofia]
    Na co łysym potrzebna łysina? [trychologia]
    Skąd się biorą bruneci na świecie? [genetyka]
    Ile ważą dwa kleksy w kajecie? [inżynieria precyzyjnych pomiarów masy]
    Czy się wierzy niemowie na słowo? [surdopedagogika, logika formalna]
    Czy jaskółka potrafi być krową? [biologia ewolucyjna]

Znakomita większość naukowców, w szczególności w naukach przyrodniczych: fizyce, biologii, chemii, pracuje dziś – świadomie bądź nie – w pewnym paradygmacie, który definiuje, co badają, jakie pytania badawcze sobie stawiają, w którą stronę kierują swoje wysiłki. Jest to, na początku XXI wieku, wciąż paradygmat alchemika ufundowany na głębokiej wierze, iż dzięki odnalezieniu jakiejś substancji bądź technologii uda nam się dokonać przełomu, który zmieni (miejmy nadzieję, na lepsze) życie wielu ludzi.

Tyle tylko, że doświadczenia ostatnich kilku dekad pokazują, że taki kamień filozoficzny, który mógłby zapewnić wieczne (a przynajmniej długie) życie czy dobrobyt, nie daje się odkryć.

Ogromne zasoby są kierowane na badanie kolejnych cząsteczek chemicznych, procesów w komórkach roślin i zwierząt, materiałów czy technologii z dość mizernym rezultatem. Technokratyczny system zarządzania nauką oraz kultura audytu sprzyjają powstawaniu lokalnych „gorączek złota” – od odkrycia grafenu w 2004 roku opublikowano około 150 tysięcy prac naukowych dotyczących jego właściwości, a nie mamy w domach grafenowych lodówek, nie jeździmy grafenowymi samochodami.

Co więcej, zakładając, że pewnego dnia dzięki tym badaniom uda się opracować technologię lepszych, cieńszych, lżejszych ekranów, to jeszcze więcej czasu będziemy spędzać, wpatrując się w nie.

Mniej więcej do połowy XX wielu przez kilka stuleci nauka święciła triumfy. Praktycznie każde pytanie, które zadawali sobie badacze – dlaczego planety poruszają się tak, a nie inaczej? Dlaczego światło załamuje się w pryzmacie? – prowadziło do spektakularnych odkryć, które prawie natychmiast przekładały się na uzupełnianie naukowego rozumienia świata oraz na praktyczne zmiany w życiu wielu ludzi.

Poznanie natury światła w połączeniu z odkryciem elektronu i zrozumieniem atomowej struktury materii i jej oddziaływania ze światłem dało podwaliny pod rozwój elektroniki, laserów i komputerów.

Zrozumienie mechanizmów zachodzących w komórkach pozwoliło wyjaśnić przyczyny licznych chorób i znaleźć sposoby ich leczenia. Zdaje się, że dzisiaj wciąż, z przyzwyczajenia, wierzymy, że ta świetna passa będzie trwać nadal.

Przewidywanie jest oczywiście bardzo trudne, zwłaszcza przyszłości, ale wiele wskazuje na to, że wyznaczenie masy bozonu Higgsa, zrozumienie ewolucji czarnych dziur ani spójna teoria strun nie będą miały żadnego wpływu na nasze życie. Być może epizod w historii naszej cywilizacji, kiedy nauka ulepszała nasze życie i czyniła nas bardziej ludzkimi dzięki poznawaniu kolejnych, coraz trudniej dostępnych tajemnic przyrody, właśnie się kończy.

Jeśli popatrzeć na wskaźniki śmiertelności noworodków, to – po spektakularnych spadkach trwających do końca XX wieku – od 20 lat w krajach rozwiniętych są one właściwie na stałym poziomie. Oczekiwany czas życia co prawda wciąż liniowo rośnie, ale coraz bardziej uświadamiamy sobie, że nie o liczbę przeżytych lat chodzi, ale o jakość życia. Tu zaś starzejące się społeczeństwa, nawet te najbogatsze, mogą w najlepszym razie zapewnić minimum egzystencji coraz liczniejszym seniorom wymagającym stałej uważności i opieki.

Tylko czy nie brniemy tu czasem w ślepy zaułek medycyny? Co, jeśli pewnego dnia okaże się, że średnia długość życia wynosi 200 lat, ale kilkakrotnie więcej osób potrzebuje całodobowej opieki, niż jest w stanie im ją zapewniać?


Trzy kryzysy

Coraz więcej badaczy uświadamia sobie kilka kryzysów, które przeżywa nauka na początku XXI wieku.

Pierwszy z nich to kryzys wiarygodności – nie potrafimy przekonująco przedstawić swoich argumentów w dyskusjach o szczepieniach, globalnym ociepleniu czy odżywianiu.

Na początku pandemii wiele osób sądziło, że oto nadchodzi powrót zaufania do ekspertów. Choć w niektórych krajach, np. Wielkiej Brytanii czy Niemczech, istotnie zaufanie do nauki wzrosło, to sondaż przeprowadzony we Francji pokazuje spadek zaufania do naukowców z 84 proc. w połowie marca do 74 proc. pod koniec maja tego roku. Jednocześnie około jednej trzeciej badanych uważa, że naukowcy ukrywają wyniki badań nad koronawirusem, zaś różnice w opiniach na temat metod zapobiegania epidemii wynikają z chęci ochrony własnych interesów finansowych przez badaczy.

Na spotkaniu podsumowującym projekt Ministerstwa Środowiska dotyczący planów adaptacji do zmian klimatu w miastach powyżej 100 tysięcy mieszkańców w styczniu 2019 roku prezydent Andrzej Duda mówił: „Ja nie wiem, na ile w rzeczywistości człowiek przyczynia się do zmian klimatycznych. Głosy naukowców są bardzo różne”.

Wbrew temu, co może nam się wydawać, nie ma dziś jednej nauki. Jeśli wspomnisz znajomemu o wynikach badań pokazujących wpływ emisji gazów cieplarnianych na zmiany klimatu, usłyszysz, że są badacze, którzy są przekonani, że wpływ człowieka na klimat jest nieistotny.

Jest zatem twoja nauka i moja. Do tej pory wierzyliśmy, że prawda (jak ją rozumiemy w nauce) sama się obroni. Ale nie broni, szczególnie w konfrontacji z tymi, którym zależy na tym, by się nie obroniła.

W „Rozprawie o biciu monety” (Monete cudende ratio, 1526) Mikołaj Kopernik sformułował zasadę mówiącą, że jeśli w obiegu znajdą się dwa rodzaje pieniądza, przy czym jeden z nich będzie postrzegany jako lepszy (np. moneta złota i miedziana), to w obiegu pozostanie głównie ten uważany za gorszy. W podobny sposób dziś gorsza nauka wypiera lepszą – ta lepsza jest nierzadko trudniejsza do zrozumienia, wymaga zaplecza wiedzy (choćby wyniesionej z dobrej szkoły), wysiłku intelektualnego, a na dodatek często idzie pod prąd naszym intuicjom. Gromadzona jest w zasobach bibliotek i używana w hermetycznym obiegu wykładów, seminariów i konferencji naukowych, podczas gdy gorsza znajduje się w codziennym obiegu mediów społecznościowych i kształtuje opinie społeczeństw oraz polityków.

Utraciliśmy też wpływ na świat. Wielu naukowców związanych z projektem „Manhattan” (budowy pierwszej bomby atomowej) spędziło dużą część życia, angażując się w ruch na rzecz rozbrojenia. Dziś nie znam żadnego fizyka, który byłby zaangażowany w podobną działalność w zbliżonej choćby skali (może z wyjątkiem prof. Szymona Malinowskiego prowadzącego portal Naukaoklimacie.pl). Tak jakby naukowcy oddali zupełnie pole politykom i korporacjom w decydowaniu o losach świata. Jakby uwierzyli, że ich rola polega jedynie na dostarczaniu zabawek – bardziej wyrafinowanej broni, systemów informatycznych pozwalających sterować społeczeństwami. Utrata wiarygodności jest związana z wycofaniem się z debaty, a nawet z porzuceniem komunikacji – tłumaczenia, co właściwie dzieje się na co dzień w laboratoriach i na co są wydawane nasze podatki.

Jak pisze Cezary Prondzyński z Uniwersytetu Gdańskiego: „Tymczasem jako badacze stajemy wobec oczekiwania, że zajmiemy się istotnymi problemami społecznymi: kryzysem demokracji, migracjami, stanem debaty publicznej, wpływem technologii na życie społeczne, sporami o pamięć, symbole i wartości, mową nienawiści, pękającymi więziami społecznymi, kryzysem demograficznym, zmianami kulturowymi, kresem globalizacji, ociepleniem klimatu i jego społecznymi skutkami etc. Przy czym zajmiemy się oznacza nie tylko badania (i publikacje), lecz także wejście w dialog ze społeczeństwem i tłumaczenie, z czym mamy do czynienia, po to, aby społeczeństwo lepiej zrozumiało samo siebie. To wymaga naszego czasu i energii, lecz jej użycie na taki cel jest przeciwskuteczne zgodnie z obowiązującą logiką efektywności pracy w świecie nauki”.

Drugi z kryzysów dotyczy powtarzalności wyników (reproducibility crisis). U podstaw nowoczesnej metody naukowej leży przeświadczenie, że eksperyment wykonany dziś będzie można powtórzyć jutro, za tydzień bądź za rok i jeśli zapewnimy takie same warunki jak w oryginalnym doświadczeniu, otrzymamy te same rezultaty.

W latach 2011-15 konsorcjum grup badawczych postanowiło ponownie przeprowadzić 100 eksperymentów z psychologii, których wyniki opublikowano w trzech uznanych czasopismach w 2008 roku. Okazało się, że jedynie w mniej więcej jednej trzeciej przypadków uzyskano wyniki takie jak w oryginalnych pracach. Już w czasie pandemii koronawirusa okazało się, że nawet najbardziej prestiżowe periodyki publikują wyniki nierzetelnych badań, które muszą potem wycofywać.

Ostatni z tria to kryzys zarządzania – wiele wskazuje na to, że leży u podstaw wszystkich pozostałych. Kto wyobraża sobie naukowców jako roztargnionych, rozczochranych zapaleńców w białych kitlach, zdziwiłby się, spędziwszy kilka dni na uniwersytecie albo w instytucie badawczym. Spędzają oni długie godziny na zmaganiach z administracyjną ośmiornicą, która wciska swoje macki we wszystkie obszary ich działalności.

Technokratyczny sposób zarządzania ma jeszcze większy wpływ na decyzje, które naukowcy podejmują każdego dnia. Skoro ocena, zarówno na poziomie pojedynczego badacza, jak i całej instytucji, opiera się na zliczaniu opublikowanych artykułów i książek, to jakimi tematami warto się zajmować, jakie problemy podejmować, by publikacyjny uzysk był jak największy? Jak porcjować wyniki badań, by zmaksymalizować liczbę punktów przyznawanych za artykuły w ministerialnych rankingach? Tylko szaleniec mógłby myśleć o zaangażowaniu się w ryzykowny projekt, gdy po kilku latach eksperyment nie przyniesie spodziewanych wyników i nie ma czym się wykazać w sprawozdaniu.

To sprawia, że optymalizujemy nasze działania, by system ograć. Pół biedy, jeśli oznacza to, że ważymy ryzyko podejmowanych badań, choć to bez wątpienia nie sprzyja postępowi. Gorzej, gdy prowadzi to do czegoś, co w literaturze dorobiło się już własnej nazwy: problematycznych praktyk badawczych (QRP, Questionable Research Practices) – dopisywania autorów publikacji, kończenia eksperymentu natychmiast po uzyskaniu pożądanego wyniku, choć zaplanowany był na więcej prób, czy ignorowania danych niepasujących do hipotezy.

Kult grantu

Dążenie do egalitarności i powszechnej dostępności wyższego wykształcenia, sprzężone z uprawianiem nauki na uczelniach, prowadzi nieuchronnie do obniżenia poziomu nauczania oraz zmniejszenia zasobu wiedzy i kwalifikacji, jakim dysponują kolejne pokolenia naukowców. 20 lat temu, kiedy budowałem układy laserowe, przygotowując doktorat, mój promotor prof. Czesław Radzewicz spędzał ze mną całe dnie w laboratorium, ucząc, jak ustawić soczewkę w wiązce laserowej i wyregulować komórkę Pockelsa. Dziś taka relacja mistrz – uczeń jest praktycznie niemożliwa – profesorowie zajęci są przygotowywaniem wniosków grantowych, pisaniem i ocenianiem coraz liczniejszych sprawozdań i posiedzeniami komisji i paneli konkursowych.

Jednocześnie kult(ura) wzrostu wywiera na uniwersytety presję zdobywania coraz większej liczby grantów, za którymi idą większe pieniądze i kolejne etaty. W efekcie na całym świecie utrzymuje się stale bardzo wysoki popyt na naukowców, szczególnie tych na wczesnych etapach kariery, częściowo zaspokajany dopływem młodych ludzi z Chin i Indii.

Z drugiej strony pojawiają się zupełnie nowe szanse na robienie ciekawych rzeczy i przeżycie intelektualnej przygody: chcesz budować rakiety? Nie musisz już pracować w państwowym instytucie badawczym, NASA ani ESA – jest SpaceX Elona Muska. Miesiąc temu Facebook szukał kilkudziesięciu specjalistów z mojej dziedziny – optyki i laserów.

Jako efekt uboczny sytuacji ekonomicznej, w której wielu ludzi dysponuje ogromnym niezagospodarowanym kapitałem, rozwinęła się również kultura start-upów. Znudzeni bogacze są gotowi zaryzykować duże pieniądze w modne badania, nawet jeśli szansa powodzenia jest znikoma. Wielu młodych daje się wciągnąć w takie przedsięwzięcia, które często ulegają degeneracji – dochodzi do oszukiwania (siebie samych, inwestorów, grantodawców), rozwoju kultury sekretu, marnowania pieniędzy.

Spektakularny przykład to Elizabeth Holmes i firma Theranos pokazana w filmie „The Inventor: Out for Blood in Silicon Valley”. Nietrudno sobie wyobrazić, że na dłuższą metę ten drenaż talentów może doprowadzić do załamania rynku pracy w uczelnianych i finansowanych przez państwa jednostkach naukowych, a przynajmniej zmusić je do zadowalania się kandydatami, którzy nie spełnili oczekiwań firm high-tech.

Coraz dobitniej widać, że presja wywierana na naukowców – by publikowali wciąż świetne prace, by zdobywali kolejne granty na finansowanie badań, nie pozostaje bez wpływu na ich zdrowie. W raporcie fundacji Wellcome z 2019 roku 80 proc. z 4 tysięcy ankietowanych badaczy sądzi, że presja ścigania się z innymi stwarza nieprzyjazne warunki pracy, 70 proc. czuje się zestresowanych po typowym dniu w pracy, zaś ponad połowa przyznaje, że korzystała lub chciała skorzystać ze specjalistycznej pomocy w związku z depresją lub niepokojącymi objawami psychicznymi.

Wreszcie na naukę oddziałuje również coś, co można by nazwać kryzysem otoczenia. Od kilku lat jednym z wiodących tematów inżynierii materiałowej są perowskity – materiały, które mają odmienić rynek energii odnawialnej dzięki możliwości wyprodukowania tanich, wydajnych ogniw słonecznych, które mogłyby np. pokrywać całe elewacje budynków. Pomijając fakt, że na razie takich ogniw nie ma na rynku, nietrudno wyobrazić sobie, że gdy się pojawią, wielkie koncerny z południowo-wschodniej Azji odpowiedzą budową kilku megafabryk tradycyjnych ogniw krzemowych, dzięki czemu cena tych ostatnich spadnie tak bardzo, że nowa technologia nie będzie miała racji bytu na rynku.

Jeśli pewnego dnia uda się zapalić pierwszy reaktor wykorzystujący fuzję jądrową (taką jak ta, która zachodzi na Słońcu), może się okazać, że cała technologia czystej, niewyczerpanej energii elektrycznej jest objęta embargiem i jeden kraj nie jest wcale skłonny dzielić się nią z konkurentami na światowych rynkach. Może też np. zechcieć zablokować jej wykorzystanie przez patentowe i prawnicze zabiegi, by wpływać na globalny rynek energii.

Choć technologia tradycyjnych elektrowni uranowych ma już ponad 60 lat, jedynie garstka firm jest w stanie zbudować taką elektrownię na sprzedaż. Wszystko wskazuje na to, że kolejne technologie będą dużo bardziej złożone, co łatwo może prowadzić do powstawania monopoli. Nie mówiąc już o tym, ile czasu zajmie stworzenie potrzebnych regulacji prawnych oraz osiągnięcie poziomu zaufania w społeczeństwie, przy którym ktoś zgodzi się mieć taką elektrownię koło domu...

Koniec nauki?

Francis Fukuyama w „Końcu historii” konfrontuje wiek XX z XIX – w rozwoju i postępie naukowym cezura przebiega gdzieś w latach 70. XX wieku. Być może laser, obchodzący właśnie 60. urodziny, i rezonans magnetyczny w diagnostyce medycznej były ostatnimi istotnymi wynalazkami służącymi ludzkości.

Gdyby cudownym sposobem przenieść do współczesności inżyniera z roku 1970, pewnie byłby zdumiony, jak mało się zmieniło mimo snutych wówczas po obu stronach żelaznej kurtyny świetlanych wizji przyszłości. Wciąż jeździmy samochodami i latamy samolotami napędzanymi produktami destylacji ropy, które spalają w przybliżeniu tyle samo paliwa, poruszając się ze zbliżoną prędkością.

Tak samo wytwarzamy ubrania, żywność, budujemy domy, fabryki i kościoły, tak samo uczymy dzieci.

Podobnie spędzamy wolny czas, może z tą różnicą, że mamy go coraz mniej...

Wielką niespełnioną obietnicą okazała się robotyka – znakomita większość fabryk, produkcji rolniczej, transportu i usług wciąż korzysta głównie z ręcznej pracy ludzi.

Może najbliżej spełnienia cząstki tej obietnicy są autonomiczne samochody, jeśli rzeczywiście wejdą do masowego użytku. Zmienił się dramatycznie sposób przesyłania i gromadzenia informacji, ale główny użytek z tych zmian robią dziś media sprzężone z przemysłem reklamowym – te pierwsze, by nieustannie podtrzymywać przekonanie, że gdzieś dzieje się coś bardzo ważnego, czego nie możemy przeoczyć, oraz kształtować nasze wybory polityczne, te drugie, by obiecać zaspokojenie dzięki konsumpcji.

Tymczasem problemy, z którymi przychodzi nam się zmierzyć, są zupełnie innej natury niż w okresie rewolucji przemysłowo-informacyjnej, która dokonywała się mniej więcej przez cały XX wiek. Dzięki kolosalnemu poszerzeniu zasobów wiedzy i postępowi technologicznemu, który za sobą pociągnął, udało się wówczas odmienić życie całych społeczeństw, umożliwiając im dostęp do zasobów energii, opieki zdrowotnej, żywności, środków transportu i komunikacji czy kultury w niespotykanej nigdy wcześniej skali. Syte społeczeństwa Południa (a coraz częściej i Północy) lepiej uświadamiają sobie jednak, że za chwilę przyjdzie im zmierzyć się z samotnością, dezinformacją, nierównością i rozkładem demokracji.

Tych problemów nie rozwiążą fizycy, biolodzy ani chemicy, choćby nie wiadomo jak doskonałe ogniwa słoneczne, płaskie monitory, cudowne leki czy biodegradowalne plastiki mogli zaoferować jako rezultaty swoich badań.

Jestem umiarkowanym pesymistą, jeśli idzie o przyszłość nauki. Większość studentów i doktorantów – zdolnych ludzi – nie zdaje sobie sprawy z tego, w jakim ekosystemie przyjdzie im funkcjonować, jeśli wybiorą tę ścieżkę kariery. Kiedy próbuję im przybliżyć reguły rządzące naukowym światem, mają mnie za cynika.

Rozmawiam też z tymi, którzy po kilku latach pracy na uczelni czy w instytucie naukowym uświadamiają sobie, że są to lata stracone na produkowaniu, często w świetnie wyposażonych laboratoriach wiodących w rankingach placówek, nikomu niepotrzebnych wyników. Uświadomili sobie już, że zabrnęli w sieć układów, sprzecznych interesów i wszechwładnej biurokracji, które nie pozostawiają właściwie czasu na myślenie i twórcze działanie.

Niektórzy z nich pocieszają się (albo są pocieszani przez innych), że ich badania, choć obecnie mało spektakularne, dokładają jednak małą cegiełkę do gmachu wiedzy. Jeśli trzymać się tej analogii, to wydaje się, że jeśli rzeczywiście coś z owych cegiełek powstaje, to koślawa, przez nikogo nieodwiedzana przybudówka, przy czym większość budulca trafia wprost na wysypisko gruzu.

Owszem, i na wysypisku można czasem znaleźć brylant, ale szukanie go tam jest mało wydajne i mało kto się na to decyduje. Co więcej, być może nie potrzeba nam już więcej takich cegiełek – informacji mamy już w nadmiarze i nie bardzo wiadomo, co z nią zrobić. Być może kolejne naukowe rozprawy powiększają tylko informacyjny szum, dzięki czemu jeszcze trudniej jest odnaleźć to, co ważne i potrzebne.

Uniwersytety z trudem odnajdują się w zmieniającym się świecie. Dyplom Princeton czy Uniwersytetu Warszawskiego otwiera jeszcze niektóre drzwi na ścieżkach kariery, ale wiele wskazuje, że będzie ich coraz mniej. Pracodawcy uświadamiają sobie, że wiedzę potrzebną w nowoczesnej gospodarce można przyswoić niekoniecznie w murach uczelni, a potencjalni studenci, że setki tysięcy dolarów (często z kredytu) i kilka lat życia można lepiej zainwestować. Czas nauczania na odległość uświadomił nam dobitnie, jak ważne są bliskie kontakty z mentorami i studentami. Pytanie, czy będziemy je tak samo doceniać i pielęgnować, kiedy wrócimy na wykłady. Majaczące na horyzoncie przemiany systemu demokratycznego, narastające nierówności i gospodarka oparta na tymczasowości (gig economy) wymuszą zmiany w zakonserwowanych instytucjach akademickich albo staną się one (jak kościoły) opuszczonymi świątyniami wiedzy.

Nauka w Polsce jest reformowana – aktualnie w ramach wprowadzonej przez ministra Gowina tzw. ustawy 2.0. Ale ta i podobne ustawy nie odnoszą się do aktualnej sytuacji społecznej i ekonomicznej. Raczej konserwują, pokładając nadzieję, iż modyfikacje w technokratycznym modelu zarządzania nauką (w rodzaju coraz bardziej wymyślnych algorytmów oceniania czy to poszczególnych badaczy, czy całych jednostek naukowych) usprawnią „proces produkcyjny” publikacji naukowych. Publikacji, które nikogo nie interesują, których nikt nie przeczyta.

Może zamiast szukać kolejnej cudownej terapii, naciskać na rządy, by zaczęły agresywne kampanie przeciw sprzedaży śmieciowego jedzenia i słodzonych napojów. Zamiast gonić za materiałami o niesłychanych właściwościach, zastanowić się, jak z tych, które mamy, zbudować dostępne i piękne mieszkania. Do zmierzenia się z żadnym z tych wyzwań nauka, jaką dziś uprawiamy, nie będzie nam potrzebna.



----------


komentarze pod artykułem są dostępne bez prenumeraty.


-




rk1
O mnie rk1

https://rk1s24.wordpress.com/ ------ to już historia. blog nieaktywny

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka