rosemann rosemann
1628
BLOG

Mówiłem Panie Radku… (cz. I – droga)

rosemann rosemann Bieganie Obserwuj temat Obserwuj notkę 49

Cała historia i ten tekst, który jest jej poświęcony, mają swoje początki w odległej już dość przeszłości. Złamię zasadę chronologii i zacznę od początku, który był drugi z kolei. Był 2009 r., drugi rok mojej obecności w Salonie 24. Radosław Krawczyk, ówczesny współwłaściciel Salonu opublikował tekst, w którym opisał historię swojego udaru i zmagania się z nim owocującego udanym startem w londyńskim triatlonie. Tu przyznam, że, nie wiedzieć czemu, póki nie zajrzałem teraz na blog pana Radka, byłem przekonany, że to był londyński maraton. To pomyłka istotna nie tylko jeśli chodzi o sportową materię ale także z uwagi na moje wcześniejsze a przede wszystkim późniejsze doświadczenia. Myślę, że wielu pamięta tekst Radosława Krawczyka bo, z powodów dla mnie kompletnie niezrozumiałych, jego jak najsłuszniejsze wyeksponowanie wywołało wściekłość wielu czytelników i komentatorów Salonu. Ale ten watek zostawmy.

W październiku owego 2009 r. podczas urodzinowego spotkania Salonu 24 w Cafe Rozdroże, po jednym czy też dwóch piwach dla kurażu, przysiadłem się do pana Radka. Najpierw musiałem wysłuchać naprawdę uroczej i jak najbardziej zasłużonej informacji o specyficznej polityce wychowawczej Salonu 24 wobec blogera rosemanna a potem pogratulowałem panu Radkowi tryumfu ducha. I powiedziałem, że ja też mam zamiar pobiec maraton. Radosław Krawczyk ani słowem ani gestem nie dał po sobie poznać co o tym myśli, porozmawiał bardzo merytorycznie, podzielił obawy dotyczące podbiegów, zmotywował lekko ale musiał (!) z politowaniem patrzeć na mającego już nieco lat, otyłego faceta, który opowiada bajki o biegu jedną z piękniejszych i nie najłatwiejszych tras maratońskich. Przez lata zdawało się, że jeśli tak patrzył, miał rację. Nie zawsze marzenia da się realizować.

Marzenia… Cofnę się w czasie jeszcze trzy lata, do przełomu marca i kwietnia 2006 r. Będąc we Włoszech 2 kwietnia trafiłem w Rzymie na zorganizowany tam bieg maratoński. Był on prawdę mówiąc dość sporym utrudnieniem w poruszaniu się po historycznej części miasta ale patrzyłem jak urzeczony na trasę i na biegaczy. Czy jest gdziekolwiek piękniejsza trasa licząca 42 km i 195 m niż ta, która prowadzi od Colosseum obok niemal wszystkich najważniejszych zabytków, także przez plac Św. Piotra do… Colosseum. Być może pierwsza myśl  o udziale w tym wydarzeniu pojawiła się gdy zobaczyłem biegaczy-diabetyków. Ale tak naprawdę najbardziej przekonał mnie widok biegaczy, których spotkałem już za metą biegu. Po prostu też chciałem mieć taki medal i wywalczoną a nie kupioną taką złoto-srebrną folię, w jaką owijano finiszujących.

Przez lata mój zamiar był tylko zamiarem, którego realizacja zdawała się oddalać choć od czasu do czasu miałem momenty, gdy z zapałem biegłem po te 5-8 km. Na jeden z takich momentów trafił właśnie Pan Radek. W kwietniu i maju ubiegłego roku, w skutek pewnych okoliczności o których tu nie napiszę, straciłem koło 30 kg wagi ale, odwrotnie proporcjonalnie, nabrałem przekonania, że za mało mi pozostało dni by je ot tak marnować.  I wtedy Rzym wrócił…

Początek był straszny bo okazało się, że człowiek zamierzający przebiec ponad 40 km jest w stanie poradzić sobie co najwyżej z dystansem 3 km. I wtedy… obudził się we mnie „biegowy świr”. Owszem, czytałem porady doświadczonych biegaczy ale uznałem, że ich dobre rady w rodzaju „maraton to bieg, do którego trzeba przygotowywać się latami” mam zwyczajnie gdzieś. Moja „metoda” polegała na tym, że biegłem do kresu wytrzymałości i… wtedy jeszcze 2 km. W efekcie w czerwcu, nieco przez pomyłkę, przebiegłem podczas jednego treningu 27 km. Przez pomyłkę bo dzień był burzowy i musiałem biegać krótsze, 7-km pętle zamiast wybiec poza miasto. Pomyliło mi się i zamiast 3 zrobiłem 4 pętle.

Bieganie to pewnie jeden z najtańszych sportów ale od pewnego momentu tani być przestaje. Porządne buty, nawet w promocji, to wydatek 300-400 zł. A biegać w byle czym po prostu nie wolno! Ja wybrałem najpierw topowy model New Ballance ale nie pokochałem tych butów (a to naprawdę ważne by kochać swoje buty) i dokupiłem Under Armour Gemini – w mojej ocenie jedne z najwygodniejszych butów biegowych jakie istnieją. W międzyczasie zacząłem też kochać te pierwsze ale gdy przyszedł moment, gdy miałem wybrać buty na Rzym, te mędy zaczęły mnie obcierać!

Ponieważ w Rzymie biega się na początku wiosny przygotowania do biegu przypaść muszą na jesień i zimę. A to sprawia, że doskonale można poznać specyfikę biegania w niskich temperaturach, deszczu czy śniegu. I nauczyć się jak dobierać ubiór. Człowiek może a właściwie musi poznać takie cuda techniki jak odzież oddychająca i odprowadzająca wilgoć czy oddychające wiatrówki chroniące też od deszczu. Po miesiącach walki z naturą mam w swojej kolekcji takie rzeczy że wielu by nawet nie uwierzyło w ich istnienie. Choć posiłkowałem się czasem ofertą second handów (co chcącym biegać mocno polecam) i tak kosztowało mnie to naprawdę sporo pieniędzy. Największy wydatek, początkowo kupiony jako szpanerski gadżet bo ma odtwarzacz muzyczny i bezprzewodową łączność ze słuchawkami, to zegarek biegowy. Od dawna muzyki z niego nie słucham bo podczas biegania wolę sobie myśleć ale zegarek to rzecz, bez której treningów a tym bardziej startu sobie nie wyobrażam. I to nie żart.

Już z nim pobiegłem w październiku ubiegłego roku pierwszy oficjalny półmaraton dając radę złamać dwie godziny z całkiem niezłym zapasem.

Na maraton zapisałem się w lipcu, po ledwie dwóch miesiącach niezbyt jeszcze intensywnego treningu. Rzymski maraton jest jednym z tych, które mają bardziej skomplikowaną procedurę zapisywania bo wymaga do zakończenia rejestracji przedstawienia włoskiej karty biegowej (to nie problem bo kupuje się ją i ma w jeden dzień) oraz zaświadczenia lekarskiego. Nie musi to być lekarz sportowy! Trafiłem na bardzo sympatyczną lekarkę więc obyło się bez próby wysiłkowej ale krew, mocz, EKG i spirometria mnie nie ominęły.

W sierpniu wiedziałem już z kim pojadę więc kupiłem bilety na samolot i zarezerwowałem kwaterę. Z biletami trochę przepłaciłem bo przyjaciółka, która jeszcze prawie pół roku się zastanawiała, na ten sam lot kupiła bilet znacznie taniej.

Ponieważ jestem dość niecierpliwy, program trzydniowego wyjazdu i bilety wstępów też załatwiłem z dużym wyprzedzeniem.

Kiedy przyszła zima wszystko było domknięte. W grudniu kolejny półmaraton, później treningi w mrozie. Przy okazji uczyłem się jak i co jeść. Zgodnie z zasadami zdążyłem pobiec dwa długie, ponad 3-godzinne i ponad 30-km biegi testując przy tym żele glikemiczne. „Biegowy świr” zaczął całkiem realnie myśleć o złamaniu granicy 4 godzin.

17 lutego, po ponad 20 km treningu, schodząc po schodach poczułem mocny ból kolana. Przez dwa dni ledwie chodziłem. Wizyta u ortopedy nieco uspokoiła bo w kolanie nie było żadnych zmian ani nic niepokojącego. Zalecona fizjoterapia i tejping. Pan Dawid, który się mną zajął już po pierwszym razie dokonał cudu. Masaż, igły i plastry. Pytanie kiedy będę mógł próbować biegać. „W środę” odpowiedział pan Dawid. Był poniedziałek.

Po półmiesięcznej przerwie 8 km biegu to była męka. Jakbym w życiu nie poruszał się szybciej niż spacerem. Niemal płakałem ze złości i z bólu bo mimowolne amortyzowanie kolana zmasakrowało mi stopę. Kolejne biegi były dość podobne a termin wyjazdu zaczął się zbliżać. Udało mi się pobiec dziesięć razy z czego najdłuższe biegi miały 15 km.

Przed samymi świętami kolega zaraził mnie jakąś „francą”. Gorączka, osłabienie, leki. Po powrocie do pracy ten sam kolega znów mnie zaraził. Znów gorączka, osłabienie.

W piątek, 6 kwietnia, po ostatniej wizycie u pana Dawida, z niebieskim plastrem na kolanie, pełen najgorszych myśli, z mobilnym szpitalikiem (cała ekipa była chora) ruszyliśmy na podbój Wiecznego Miasta…

rosemann
O mnie rosemann

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport