Kurier z Munster Kurier z Munster
1507
BLOG

Żal historycznej szansy!

Kurier z Munster Kurier z Munster Sport Obserwuj notkę 20

Jak wyglądał występ Polaków na Mistrzostwach Europy w Piłce Nożnej we Francji? Czy nasza drużyna odniosła olśniewający sukces, zasługując na gorące powitanie na Okęciu, czy też zagrała przeciętne zawody? Jaka jest prawda o narodowym zespole?

Odpowiadając na wszystkie te pytania nie da się uciec od systemu rozgrywek, jaki implementowano podczas EURO 2016. Po raz pierwszy w historii w turnieju brały udział 24 zespoły. W porównaniu z poprzednią imprezą  obecnie grało więcej o 8 drużyn. Jest to bardzo ważny fakt, albowiem miał wpływ i na przebieg losowania, ilość rozstawionych teamów, i na samą rywalizację w grupach. Z sześciu grup wychodziły po dwa najlepsze zespoły, a także cztery z trzecich miejsc z najlepszym dorobkiem punktowym, bilansem bramkowym, etc.

W tej sytuacji sam awans do fazy pucharowej trudno uznać za spektakularny sukces. Była to raczej norma absolutnego minimum, którą należało spełnić. Nasza drużyna zajęła w rywalizacji grupowej dobre drugie miejsce. Jednak czy potwierdziłaby ten wynik w systemie czterech grup po cztery drużyny, można jedynie gdybać.

Traktat o dobrym sąsiedztwie…

Pierwszy mecz naszego zespołu na mistrzostwach (z Irlandią Północną), należy uznać za bardzo udany: dominowaliśmy na boisku, posiadaliśmy inicjatywę, graliśmy bardzo ofensywnie, przeprowadziliśmy wiele akcji, dobrze prezentowaliśmy się pod względem fizycznym; mogliśmy z powodzeniem wygrać 3-0.

Jednak kluczowa dla układu w naszej grupie była druga kolejka rozgrywek, a konkretnie mecz Ukraina – Irlandia Północna (0-2). Gdy rozpoczynaliśmy pojedynek z mistrzami świata Niemcami, obydwa zespoły znały już losy rywalizacji naszych grupowych rywali. To ustawiło mecz Niemcy – Polska. Ewentualny remis praktycznie (bo jeszcze nie teoretycznie) gwarantował obydwu zespołom dwa pierwsze miejsca. Ukraina tymczasem znalazła się za burtą.

Fakt ten miał ogromny wpływ zarówno na przebieg spotkania Polaków z Niemcami, jak i z Ukrainą. Smaczku całej sprawie dodaje okoliczność, iż pojedynek z Niemcami rozgrywaliśmy 16 czerwca 2016 r., a więc w „wigilię” 25. rocznicy podpisania z naszym zachodnim sąsiadem Traktatu o dobrym sąsiedztwie.

Oczywiście nie wierzę w spiskową teorię, a więc w scenariusz, że Robert Lewandowski poszedł do swoich kolegów z Bayernu Monachium – Thomasa Müllera, Mario Götzego, czy Jérôme Boatenga – i powiedział: chłopaki odpuście, zagrajmy na remis, podzielimy się punktami. Tak na pewno nie było, ale wariant taki mógł tkwić w podświadomości. Również na boisku czasami pewne rzeczy zapadają w sposób domniemany, niedopowiedziany, nikt niczego nie dogaduje, jednak podświadomie obydwie rywalizujące strony antycypują oczekiwania przeciwnika, akceptując określone rozwiązanie. A podział punktów dla jednych jak i drugich, był perspektywą bezpieczną.

Trzeci pojedynek z Ukrainą stał się konsekwencją wydarzeń, które miały miejsce w drugiej kolejce. Ukraina przystąpiła do meczu z Polską rozbita, skłócona, zrujnowana psychicznie, pozbawiona realnych szans na awans do następnej rundy, a przede wszystkim zdesperowana koniecznością zagrania o honor. A i tak, mimo tych wszystkich okoliczności, stawiła nam duży opór. Mieliśmy kłopoty.

Najlepszą obroną jest atak

Apologeci teorii sukcesu twierdzą, że polska reprezentacja odpadła z udziału w Mistrzostwach Europy dopiero w ćwierćfinale, po rzutach karnych. Ten argument ma dwie strony, a całe rozumowanie można poprowadzić również w odwrotnym kierunku: do ćwierćfinału polska drużyna awansowała również po rzutach karnych, wygranych w dodatku dość szczęśliwie, bez wielkiego udziału Łukasza Fabiańskiego.

W meczu ze Szwajcarią po zdobyciu bramki cofnęliśmy się do głębokiej defensywy, prawie całkowicie zrezygnowaliśmy z poczynań ofensywnych, za wszelką cenę broniliśmy korzystnego wyniku. Taka taktyka zemściła się, Szwajcaria zdołała wyrównać, i trzeba przyznać, że miała więcej z gry, była bliżej zwycięstwa.

Zachowaliśmy się mało inteligentnie. Czas bezpośrednio po zdobyciu gola jest momentem, w którym rywal jest ogłuszony, sparaliżowany, osłupiony. Właśnie wtedy najłatwiej go osaczyć, obnażyć jego słabe punkty, i pokusić się o kolejną bramkę/bramki. Tak zagrali Niemcy z Brazylią w spotkaniu półfinałowym w Belo Horizonte, podczas Mistrzostw Świata w 2014 r. Pierwsi strzelili Brazylii gola, a później korzystali z szoku, poszli za ciosem.

Niestety Polacy tego nie zrobili. Zarówno w meczu z Helwetami, jak i z Portugalią popełnili ten sam kardynalny błąd: po strzelaniu bramki cofnęli się głęboko pod własne pole karne.

Taktyka była bez sensu z jeszcze innego powodu: klucz do powodzenia w grze defensywnej, tkwi w poczynaniach ofensywnych, w myśl znanej z języka potocznego zasady, że „najlepszą obroną jest atak”; chcesz utrzymać wynik, podwyższ jego rozmiary. Prowadząc akcje ofensywne: po pierwsze oddalamy niebezpieczeństwo od naszej bramki; po drugie, pozwala to odpocząć obrońcom oraz bramkarzowi, stwarzamy sobie psychiczny komfort; wreszcie po trzecie, cały czas posiadamy inicjatywę, kontrolujemy przebieg spotkania, a poza tym, nie tracimy możliwości podniesienia rezultatu.

Suma szczęścia w piłce: zero

Błędy z meczu ze Szwajcarią powieliliśmy w pojedynku z Portugalią. W obydwóch spotkaniach zaprezentowaliśmy anty futbol, pełzającą piłkę. W walce z Portugalczykami doszedł jednak z naszej strony jeszcze jeden kluczowy błąd: strategiczny, od momentu wyrównania graliśmy już nie na utrzymanie wyniku, lecz z wyraźnym nastawieniem dotrwania do rzutów karnych. Prawdopodobnie górę wzięły typowo polskie doktryny: jakoś tam będzie; a może się uda.

Znawca piłki nożnej i były selekcjoner reprezentacji Polski – Andrzej Strejlau – mawia w takich sytuacjach: „suma szczęścia w piłce nożnej: zero”; należy to rozumieć w ten sposób, że bilans szczęścia, związany z jakąś rywalizacją, czy z udziałem w jakichś zawodach, imprezie, czy turnieju – zawsze wychodzi na zero.

Parafrazując słynne zdanie Iana Fleminga o przypadku, można powiedzieć, że powtarzalność szczęścia nie jest szczęściem…, jeżeli szczęście zdarzy się drugi raz, to nie jest szczęście.

Niestety w naszym przypadku szczęście nie zdarzyło się drugi raz. Limit szczęścia wykorzystaliśmy w meczu ze Szwajcarią. Dlatego czekanie w pojedynku z Portugalią na rzuty karne było głupotą, tym bardziej, że jak pokazało wcześniejsze spotkanie z Helwetami, bronienie „jedenastek” nie jest najsilniejszą stroną Łukasza Fabiańskiego (nie tylko nie wybronił ani jednego uderzenia, ale nawet ani razu nie wyczuł intencji strzelającego, nie antycypował prawidłowo kierunku lotu piłki).

Polskim piłkarzom zabrakło wyobraźni oraz życiowej mądrości. Zamiast iść za ciosem, zadać decydujące uderzenie, „nadstawiliśmy drugi policzek”. Do ćwierćfinału awansowaliśmy szczęśliwie, po rzutach karnych w meczu z przeciętną Szwajcarią; odpadliśmy z turnieju również po rzutach karnych, w pojedynku ze zmęczoną Portugalią, która jak dotąd nie wygrała na EURO we Francji ani jednego spotkania. W obydwu meczach fazy pucharowej zaprezentowaliśmy zachowawczy, kunktatorski, defensywny futbol.

Nie ma sukcesu bez ryzyka

Na pytanie, czy na Mistrzostwach Europy we Francji odnieśliśmy sukces można odpowiedzieć, że zaprezentowaliśmy się w sposób umiarkowanie zadowalający, dobry, korzystny, ale tylko z uwagi na okoliczność historyczną, że po latach niepowodzeń, klęsk, porażek, udało nam się zagrać w ważnym turnieju więcej niż trzy mecze. Jednak używając młodzieżowego slangu: szału ni ma. Zatem wszelkie przejawy triumfalizmu, jaki w Polsce obecnie zapanował są nieuzasadnione i nie mają silnych podstaw obiektywnych, zaś w dłuższej perspektywie mogą być nawet szkodliwe.

Jakąś obiektywną miarą występu polskiej reprezentacji będzie fakt, ilu naszych zawodników zostanie wytypowanych do jedenastki turnieju. Mam jednak poważne obawy, iż oczekiwania komentatorów są naiwne, wynikają z narodowej megalomanii, i niestety żaden polski zawodnik się tam nie znajdzie.

A czy międzynarodowa opinia publiczna nasz występ we Francji zapamięta? Szczerze mówiąc też wątpię. Mówienie, iż w najważniejszych imprezach sportowych liczy się udział, jest bajką dla naiwnych; prawda wygląda niestety bardzo brutalnie: pamięta się tylko zwycięzców, ewentualnie finalistów, co najwyżej obdarzone jakimś szczególnym, oryginalnym urokiem rewelacje różnych piłkarskich wydarzeń.

Kto oprócz nas Polaków za rok czy dwa będzie pamiętał o naszym występie na EURO 2016? Nie daliśmy ku temu podstaw ani poprzez ostateczny rezultat, ani poprzez styl gry.

Los zrządził, że przed polską piłką nożną otworzyła się ogromna szansa. Ze względu na sprzyjającą „drabinkę”, niezwykle korzystny układ przeciwników, stanęliśmy przed okazją osiągnięcia największego w historii polskiej piłki sukcesu: awansu do finału Mistrzostw Europy. Ludzi, a profesjonalnych, wyczynowych sportowców tym bardziej, należy oceniać w kontekście umiejętności udźwignięcia ciężaru wyzwań, a także wykorzystania szans, jakie się przed nimi pojawiają. Niestety na tym polu polscy zawodnicy zawiedli, nie dali rady. Nie przegraliśmy półfinału w rzutach karnych, to stało się wcześniej, w pierwszych minutach pojedynku z Portugalią.

Ciągle powtarzam ludziom: chcesz coś osiągnąć – zaryzykuj! Historia lubi jedynie tych, którzy podejmują ryzyko. Nie ma sukcesu w sporcie, polityce, biznesie, czy nawet życiu – bez ryzyka. Jeżeli ktoś chce coś zdobyć, musi zaryzykować.

Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport