rosemann rosemann
1086
BLOG

Zapach trawy w Babich Dołach (Dzień 1)

rosemann rosemann Kultura Obserwuj notkę 6

Kto czytał opowiadanie Süskinda „Gołąb” wie, jak bardzo sprawy drobne mogą wytrącić człowieka z życiowej równowagi. Ze mną nigdy nie było aż tak strasznie ale nie lubię jak rzeczy i sprawy ustalone nagle stają się nieaktualne. Ów gołąb Süskinda miał mi posłużyć za tytuł, bo po przyjeździe do Babich Dołów zauważyłem (może z niemała przesadą), że nic nie jest na swoim miejscu. Już nawet byłem gotów zgodzić się na to Kosakowo jako nowe miejsce. Ale jakoś udało mi się znaleźć taki łącznik z przeszłością. Po pierwszych koncertach, gdy przemieszczałem się między scenami, poczułem ów tytułowy zapach trawy. Tej prawdziwej, która jedzą krowy a nie sprzedają Amerykanie „w celach rekreacyjnych”. I tak wróciłem do Babich Dołów.

Od dawna wiedziałem, że tegoroczny festiwal  nie będzie ekscytujący. Nie wiem czy z powodu braku obecnego w latach świetności Openera sponsora tytularnego czy z innych względów nie ma w spisie wykonawców nikogo, kto by poruszał emocje. Przynajmniej moje. Jest głośny Hozjer, parę naprawdę uznanych marek ale brak tego, co kiedyś było punktem obowiązkowym. Brak legend. Będzie oczywiście Thurston Moore ale to przecież nie Sonic Youth, których koncert sprzed lat do dziś pozostaje w mojej pamięci jako jeden z najlepszych, jakie widziałem.

W zamian organizatorzy przygotowali masę niespodzianek. Pierwszą były godziny koncertów. W zamyśle chodzić mogło o stworzenie wrażenia, że dzieje się więcej. Występy zaczynają się o 15.45 a ostatni wykonawcy wchodzą na scenę o 2 w nocy.

W rzeczywistości jest to spowodowane zmniejszeniem liczby scen przy pozostawieniu zbliżonej do lat poprzednich liczby wykonawców. W sumie dla najbardziej wytrwałych co najmniej 10 godzin nieustannej muzyki.

Drugą nowością było ulokowanie w zasadzie prawie wszystkiego w innym miejscu. Oczywiście przesadzam bo sceny są, gdzie były dotychczas a zmieniło się tylko to, ze trzecia scena, teraz nazwana Alter Stage, znajduje się w namiocie.  

Wejście na teren festiwalu po stronie „dla zmotoryzowanych” już nie jest jak kiedyś zaraz obok parkingu. Teraz trzeba iść spory kawałek. Po co? Nie mam pojęcia.

Dodano drugi obok dotychczasowego ciąg gastronomiczny. Na niewiele się to zdało bo kolejki do punktów wymiany bonów i do punktów sprzedających jedzenie były wielkie jak nigdy dotąd.

Ale najważniejsza jest muzyka.

Festiwal zaczęła polska ekipa Milky Wishlake.  Po pierwszym utworze uznałem, ze brzmia jak Moby z płyty „Play”. I tak zostało. To nie jest zarzut. Co by nie myśleć o Mobym i jego twórczości, „Play” to była kapitalna płyta. A po niej mało kto w poprocku potrafił nie brzmieć jak Moby z płyty „Play”.  Otwierajacy głowna scenę Kodaline zaczęli jak typowi britpopowcy ale od drugiego kawałka już skręcili ku lekko folkującym klimatom. Z korzyścią dla muzyki i, jak mniemam, dla słuchaczy.

Na Tent Stage (druga co do znaczenia scena) pierwsi byli W.E.N.A. & E.A.B.S. Zupełnie nie kojarzę kim jest rapujący w tym zestawie W.E.N.A choć pewnie powinienem ( z jego słów wynika, ze coś tam już pokazał). Ale koncert był zdecydowanie lepszy, gdy reszta składu grała lekko jazzując i funkując bez niego. Choć drugi kawałek, w którym delikatniej w sferze werbalnej ale za to mocniej w sferze woklanej raper wypowiadał się „o życiu” robił bardzo przyzwoite wrażenie.

Golan to elektroniczny tercet, mocno podpierający się akustyka w postaci trąbki i żywych bębnów. W ogóle fakt, że specjaliści od elektroniki  stawiają na żywe bębny to krok bardzo właściwy w kierunku nadania tej muzyce strawności. Golan był strawny.

W.E.N.A. podczas swego występu polecił gości z ASAP Rocky. I miał rację. To był bardzo mocny rap. Nie hip hop lecz rap. Przyznam, że urzekło mnie ego kolesi (w zasadzie powinienem napisać „kolesia” bo to on firmuje przedsięwzięcie ale było ich kilku i każdy równie dobry), którzy na początku rapowali do dźwięków, które przypominały wyłącznie wystrzały z dział albo bicie serca.  Do tego mieli taką stylówę, że nikt nie może wątpić w wywodzące się z Harlemu korzenie ASAP-a. Dalej zaczęły pojawiać się… piosenki z towarzyszeniem gitary ale to były zdecydowanie najsłabsze momenty występu. W tym czuć było moc.

Natalia Przybysz to znana i solidna firma. Kiedyś w Gdyni otarłem się o jej występ ale jako Natu występowała na World Tent którą omijałem szerokim łukiem.  Natalia to bezapelacyjnie ścisła czołówka polskich wokalistek a jej występ miał klimat. Mnie momentami pobrzmiewały solowe próby heroin naszego big beatu. Ale niestety nie miał ten występ magii pierwszych gdyńskich koncertów Marii Peszek i Noviki.

HV/NOON to kolejni elektronicy z żywym bębniarzem. Zaczęli mocno, z muzyką mogąca być znakomitą ilustracją do jakiegoś skandynawskiego psychokryminału. Drugi utwór poświęcony był łódzkim Bałutom. A skoro Łódź, fascynacja taką muzyką nie dziwi.

Modest Mouse… Nie wiem co napisać. Nie utkwił mi ten koncert. Tak jak kolejny, który był chyba jednym z celów wczorajszych muzycznych pielgrzymek. Chet Faker to ponoć muzyk, w którym pokolenie hipsterów jest zakochane. Frekwencja w namiocie drugiej sceny potwierdzała to. Podobnie reakcje widzów. Ja słyszałem w pierwszych utworach wariacje na temat „In the Air Tonight” Phila Collinsa. Nie przepadam więc poszedłem.

I to był doskonały krok. Two Gallants z Kalifornii do publiczności wyszli zbrojni jedynie w gitarę i perkusję. I pokazali, ze starczy. Takiej mocy tego dnia jeszcze nie było. Muzyka mocna, prosta i surowa. Ot, kilka przetworników.

Drake na głównej scenie spóźnił się 20 minut więc zaczynał beze mnie. Spóźnienia (w większości kilkuminutowe na szczęście) to kolejna „nowa jakość” festiwalu. Kiedyś nie do pomyślenia! Wróciłem do Drake’a bo Father John Misty to był taki Dylan  na obecne możliwości. Nie porwał mnie. Tak jak i Drake, gdy już go zobaczyłem. Gdyby nie ASAP, może bym się pochylił nad rapem Drake’a. Po ASAP nie miałem ani ochoty ani podstaw.

Alabama Shakes to była pierwsza wczoraj „polecanka” Kobiety Mojej Kochanej.  Potężnie zbudowana murzynka z gitarą i składem białych południowców. Cudo. Spokojna muzyka, której siła nie w potędze dźwięku tylko emocji, urody dźwięków i nastroju.

Alt-J ominąłem w Gdyni przynajmniej raz. Polecał ich Futrzak… No właśnie. Futrzaka nie było. Tak, jak i Renki z KaZetem. O KaZetach wiedziałem wcześniej a na Futrzaka czekałem tam, gdzie zawsze.

Alt-J. Bardzo dobra muzyka ale słyszałem ich w lepszej formie. Kobieta Moja Kochana tłumaczy, ze „syndrom drugiej płyty…”. Może. To był bardzo, bardzo dobry koncert. Ale liczyłem, że będzie znakomity, rewelacyjny… Na takie przyjeżdżam do Gdyni i takie mi się należą. Ten był tylko bardzo, bardzo dobry.

Dakh Daughters to był quasikabaret muzyczny. Osadzony w klimacie bałkańsko-ukraińsko-rosyjskim. Tak przynajmniej ja słyszałem. Grany przez kilka pan na klasycznych instrumentach, jako to kontrabasy, gitary, bębny, akordeony, flety. Brzmi to pewnie intrygująco. Nie brzmiało. Nuda i chyba nieporozumienie. Choć pewnie byli tacy, których urzekło.

Na „polecankę” nr 2 Kobiety Mojej Kochanej musiałem czekać do 2 w nocy. Die Antwoord (sami reklamowali siebie jako  Die fakken Antwoord) zareklamował mi (oczywiście nie osobiście) Kazik Staszewski, stwierdzając, ze bez wątpienia nagrywają oni teraz najlepsze na świecie płyty.

To było właśnie to, na co czekałem cały dzień. Tłok pod namiotem Tent Stage nieco popsuł mi przyjemność bo nie widziałem duetu na scenie. Ale słyszałem! Nie opisze wam bo to trzeba usłyszeć, zobaczyć… Może ten Staszewski mieć rację!

Dzień I

  1. Die Antwoord
  2. Alabama Shakes
  3. ASAP Rocky
  4. Alt-J
  5. Two Gallants

 

Wybrani kliup Die Antwoord było sporym wyzwaniem. Zarówno teksty jak też obrazy mogą budzić różne reakcje. To jedna z delikatniejszych rzeczy.

rosemann
O mnie rosemann

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura