Rybitzky Rybitzky
1794
BLOG

Nowa Polska - cz.1

Rybitzky Rybitzky Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

Na mój widok dziewczyna miękko zsunęła się z kolan prezydenta. Zaszeleściły falbanki ludowego stroju z Nowogródczyzny, mignęły czarne oczy i jeszcze bardziej czarny warkocz. Indianka. Błysnęła niczym nie speszonym uśmiechem, po czym sprytnie prześlizgnęła się obok mnie, znikając za drzwiami.

Obecność rozchichotanej młódki w gabinecie naszego prezydenta w ogóle mnie nie zdziwiła. Jego upodobanie do dziewcząt nie zanikało wraz z wiekiem. Powiedziałbym wręcz, że im był starszy, tym większą radość sprawiało mu obściskiwanie dam, zwłaszcza tych dopiero zakwitających. Zdziwiło mnie, że to nie ja przedstawiłem prezydentowi nową dziewczynę. Czyżby znów...

- To od Sierakowskiego – mruknął mój szef, Adam Mickiewicz, poprawiając apaszkę pod szyją. - Śliczna, prawda?

Chcąc nie chcąc, musiałem przytaknąć, rzucając w myślach wyzwiska na dowódcę przybocznej gwardii prezydenta Rzeczpospolitej. Zygmunt uparł się rywalizować ze mną o względy Mickiewicza – tak jakby prezydent nie doceniał jego talentów organizacyjnych i wojskowych. A przecież doceniał. Aż za bardzo.

- Grażynka – prezydentowi aż zaświeciły się oczy. A ja dopiero po chwili pojąłem, że nadal mówi o pięknej Indiance.

- To imię, które pan prezydent wymyślił w swoim poemacie... Czyżby córka wielbicieli?

- Tak, jej rodzice uczyli się w pierwszej polskiej szkole, tutaj, w Kościuszkowie. - Mickiewicz znów pogrążył się w słodkich myślach. Jego próżność poety musiała być zaspokojona po wielokroć: bałamucił dziewczynę nazwaną imieniem, które sam wymyślił. I to egzotyczną piękność, o jakiej nawet nie marzył, gdy biedował gdzieś na litewskiej wsi! No, ale trudno, by prezydent nie popadał czasem w samouwielbienie. Poeci są próżni, politycy też, a Mickiewicz to przecież poeta i polityk w jednej osobie.

Nie mogłem jednak pozwolić, aby szef pogrążył się w słodkich fantazjach, bo jeszcze byłby gotów wyrzucić mnie za drzwi i przywołać Grażynkę z powrotem. Zamaszystym gestem machnąłem Mickiewiczowi przed nosem plikiem papierów i rzuciłem je na biurko.

- Raport na temat emigrantów. Przybywa uciekinierów z Królestwa, ale najwięcej przypływa do nas chłopów z Galicji. Codziennie w portach wysiada kilkaset osób, czasem zdarzają się jednak dni, że dopływa kilkanaście statków i wysypuje się z nich ponad tysiąc ludzi.

- To wspaniale! Potrzebujemy ich, potrzebujemy każdego! - prezydent, jak zwykle, gdy mówił coś patetycznego, odruchowo podniósł brodę w górę i nastroszył bojowo czuprynę.

- Ale nasz kraj nie ma takich możliwości... Nie wyżywimy ich wszystkich, nie damy im pracy. Przynajmniej nie od razu.

- Pracę? - Mickiewicz spojrzał na mnie zdziwiony. - Praca jest dla nich tylko jedna: na granicy z Konfederacją! Podjąłem dziś decyzję. Dlatego ciebie wezwałem. Trzeba pisać zaproszenia na narady i pierwsze rozkazy.

„Aha, a więc wojna. Ciekawe, czy Grażynka dowiedziała się o zamiarach prezydenta nim dowiedział się o tym jego sekretarz” - pomyślałem cierpko, ale nie dałem po sobie nic znać, tylko ująłem pióro. Mickiewicz przez kolejne dwie godziny wytrwale dyktował mi rozkazy, listy i manifesty. Kiedy zaczynał pracę, ulatywał z niego duch starego satyra. Był dziarski, pomysłowy, a przede wszystkim pełen idei. Spisywałem jego słowa i rozumiałem dlaczego to jego wybraliśmy na prezydenta Rzeczpospolitej Teksańskiej.

Kiedy Mickiewicz podyktował mi już wszystko, co zamierzał, zapytałem, czy mam pojechać nad granicę.

- Owszem, wysyłam cię w specjalnej misji nad granicę, ale nie nad tę. - odparł mój szef. - Weźmiesz szwadron i udasz się na Kresy. Tam, daleko na zachodzie, dzieje się coś bardzo niepokojącego. Podejrzewam zdradę.

- Generał Hipolit Oladowski? - dziwne zachowanie dowódcy Dywizji Kresowej nie było już dla mnie tajemnicą.

- Tak jest. Od kilku miesięcy nie przesyła raportów. Ruch kurierów ustał. A co najgorsze, nie powrócił żaden patrol wysłany do Nowego Kijowa. Nie mamy pojęcia, co się tam dzieje. - Mickiewicz rozwinął mapę zachodniej części kraju i wskazał palcem niewielką osadę pośród bezdroży Kresów. - Nowy Kijów nie ma specjalnego znaczenia w rozgrywce z Konfederacją. Dywizja Kresowa jest słaba i jej bunt nam nie zaszkodzi. Ale to niedopuszczalne, aby kraj nam się rozpadał! Hipolit jest po prostu bezczelny! Dlatego weźmiesz ludzi i sam opanujesz sytuację. Dostaniesz ode mnie wszelkie uprawnienia.

- Tak jest, panie prezydencie – ledwie powstrzymałem się, aby nie zasalutować piórem. - Ale mam jedno pytanie. Co z naszym wywiadem? Czy tą sprawą nie powinien zająć się generał Zamoyski?

Mickiewicz zasępił się i nerwowo zabębnił palcami o blat biurka.

- Oczywiście, że to sprawa dla Zamoyskiego i jego ludzi. Ale Zamoyski woli siedzieć w Hotelu Lambert. A to po drugiej stronie oceanu, jak wiesz. Oladowski go jakby mało zajmuje.

- W Ojczyźnie trwa powstanie. Europa jest dla nas bardzo ważna – zauważyłem.

- Tak, tak – Mickiewicz był tak zirytowany, że już nie tyle bębnił, a skrobał paznokciami blat. - Wszystkim nam zależy na jak najszybszym wyzwoleniu naszej prawdziwej Ojczyzny. Ale to wielkie dzieło może się nie udać, jeśli pozwolimy skorpionom hasać po teksańskiej pustyni.

- Pan prezydent utracił zaufanie do generała Zamoyskiego?

- Tak, mój drogi Ludwiku, utraciłem. I nie tylko do niego. Ale tobie ufam! Dlatego jutro rano ruszaj do Nowego Kijowa.

Zbierałem się już do wyjścia, gdy prezydent dodał, tonem po ojcowsku czułym:

- Ludwiku, nie mogę ci dać całej armii. Mam nadzieję, że twój spryt pomoże ci poradzić sobie z Oladowskim. Ale jeśli zobaczysz, że nie masz szans... to po prostu uciekaj.

Uśmiechnąłem się do swojego szefa, pożegnałem dziarskim salutem i ruszyłem ku drzwiom.

***

Kiedy przechodziłem obok gabinetu któregoś z pomniejszych prezydenckich urzędników, pochwyciły mnie drobne (ale silne) rączki i wciągnęły do środka.

- Panna Grażynka? - spytałem głupio, widziałem, kogo przed sobą mam. Czarne oczy spoglądały na mnie chwilę – sam nie wiem, badawczo, albo figlarnie, po czym klucz zachrzęścił w zamku.

- No, to mamy chwilkę – mruknęła Grażyna siadając na biurku. Zarzuciła nogę na nogę niczym kurtyzana,  zaszeleściła falbankami z Nowogródczyzny i wycelowała we mnie palec.

- Potrzebuję cię!

- Ależ panienko...

- Przestań mi panienkować – prychnęła niczym zagniewana kotka. - Przeczytaj najpierw to.

Grażyna wyciągnęła zza gorseciku niewielki papier. Przy okazji rozwiązało się jej kilka sznureczków. Przyznam, że nie odwróciłem wzroku, ale dziewczyna zupełnie się tym nie przejęła. Wręczyła mi kartkę i zaczęła poprawiać garderobę.

- Czytaj, zamiast się na mnie gapić.

Przesunąłem wzrok na dokument i nieomal usiadłem z wrażenia. Pismo było – znanym mi dobrze – glejtem wydawanym agentom przez Tajną Służbę Rzeczpospolitej. Rozpoznałem pieczęć Tajnej Służby oraz podpis Zamoyskiego.

- Pracujesz w Hotelu Lambert? Taka młoda?

- Mam więcej lat, niż ci się wydaje. I więcej doświadczenia – dodała dwuznacznie. A może właśnie jednoznacznie. - Wiem, że wyruszysz na Zachód. Muszę jechać z tobą. Wymyśliłabym jakąś bajeczkę dla ciebie, wiesz, o chorych rodzicach, braku pieniędzy na podróż, czy coś takiego. Ale uwodzenie ciebie zajęłoby zbyt dużo czasu, którego nie mam.

- A... ale prezydent?

Załapała w lot, o co mi chodzi.

- Cóż, jestem tylko dziewczyną, która by nie chciała posiedzieć na kolanach u prezydenta. I to w dodatku poety – zachichotała niczym trzpiotka. Nie uwierzyłem jej. „I jak się dowiedziała, że jadę na Kresy? Mickiewicz szeptałby jej takie rzeczy?”, myśli pojawiały się jedna za drugą. Ale zadałem już tylko jedno pytanie:

- Prezydent nie wie, że tulił się do szpiega?

- Nie wie. Wiedzą tylko ci, którzy mają wiedzieć. Ty musisz, on niekoniecznie. - Grażyna zeskoczyła z biurka i sięgnęła ku kluczowi. - Widzę, że dałem ci trochę materiału do przemyśleń. Namyślaj się spokojnie. Zobaczymy się jutro przed koszarami ułanów Mam nadzieję, że mnie ze sobą weźmiesz.

Wybiegła i już jej nie było. Nawet nie zauważyłem, kiedy zdążyła mi wyjąć z ręki swój cenny dokument. Odetchnąłem głęboko raz, a potem drugi.

***

Rano pojawiła się oczywiście w koszarach szwoleżerów. Siedziała po męsku na mustangu i początkowo wziąłem ją za indiańskiego przewodnika. Miała na sobie spodnie z frędzlami i skórzaną kurtkę. Włosy schowała pod kolorową chustę. Spojrzała na mnie z góry, a ja tylko wzruszyłem ramionami.

Kilka godzin później byliśmy już daleko poza zabudowaniami Kościuszkowa. Jechaliśmy na czele kolumny ułanów. W trójkę – ona, ja i młody rotmistrz Aleksander Edelstein. Edelstein, syn lekarza z Łomży, przybył do Teksasu niedawno – ale już w glorii bohatera. Służył w powstaniu od pierwszego dnia, wziął udział w wielu bitwach. W marcu jego oddział został rozbity. Edelstein przedostał się przez granicę, ale szybko wpadł w ręce Prusaków. Na szczęście ludzie Hotelu Lambert czuwali. Kilka drobnych łapówek wystarczyło, aby nasz dzielny żołnierz był wolny (fama Prusaków jako wielkich służbistów jest naprawdę przesadzona). Edelstein chciał wracać do powstania, ale w końcu przekonano go, że w Nowym Świecie lepiej przysłuży się polskiej sprawie. Dzięki temu dwa miesiące temu zszedł na ląd w Kościuszkowie.

Przystojny Edelstein czarował Grażynkę opowieściami o powstańczych bitwach i podróży przez Europę. Ona wpatrywała się w niego jak w obrazek, na mnie nie zwracając uwagi. Uznałem więc, że będę w podróży świadkiem gorącego romansu.

Ponieważ świergocząca wesoło parka pogrążyła się we własnym świecie, z nudów zacząłem uważniej obserwować wydarzenia na trakcie. A działo się wiele. Od strony Antonina maszerowali żołnierze przegrupowujący się na naszą wschodnią granicę. Rozpoznawałem kolejne pułki piechoty.  Niepokój wzbudzała ich ilość. Wyglądało na to, że przy granicy z Meksykiem zostawiamy tylko szczątkowe siły. A przecież nasz południowy sąsiad ogarnięty był wojną domową, trwała francuska interwencja i w każdej chwili Rio Grande mogły przekroczyć oddziały któregoś watażki. Albo Napoleona III.

Zdziwiło mnie też, że piechociarze dotarli już tak blisko Kościuszkowa. Budowa linii kolejowej do Antonina nadal trwała, oddziały musiały się przemieszczać na własnych nogach. Skoro byli już tutaj, to znaczy, że dostali rozkazy wcześniej. A przecież sam ledwie wczoraj spisywałem polecenia prezydenta!

Kiedy dostrzegłem znajomego oficera wiodącego część 4. Pułku Piechoty, natychmiast do niego podjechałem. Krótka rozmowa wykazała, że rozkaz wymarszu nadszedł do pułku ze Sztabu Generalnego już przed pięcioma dniami. Pożegnałem się uprzejmie i, lekko oszołomiony, dołączyłem do swoich.

***

Wojsko maszerowało z zachodu. Na zachód zaś ciągnęły mozolnie wielkie wozy chłopskich osadników. Rzecz jasna, wozy mieli ci bogatsi. Biedota szła w dziurawych sukmanach, z węzełkami na plecach. Kobiety ciągnęły za sobą grupki dzieciaków, albo wychudzone krowy lub świnie, albo wszystko to naraz. Agencja Kolonizacyjna ładowała ten cały ludzko-zwierzęcy inwentarz na statki gdzieś w Trieście albo Hamburgu, przywoziła do Kościuszkowa i rozparcelowywała po całej naszej Rzeczpospolitej.

Niektórzy politycy krytykowali działanie Agencji, uważając, że wywożenie Polaków z kraju jest spełnianiem pragnienia zaborców. Ale przecież ci biedni ludzie i tak by emigrowali. Agencja sprawia, że Polacy nie rozpierzchają się po świecie, tylko trafiają do Teksasu. Tu rozpoczynają nowe, lepsze życie, a zarazem mogą przysłużyć się sprawie Ojczyzny. Tej prawdziwej.

Rozmyślając tak nad losem nas wszystkich – sam przecież też pewnego dnia wysiadłem na nabrzeże w Kościuszkowie – uznałem, że może opowiem coś o życiu w Teksasie rotmistrzowi. Popędziłem konia i znalazłem się znów na czele kolumny. Grażynka akurat chichotała perliście, a Edelstein poczerwieniał niczym wypustki na jego mundurze szwadronu prezydenckiego. Na mój widok umilkli oboje, i zapatrzyli się na holowaną akurat z naprzeciwka armatę. Zirytowałem się, sam nie rozumiejąc czemu, mruknąłem, że pojadę na zwiad i spiąłem ostrogami wierzchowca.

***

Nocą Grażynka leżała już u mojego boku. Jak to ona, przyszła sama do mojej kwatery, gdy zatrzymaliśmy się wypoczynek w Forcie Czarnieckiego. Stwierdziła, że Edelstein w ciągu dnia niesamowicie ją znudził, po czym po prostu zrzuciła ubranie i wpakowała się do mojej balii.

- Moja jest dziurawa. Poza tym żołnierze boją się do mnie zbliżyć i nawet nie mogłam żadnego poprosić o inną. No i wodę. Uciekają przede mną, bo sądzą, że jestem indiańską czarownicą – roześmiała się. - No, a poza tym uważają, że należę do któregoś z oficerów. Tu akurat mogą mieć rację – wzruszyła ramionami.

- Taka dziewczyna jak ty nie należy raczej do nikogo – zaoponowałem.

- Racja. Ale podczas tej podróży mogę trochę ponależeć do ciebie. No, zdejmuj te zakurzone łachy i wskakuj, balia jest duża!

Nie pozostało mi nic innego, niż wykonać tak stanowczym tonem wydane polecenie. Wiedziałem, że żołnierze mogą podsłuchiwać przez dziurawe drewniane ściany, ale niezbyt się tym przejmowałem. W Teksasie nikt nie przejmuje się konwenansami tak, jak w Starym Świecie. Nasz kraj został wybudowany przez mężczyzn, którzy przybyli tu bez swoich kobiet – a potrzeby mieli. Krótko mówiąc, nie byłem pierwszym polskim oficerem kąpiącym się w balii razem z Indianką.

Z balii przenieśliśmy się na łóżko, ale skrzypiało tak niemiłosiernie, że musiałem w końcu zadbać o morale załogi fortu i nie wystawiać jej na takie próby. Zaproponowałem Grażynce rozpostarcie niedźwiedziej skóry na podłodze, na co szczęśliwie przystała.

- Naprawdę masz na imię Grażyna? - zapytałem, gdy leżeliśmy wśród futra niedźwiedzia.

- Oczywiście. Moi rodzice naprawdę są wielkimi wielbicielami mistrza Adama. Byli zakładnikami w Kościuszkowie podczas buntu Komanczów i poznali go osobiście.

- A, Komancze... - To plemię było jedynym, z którym władze Rzeczpospolitej nie mogły dojść do porozumienia w pierwszych latach istnienia państwa. Rebelia Komanczów została krwawo stłumiona. Większość plemienia została zepchnięta daleko w zachodnią prerię.

- Popatrzyłeś na mnie jak na dzikuskę – powiedziała gniewnie dziewczyna, ale jej oczy zerkały figlarnie. - Nie bój się, nie oskalpuję cię...

- Po prostu pomyślałem... hm, pomyślałem, że nie masz za co kochać Polski.

- Ja jestem Polką! - teraz naprawdę się zdenerwowała. - Rodzice pokochali Polskę i wychowali mnie na Polkę. Nie jestem jakąś indiańską renegatką!

Jakoś udało mi się ją uspokoić, chociaż nie było to łatwe. Zasnęliśmy razem, nie rozmawiając już o niczym.

***

Przejeżdżając przez Antonin nie mogliśmy pominąć świętego miejsca dla wszystkich teksańskich (i nie tylko teksańskich) Polaków – misji Alamo. Mogłem nareszcie zabłysnąć przed Edelsteinem, oprowadzając go po polu słynnej bitwy (inna sprawa, że rotmistrz i tak nabrał do mnie szacunku, gdy zorientował się, co Grażynka robi nocami – skoro nie ma jej u niego...).

Stanąłem przed grupką słuchaczy, na którą składał się rotmistrz, moja Indianka i kilku zaciekawionych ułanów.

- Drodzy państwo, oto stoimy pod murami dawnej katolickiej misji Alamo, założonej ponad 100 lat temu w celu nawracania okolicznej indiańskiej ludności. Misjonarze nie mogli czuć się bezpieczni, dlatego to bardziej twierdza... Chociaż daleko jej do naszej Jasnej Góry.

- Gdyby tu były mury, jak na Jasnej Górze, to Chłopicki by wytrzymał, panie oficerze! - wtrącił jeden z ułanów, najwyraźniej dobrze znający historię. Odchrząknąłem i kontynuowałem:

- Mury nie były tak mocne jak w prawdziwej twierdzy, ale musiały wystarczyć, gdy w lutym 1836 roku pod Alamo dotarły wojska prezydenta Meksyku Santa Anny. Szły na północ, aby stłumić powstanie polskich osadników. I tu drogę zastąpił mu oddział niecałych dwustu ludzi dowodzony przez generała Józefa Chłopickiego. Stary dowódca przybył do Teksasu, gdy tylko wyleczył się z ran otrzymanych pod Olszynką Grochowską. Poległ dokładnie tam, gdzie stoi ten obelisk – wskazałem piękny monument z czarnego i białego marmuru. - A wraz z nim zginęli wszyscy polscy żołnierze. Wcześniej udało im się zabić kilkuset Meksykanów...

- Dokładnie sześciuset trzydziestu dwóch! - krzyknął obryty w historii ułan.

- Tak jest – potwierdziłem. - Te straty tak osłabiły wojska Santa Anny, że musiał wstrzymać ofensywę. Generał Prądzyński, późniejszy pierwszych prezydent nowego państwa, dokończył formowanie Legionu Teksańskiego i rozgromił Meksykanów w kilku bitwach. Do niewoli dostał się nawet sam Santa Anna. W ten sposób niepodległość zdobyła nasza Rzeczpospolita.

Powiodłem wzrokiem po słuchaczach, po czym dodałem patetycznie:

- Udało nam się wywalczyć wolność na teksańskiej ziemi, i tak samo uda się na tej prawdziwie polskiej! Wrócimy do Ojczyzny i zwyciężymy zaborców tak, jak zwyciężyliśmy Meksykanów!

- Tak? - wtrącił jeden z ułanów. - To czemu teraz w Polsce trwa powstanie, a my mamy iść się bić za Murzynów? - Inni żołnierze pokiwali głowami, a ja z trudem ukryłem wściekłość. Ale nasza armia jest demokratyczna. Wszyscy są obywatelami i nie stosujemy pruskiego czy rosyjskiego zamordyzmu. Rzekłem więc tylko:

- Hasło „Za Waszą i Naszą Wolność” jest dla nas najważniejsze. Władze Rzeczpospolitej wiedzą, co robić, aby najlepiej pomóc uciemiężonej Ojczyźnie.

A potem nakazałem wsiadać na konie i ruszać dalej.

***

Po kilku dniach podróży znaleźliśmy się w samym środku pięknej krainy wzgórz. Żaden region Teksasu nie przypomina bardziej Europy. Dlatego, mimo iż życie pośród zalesionych zboczy nie jest łatwe, region ten upodobali sobie osadnicy. Zwłaszcza ci pochodzący z Galicji i Gór Świętokrzyskich. Dawni mieszkańcy karpackich wiosek czuli się tu jak u siebie. A wzgórza nazwali   Nową Małopolską.

Skoro Małopolska, to powinien być i Kraków. Osadnicy chcieli tak nazwać jedna z założonych przez siebie miejscowości, ale prezydent Prądzyński uznał, że Kraków może być tylko jeden i zabronił użycia nazwy królewskiego miasta. Osadnikom pozostało zadowolić się „Nowym Wawelem”.

W Nowym Wawelu zatrzymaliśmy się na noc. Wieczorem lokalni notable podjęli mnie i Edelsteina wspaniałym przyjęciem. Grażynka nie chciała iść, aby, jak stwierdziła, nie robić mi problemu. Wróciłem do niej nocą, nieco pijany, a ona opatuliła mnie kocem i ułożyła do snu. Było mi bardzo dobrze.

Rano zrobiło się gorzej. Okazało się, że przed ratuszem, w którym nas ugoszczono, zebrał się tłum wieśniaków. Po okolicy rozeszła się już wieść o przybyciu prezydenckiego sekretarza. Ludzie chcieli rozmowy ze mną, a nieliczni żołnierze lokalnego garnizonu z trudem utrzymywali spokój na  rynku.

Wśród czeredy chłopów prym wiódł postawny brodacz, ubrany w sukmanę i krakowską czapkę. Widać było, że cieszy się ogromnym szacunkiem u zebranych – w tym także wśród żołnierzy i szlachty z Nowego Wawelu. Zapytałem stojącego obok burmistrza, kim jest ten ludowy trybun.

- To przecież Cyprian Kamil Norwid!

***

- ...I tak właśnie nasza nowa Polska wygląda – skwitował Norwid. Staliśmy po kostki w błocie wymieszanym z łajnem, brudne dzieci wyglądały z czworaków, a dziedzic uciekał w stronę swojego dworku. Chwilę wcześniej obaj udzieliliśmy szlachetce reprymendy, która mocno nim wstrząsnęła. Nie miałem jednak wątpliwości, że bardziej niż losem chłopów przejął się wizją sądu polowego i egzekucji. Nawet nie wiem, że czy zacytowałem mu prawdziwe paragrafy prawa o stanie wyjątkowym – raczej nie.

Był to już drugi dzień naszej wspólnej podróży po wzgórzach. W Nowym Wawelu poeta (którego powinienem  rozpoznać, bo przecież gościliśmy go w pałacu prezydenckim, gdy przypłynął z Francji) przy pomocy jakichś magicznych mocy przekonał mnie, że muszę z nim wyruszyć na „wizytację” okolicznych wiosek.

- Tam się dzieje bardzo źle. Niezależnie od tego, jak ważne ma pan zadanie od pana prezydenta, to i tak poznanie prawdy o tym, co się tu dzieje, jest ważniejsze.

Hipnotyczne oczy wpatrywały się we mnie tak długo, aż w końcu uznałem że dużo czasu nie stracę nakładając nieco drogi. Nakazałem Edelsteinowi poprowadzić oddział na zachód główną drogą, a z Norwidem i trójką ułanów wyruszyłem pomiędzy wzgórza.

To nie tak, że w Kościuszkowie nie wiedzieliśmy, jak mają się sprawy w interiorze. Po prostu z perspektywy stolicy interesowało nas głównie: ilu osadników przybywa i jak szybko możemy z części z nich zrobić żołnierzy. Wierzyliśmy, że ustanowiony w Rzeczpospolitej demokratyczny system oraz „duch braterstwa” wystarczą, aby rozwiązać społeczne problemy. Jednak myliliśmy się.

W Nowej Małopolsce, jak pokazał mi Norwid, skopiowano pańszczyźniane układy. A nawet je wzmocniono. Tu, prawie już na Kresach, administracja państwowa była słaba. Realną władzę posiadali właściciele wielkich latyfundiów. Przybywający nieustannym strumieniem chłopi mieli wybór – podporządkować się, albo ginąć.

- Tak naprawdę to niewiele różni się od niewolnictwa – powiedziałem, oglądając którąś z kolei farmę.

- To niczym się nie różni od niewolnictwa. - rzekł ponuro Norwid. - A Mickiewicz na to pozwala. Ty na to pozwalasz. Wszyscy wy tam, w Kościuszkowie na to pozwalacie.

- Nie wiedzieliśmy...

- Jak można nie wiedzieć, co się dzieje w kraju, którym się rządzi? I wy snujecie wielkie plany nowych wojen, powstań? Wy chcecie wyzwalać Polskę? Jak chcecie to zrobić, skoro nie widzicie, co się dzieje przed waszym nosem? A nawet, jeśli by się wam udało, to jaką Polskę zbudujecie, skoro tu się tak popisujecie? - Norwid po chłopsku splunął na ziemię. - A tfu, pluję na takich wyzwolicieli.

Nie przyszła mi na to do głowy żadna inna odpowiedź, poza milczeniem.

- Jestem poetą, ponoć nawet niezłym – kontynuował Norwid. - Ale nawet jako niezły poeta, poeta, który przemawia do ludzi i ma na nich wpływ, nie uważam siebie za polityka. A mistrz Adam, owszem. Ale on jest człowiekiem utalentowanym i uwielbianym, lecz polityk z niego słaby. Może z perspektywy gabinetów Kościuszkowa tego nie widzicie, ale stąd widzimy to bardzo wyraźnie. Polska już raz umarła. Nie dajmy jej umrzeć po raz drugi.

***

Szwadron dopędziłem na prerii. Pierwsza wypatrzyła mnie i moich ułanów Grażynka. Niczym hajduczek przycwałowała nam naprzeciw.

- Już myślałam, że dalej będziemy musieli jechać sami!

- Teksas może wielki, ale ja panienkę zawsze odnajdę.

- O, ja się potrafię dobrze schować – uśmiech dziewczyny wymazał mi na chwilę z pamięci przykre obrazki ze wzgórz. - Jeśli nie chce mnie pan zgubić, musi mnie pan gonić!

Pogalopowała naprzód, jakby naprawdę myślała, że będę ją ścigać. Nie, żebym nie chciał, ale przecież nie mogłem odstawiać przez żołnierzami aż tak publicznego widowiska. Dlatego  dołączyłem do oddziału spokojnym truchtem. Grażyna rzuciła mi wściekłe spojrzenie, za to Edelstein witając się był wyjątkowo wesoły.

- Jestem podekscytowany – wyznał rotmistrz. - Nigdy jeszcze nie widziałem pustyni.

No tak, przypomniałem sobie, że pochodzący z Łomży żołnierz ledwie co przybył do Teksasu i nasza podróż była tak naprawdę jego pierwszą wycieczką w głąb kontynentu. Wszystko tu było dla niego nowe.

- Wokół Nowego Kijowa proszę się nie spodziewać piaszczystych wydm jak w Egipcie. To raczej skaliste pustkowie – wyjaśniłem.

- A czemu w ogóle w takim miejscu powstała osada?

- Nowy Kijów został założony ledwie kilka lat temu przez geologów z kompanii Łukasiewicza. Szukają minerałów, może i złota. Łukasiewicz jest ponoć przekonany, że w Teksasie można znaleźć naftę. Swoich ludzi wysłał tam też Cegielski. A że wokół czają się Indianie i Meksykanie, więc musieliśmy tam wzmocnić garnizon., nazwany mocno na wyrost Dywizją Kresową. Na czele której w zeszłym roku prezydent postawił generała Oladowskiego.

- I teraz mamy zwizytować jego dywizję?

- Właśnie, bo wy ciągle nic nie wiecie – wzdychnąłem. - Dobrze, jesteśmy już blisko, pora zapoznać pana oraz żołnierzy z rozkazami od prezydenta. Proszę zarządzić postój i zbiórkę.

Do tej pory ułani, łącznie z Edelsteinem, nie znali dokładnego celu misji. Wiedzieli tylko, że mają eskortować na zachód specjalnego wysłannika prezydenta. Ponieważ dotarliśmy już na Kresy, postanowiłem zapoznać ich z sytuacją. Podczas zbiórki wyjaśniłem żołnierzom, że w Nowym Kijowie doszło prawdopodobnie do buntu, a naszym zadaniem jest zwiad.

- Dlatego nie możemy ufać w tej krainie nikomu, ludziom w polskich mundurach, niestety, także nie. Mogą być takimi samymi wrogami jak dzicy Indianie.

Ułani obruszyli się na te słowa, więc dodałem:

- Nie jesteśmy pierwszym zwiadem. Spośród poprzednich patroli nikt nie wrócił.

Zapadła cisza.

- No, ale to były małe patrole – dodałem szybko. - My jesteśmy silnym oddziałem i w dodatku wszyscy już wiemy, czego się spodziewać. Nie obawiajcie się, nie zostaniemy na pustyni... Na koń i ruszamy dalej!

Nie dotarliśmy zbyt daleko.

***

W nocy zatrzymaliśmy się pośrodku równiny. Zabroniłem rozpalać ognisk, wystawiłem wartowników i położyłem się spać. Przykryty grubym kocem szybko zasnąłem. Śniło mi się, że lecę przez niebo prosto w Słońce: frunę niczym ptak, ale bez skrzydeł, a wokół robi się coraz jaśniej.

Otworzyłem oczy... i natychmiast je przymknąłem. Już nie spałem, a Słońce wciąż się do mnie zbliżało! Niemal oślepiony, widziałem ledwie kontury biegających bez ładu ułanów, oszołomionych i przerażonych. Nasz obóz zalewało jaskrawe światło, jakby ktoś nagle zapalił wokół nas milion świec.

- ZŁÓŻCIE BROŃ I PODNIEŚCIE W GÓRĘ RĘCE! - nagle otoczył nas dźwięk męskiego głosu, jakby sam Bóg przemówił do nas. Od hałasu aż zapiszczało mi w uszach.

- ZŁÓŹCIE BROŃ! ZŁÓŻCIE BROŃ!

Szable i pistolety zaczęły spadać na ziemię. Sam wyjąłem z kabury colta, ale zamiast pozbywać się broni, uniosłem ją. Stopniowo odzyskując wzrok zauważyłem bowiem, że źródło światła jest gdzieś nad nami. Strzeliłem w górę raz, potem drugi. Nie wiedziałem, co się dzieje, ale nie zamierzałem poddawać się bez walki.

Nie zdążyłem nawet opróżnić bębenka, gdy rewolwer wypadł mi z dłoni, a z ramienia trysnęła krew. Opadłem na kolana, trzymając się za ranę.

- PANIE ROTMISTRZU EDELSTEIN – usłyszałem jeszcze. - PROSZĘ PODDAĆ SZWADRON, ALBO ZABIJEMY WAS WSZYSTKICH!

Potem światło zgasło – przynajmniej dla mnie

***

Spojrzałem wprost w czarne oczy.

- Obudziłeś się! - uśmiech Grażynki zdał mi się najpiękniejszym widokiem w moim życiu. - Ale będziesz myślał, że to nadal sen, kiedy zobaczysz, gdzie jesteśmy.

- A gdzie jesteśmy? - wychrypiałem.

- Na niebie!

- Mówi się: w niebie.

- Ale my nie jesteśmy w niebie, Ludwiku. My jesteśmy na niebie. Nie rób ze mnie głuptaski, nie lubię tego.

- Co ty gadasz, dziewczyno?

- Prawdę gada – nad moim łóżkiem (bo dotarło do mnie, że leżę na łóżku) pojawiła się twarz Edelsteina. - Nie guzdraj się już tak bardzo, od takich ran się nie umiera.

Rotmistrz (z którym najwyraźniej przeszedłem, nie wiedzieć kiedy, na „ty”) bezceremonialnie chwycił mnie za zdrową rękę i pomógł mi się podnieść. Usiadłem na łóżku, ogarniając wzrokiem pomieszczenie. Okazało się, że jesteśmy w czymś przypominającym dużą okrętową kajutę. Oprócz Grażyny oraz rotmistrza ujrzałem jeszcze kilku ułanów. Żaden nie patrzył w naszą stroną, wszyscy gapili się przez bulaje. Wyglądali jak zahipnotyzowani. Wstałem i także podszedłem do okrągłego okna. 

Ziemia przesuwała się w dole niczym kolorowa mapa. Przylepiłem nos do szyby, z trudem łapiąc powietrze. Zamknięto nas w jakimś gigantycznym balonie! Ale jaki balon poruszałby się tak szybko? Chociaż... Dopiero w tej chwili zdałem sobie sprawę, że cały czas słyszę wyraźny pomruk silnika. Czyżby to było coś mechanicznego?

- Lepiej zerknij przez okienko z drugiej strony – powiedział Edelstein.

Posłusznie przeszedłem na drugą, hm, burtę i zbliżyłem twarz do okna. Za grubą warstwą szkła ujrzałem wielki podłużny balon, z gondolą przylegająca wprost do czaszy. Powłoka balonu była wykonana z szarego materiału, zaś gondola z metalu oraz drewna i przypominała kadłub okrętu. Dojrzałem nawet lufy dział.

Latający okręt swoim ogromem zasłaniał większość horyzontu. Kiedy jednak na chwilę został nieco z tyłu (może zwolnił, a może nasz okręt przyśpieszył) dojrzałem za nim kolejnego powietrznego giganta. Trzy szare wieloryby płynęły przez niebo nad Teksasem, a my tkwiliśmy w brzuchu jednego z nich.

Odwróciłem się do towarzyszy niedoli.

- Tak, też mieliśmy nietęgi miny, gdy to wszystko zobaczyliśmy. To szaleństwo! Straszne! - Grażyna wyglądała jednak bardziej na podnieconą niż przestraszoną.

- Kiedy upadłeś myślałem, że cię zabili i nakazałem kapitulację – Edelstein w końcu zaczął opowieść o tym, co przegapiłem. - Światła zgasły, a wokół nas pojawili się żołnierze Dywizji Kresowej. Zabrali naszą broń. Po chwili na linach zjechały wielkie kosze. Wsadzili nas do nich i tak znaleźliśmy się na pokładzie tego... okrętu. Dla wszystkich wstrząs był za duży, żeby w ogóle się opierać. Ciebie rannego kresowiacy wnieśli troskliwie do kosza, a potem ułożyli tu na łóżku.

- Tu są wszyscy nasi ludzie?

Edelstein pokręcił głową.

- Na pewno nie. Podzieli nas na wiele grup, każda trafiła do innego kosza, a potem zapewne do innej kajuty.

- Drzwi?

- Już opukałem, są stalowe, tak jak i ściany. Oczywiście zamknięte. I nie mają klamek. Okien nie potrafimy otworzyć, poza tym są zbyt małe, żeby mężczyzna mógł się przez nie przecisnąć. No i raczej bez skrzydeł lepiej nie próbować ucieczki...

Zmęczony usiadłem na łóżku.

- Nie pozostaje nam nic innego niż czekać aż osiągniemy cel podróży. Cieszcie się widokami, drodzy państwo!

***

Po kilku godzinach lotu okręty stopniowo zeszły na niską wysokość. Przemknęliśmy tuż nad dachami małego miasta (bez wątpienia Nowego Kijowa) i osiedliśmy na ziemi. Lądowanie odbyło się z pewnym impetem. Rzuciło nas na podłogę i ściany. Wszyscy pasażerowie z naszej kajuty otrzymali pamiątki w postaci sińców i zadrapań. Ja spadłem z łóżka, cudem unikając zderzenia z Edelsteinem. Mało brakowało, a rozbilibyśmy sobie nawzajem łby. Leżąc na podłodze rozglądałem się nerwowo za Grażynką. Ona znalazła mnie wcześniej:

- Pomogę ci wstać – poczułem na sobie jej ciepłe dłonie.

Akurat kiedy stanąłem na nogach drzwi kajuty otworzyli żołnierze Dywizji Kresowej.

- Pojedynczo wychodzić! - zakomenderowali.

Kazałem swoim ludziom zastosować się do polecenia, ale sam szybko tego pożałowałem. Kiedy przekroczyłem próg i wszedłem do ciemnego korytarza ktoś nagle zarzucił mi na głowę worek, a ktoś inny zacisnął na rękach sznur. Związany i popychany, stale się potykając, szedłem ku nieznanemu. Wiedziałem jedno – nasi przeciwnicy nie zadaliby sobie tyle trudu, aby nas teraz skrępowanych zarzynać. Najwyraźniej chcieli coś przed nami ukryć, albo po prostu nas zastraszyć.

Worek i więzy zdjął ze mnie dopiero Edelstein. Okazało się, że za celę dla nas posłużył kamienny blokhauz z oknami zabitymi dechami. Jak wyjaśnił rotmistrz, jego rozwiązali ułani, którzy trafili do tego „więzienia” wcześniej. Teraz żołnierze pałaszowali obiad, który zastali na stole. Dołączyliśmy ochoczo do podkomendnych.

Po jedzeniu nie mieliśmy dużo czasu na myślenie. Rotmistrza i mnie kresowiacy zabrali z blokhauzu. Tym razem nie zakładali nam worków. Mogliśmy ujrzeć, że jesteśmy na skraju sporego fortu, otoczonego niedbałym murem z porozbijanych czerwonych skał. Poza tą ścianą nic nie było widać, i pewnie dlatego strażnicy nie trudzili się z workami.

Żołnierze zaprowadzili nas do nieco większego domu, ale sprawiającego wrażenie równie prowizorycznego, jak reszta kompleksu. Zanim dotarliśmy do drzwi, na chwilę cieniem przykrył nas latający okręt. Cicho uniósł się w niebo zza muru, potem zamruczały uruchomione silniki i szary olbrzym przesunął się nad nami. Zadarliśmy głowy zarówno my – więźniowie, jak i strażnicy. „Oho, znaczy sami są jeszcze nie przyzwyczajeni do tych wielkich maszyn”, pomyślałem. Kresowiacy jednak akurat w tym momencie otrząsnęli się i popchnęli nas w stronę domku.

Parter budynku składał się z jednego pomieszczenia, pozbawionego sprzętów – poza jednym długim stołem pod ścianą naprzeciw wejścia. Za stołem siedziało trzech mężczyzn. Wszystkich ich rozpoznałem. Edelstein najwyraźniej nie, ale panowie zaraz sami mieli się mu przedstawić.

- Witam w Nowym Kijowie – powiedział, podnosząc się z miejsca, generał Hipolit Oladowski. Mimo swoich niemalże siedemdziesięciu lat trzymał się świetnie. Ogorzała twarz dawnego powstańca i zesłańca prezentowała się równie dobrze, jak na portretach w książkach o historii polskiego Teksasu. Oladowski służył naszej Rzeczpospolitej od dwudziestu lat i pewnie sam mógłby zostać prezydentem, gdyby nie jego ciągłe spory z elitami Kościuszkowa.

- Pan porucznik mnie zna – Oladowski był pierwszą osobą od dawna, która użyła mojego stopnia wojskowego. - Ale pan rotmistrz mnie. Nim się jednak przedstawię, przedstawię szanownych kolegów. Oto pan prezes Ignacy Łukasiewicz – generał wskazał mężczyznę po swojej prawej ręce, elegancko ubranego czterdziestolatka. - Najbogatszy Polak i jeden z najbogatszych ludzi w całej Ameryce. Wiem, dżentelmeni nie mówią o pieniądzach, ale w naszym małym spisku są one istotne. Pan Ignacy chyba się nie obrazi?

Łukasiewicz uśmiechnął się tylko i skinął nam głową.

- Moim drugim towarzyszem jest mój dawny towarzysz broni z powstania... Z poprzedniego powstania. Polak równie odważny, co utalentowany technicznie i przedsiębiorczy. Pan prezes Antoni Patek!

Patek, mimo że od dawna cywil, pokłonił się nam ubrany w mundur Dywizji Kresowej. Na piersi błyszczał mu order Virtuti, który otrzymał walcząc w szeregach Jazdy Augustowskiej.

- Wiem, że mają panowie na pewno wiele pytań i z radością wam na nie odpowiemy – rzekł Oladowski. - Ale najpierw mamy jedno, pilne pytanie i bardzo prosimy o uprzejmą odpowiedź. Kim jest ta dziewczyna, która z wami przyjechała? I gdzie ona jest?

Dopiero w tym momencie przypomniałem sobie o Grażynce. Faktycznie, nie było jej z nami i nie widziałem jej od czasu, gdy opuściliśmy kajutę.

- To raczej panowie powinni nam wyjaśnić, gdzie jest panna Grażynka – warknąłem.

- Dbamy o niewiasty – Oladowski zmierzył mnie wzrokiem. - W odróżnieniu od panów, otrzymała osobny pokój i nie wsadziliśmy jej do worka. Niestety w rewanżu panienka zabiła strażnika i zniknęła.

- Zabiła?! - krzyknęliśmy naraz z Edelsteinem.

- Owszem – nachmurzył się generał. - Zdaje się, że zaoferowała mu... obcowanie cielesne. Żołnierz , przyznaję do ze wstydem, dał się skusić i wtedy rozpłatała mu nożem podbrzusze. Koledzy znaleźli rannego w jej pokoju, wymamrotał, że dziewczyna uciekła, ale nie udało się już go uratować... Nie mamy wątpliwości, że to nie jest zwyczajna panienka, dlatego proszę nam szybko wyjaśnić, kim ona jest, bo szkody mogą być niepowetowane.

- Panna Grażyna jest agentką Hotelu Lambert, przysłaną przez generała Zamoyskiego – wyznał rotmistrz.

Odwróciłem się ku niemu:

- Jak możesz... - wysyczałem, a w myślach dodałem „i jak się dowiedziałeś?”.

- Panna Grażyna sama wyznała mi prawdę o sobie – Edelstein jakby usłyszał moje niezadane pytanie. - Pokazała mi glejt od Zamoyskiego podczas pewnego, hm, romantycznego wieczoru.

- Co, wieczoru, kiedy? - wybełkotałem zdezorientowany. Nie zwróciłem uwagi na dziwne uśmiechy generała i jego profesorów.

- Kiedy wizytowałeś wioski Norwida – mruknął rotmistrz.

- Oż ty! - wrzasnąłem. Mimo rwącego bólu w ramieniu chciałem się rzucić na Edelsteina, ale pilnujący nas żołnierze w porę mnie powstrzymali. Wierzgnąłem więc tylko bezsilnie.

Tę, przyznajmy, mocno żenującą scenę przerwał nowy aktor. Usłyszałem jego spokojny, mocny głos, głos pewnego siebie człowieka, który wiele już w życiu widział. Głos, który znałem:

- A po co miałbym przysyłać tu agentkę? Ja dobrze wiem, co się tu dzieje – powiedział generał Władysław Zamoyski. Odwróciliśmy się z Edelsteinem i spojrzeliśmy wprost w szczupłą, zakończoną charakterystyczną kozią bródką, twarz szefa wywiadu. Szefa, który powinien teraz nadzorować europejskie operacje z polskiej ambasady w Hotelu Lambert.

- Obaj panowie oficerowie myśleli niestety inną częścią ciała, niż głową – surowym tonem stwierdził Zamoyski. - W łatwy sposób daliście omotać się agentce obcego wywiadu, zapewne rosyjskiego. Chociaż nie wykluczam też pruskiego. Okaże się, gdy już złapiemy naszą piękną ściganą... Jeśli złapiemy – poprawił się generał. - Wygląda na wyjątkowo szczwaną sztukę.

- Ale miała dokumenty... - próbowałem się nieporadnie bronić.

- Dokumenty to akurat w naszym szpiegowskim światku najmniej ważna sprawa. Jedne można podrobić, posiadanie innych sprawia tylko kłopot – szef wywiadu uśmiechnął się niespodziewanie. - Nie wińcie się jednak panowie tak bardzo. Z waszego punktu widzenia obecność wysłanniczki Hotelu Lambert była uzasadniona. A papiery zapewne miała podrobiona świetnie, oceniam tak, chociaż ich jeszcze nie widziałem. No i muszę szczerze przyznać, że my zamierzamy wciągnąć panów w znacznie większą intrygę...

Pominąłem na razie ostatnie słowa arcyszpiega i wróciłem do najbardziej w tej chwili interesującego mnie (i Edelsteina zapewne również) tematu:

- Ale co z Grażyną?

- „Ale co z Grażyną?” - przedrzeźnił mnie generał, wywołując stłumiony chichot reszty towarzystwa. - Naprawdę, ta panienka ma wielkie umiejętności, skoro tak wpłynęła na pana myśli. A to już naprawdę nie pana problem, co z nią... I pana też nie – dodał Zamoyski, zerkając na rotmistrza. - Moja tym w sprawa, aby kochana Grażynka nie przeszkodziła w naszym Wielkim Dziele. A dla was panowie mamy inne zadanie.

- A kto powiedział, że będziemy wykonywać wasze rozkazy! - rzuciłem hardo, ale wywołałem tym tylko kolejną falę śmiechu.

Zamoyski też się roześmiał:

- Nie wątpię w to, że będziecie panowie ochoczo wykonywać nasze rozkazy. Będziecie je wypełniać, gdy tylko poznacie szczegóły Wielkiego Dzieła. I zobaczycie, co tu przygotowaliśmy. Dla was, dla Polski, i dla świata.

***

- Ile ich macie?

- Tu na lądowisku i w hangarach stoi dziewiętnaście – dopowiedział mi Patek. - W powietrzu jest teraz sześć, na lotach ćwiczebnych i patrolowych. W budowie jest jeszcze pięć.

Staliśmy na dachu budynku, w którym rozmawialiśmy wcześniej. Lądowisko rozpościerało się za murem na długość kilku kilometrów. Żołnierze cały czas patrolowali teren pomiędzy gigantami, dzięki czemu można było ocenić wielkość latających okrętów. Ludzie koło nich wyglądali jak krasnale.

- To imponujące. Ale czy wystarczające, aby rzucić wyzwanie światowym potęgom?

- Słuszne pytanie, panie poruczniku – do rozmowy włączył się Oladowski. - Wielkie Dzieło to nie tylko te zadziwiające machiny. Ludzie pana Patka opracowali też nowe rodzaje broni. Mamy karabiny samopowtorzalne i szybkostrzelne kulomioty. Jankesi takie dopiero projektują. Nasza Dywizja Kresowa ma większą siłę ognia, niż niejedna europejska armia. A wkrótce tak silne może być całe wojsko Rzeczpospolitej.

- Kulomioty i karabiny to nie koniec naszych możliwości. Jeszcze, jak to mówią Jankesi, mamy coś ekstra – pochwalił się Patek.

- Co?

- Tego na razie nie możemy wam pokazać. Poza tym TO nie jest w Nowym Kijowie. Coś ekstra jest przygotowywane w mojej fabryce na przedmieściach Fortu Dąbrowskiego.

- W Forcie Dąbrowskiego? - zdziwił się Edelstein. - Stacjonowałem tam zaraz po przybyciu do Teksasu. To przecież na północ od Kościuszkowa, w najbardziej ludnym rejonie kraju. Tam szykujecie takie cuda, jak to – rotmistrz wskazał latające okręty – i nikt tego nie zauważył?!

- Dokładnie tak – odrzekł przemysłowiec.

Milczeliśmy przez chwilę, podziwiając lądowanie okrętu wracającego z patrolu. Marynarze (czy tak można ich nazwać?) wyłączyli silnik i zrzucili cumy. Na lądowisku liny pochwycili żołnierze i zaczęli je ciągnąć w stronę czterech słupów. W ten sposób ściągnęli powoli okręt na ziemię, a następnie go, hm, zadokowali.

- Rozumiem, że przygotowywali panowie ten plan przez lata – zabrałem głos. - Rozumiem, że zaangażowaliście niewyobrażalne środki. Rozumiem, że ukryliście swoje działania przed rządem Rzeczpospolitej, chociaż zapewne nie całym. Ale nadal nie rozumiem, czego właściwie chcecie od nas dwóch?

- Nie od was dwóch – Oladowski pokręcił głową. - Bardzo szanujemy pana rotmistrza, ale do rozpoczęcia Wielkiego Dzieła potrzebujemy tylko i wyłącznie pana, panie poruczniku... Oczywiście dla rotmistrza też mamy propozycję, ale innego rodzaju. - generał zwrócił się w stronę Edelsteina. - Prezesi Łukasiewicz i Patek chętnie pana oprowadzą po lądowisku i arsenale. Zapozna się pan z naszym uzbrojeniem oraz naszą ofertą. My tymczasem porozmawiamy z panem porucznikiem.

Milionerzy zabrali rotmistrza, a ja zostałem na dachu sam z dwoma słynnymi generałami.

- Adam Mickiewicz musi umrzeć. I to ty go zabijesz – powiedział Zamoyski i na chwilę brakło tchu. Szef szpiegów nie czekał jednak, aż złapię powietrze. - Zabijesz, a dokładnie rzecz biorąc, otrujesz.

- Dlaczego ja? I dlaczego zabiję?

Zamoyski spojrzał na mnie, jak uczeń na tępawe dziecko.

- Przecież wszystko to się łączy... Tak inteligenty człowiek jak pan, powinien to doskonale rozumieć. Mickiewicz musi umrzeć, ale nie może zostać zabity niczym Cezar na schodach Senatu. Ta śmierć musi wyglądać na naturalną. Mistrz Adam ma już swoje lata, a przy jego trybie życia dziwić może, że w ogóle dotrwał swoich lat... A jeśli śmierć ma wyglądać na naturalną, to pozostaje nam do użycia tylko trucizna. Którą prezydentowi podać może tylko ktoś bliski i zaufany. Czyli pan, panie Ludwiku.

- Tak, to bardzo logiczny wywód panie generale. Skąd jednak sam pomysł... pomysł skrócenia życia prezydenta?

Znowu to spojrzenie zirytowanego belfra.

- Widział pan naszą siłę. Moglibyśmy za tydzień rządzić Rzeczpospolitą. Ale rządzić spośród gruzów Kościuszkowa. A przecież nie oto nam chodzi. Chcemy dla Rzeczpospolitej jak najlepiej. I jak najlepiej dla Polaków, tych tutaj, i tych w Ojczyźnie. - Zamoyski zamilkł na chwilę, jak nauczyciel zostawiający uczniowi czas na udzielnie właściwości. Uczeń jednak nie chciał mówić. Generał westchnął i wykładał dalej:

- Decyzja o wsparciu Unii przeciwko Konfederacji jest głupotą. Wojna secesyjna to przecież dla nas wspaniała sprawa. Amerykanie się biją, więc nie mają czasu patrzeć na nas. A oni się nam przyglądają dokładnie. Nie zapomnieli, że Teksas wydarliśmy im tak samo, jak Meksykanom. Gdyby nie bunt Południa, już by tu byli.

- To prawda – zabrał głos generał Oladowski. - Amerykanie do ludzie bezwzględni w dążeniu do potęgi. I nawet nie ukrywają, że uważają cały ten kontynent za swój. Póki się biją, my mamy spokój. Musi pan to rozumieć, mimo tego, że jest sekretarzem Mickiewicza!

- Ale zniewoleni Murzyni... - bąknąłem.

- Co on gada, no powiedz mi, o czym on gada?! - Oladowski bezradnie spojrzał na kolegę.

- Murzyni nie interesowali w Waszyngtonie nikogo, to był tylko pretekst – Zamoyski wzruszył ramionami. - Jeśli nawet Unia wygra, to Murzyni nie będą mieli prawdziwych praw obywatelskich przez następne sto lat.

- Nasi chłopi też nie mają – przypomniałem sobie norwidowskie wsie.

Zamoyski spojrzał zimno:

- Owszem, nie mają i wszyscy nad tym ubolewamy. Ale tym bardziej nie świadczy to dobrze o Mickiewiczu, że przez lata zadowalał się zakłamanymi raportami i nie wyściubiał nosa zza cycków dziewek z Kościuszkowa. Czyż nie?

- Może i tak – mruknąłem niechętnie.

- Powiedz mu o Brytyjczykach – wtrącił niecierpliwie Oladowski. Zamoyski zgromił kolegę generała wzrokiem.

- Brytania... - arcyszpieg wypowiedział te słowo, jakby mówił o jakimś wyjątkowo niebezpiecznym zwierzęciu. - Brytania, w odróżnieniu od polskich elit w Kościuszkowie, doskonale rozpoznaje swoje prawdziwe interesy. Angielskie szwalnie są uzależnione od dostaw bawełny z Południa. A Konfederaci ochoczo proponują Anglikom atrakcyjne ceny, byle tylko jak najszybciej dostać pieniądze na broń. W dodatku, z oczywistych przyczyn, nie wysyłają towaru na Północ, dzięki czemu Brytyjczycy wygryzają Jankesów z rynków całego świata. W Londynie mówią to samo, co my tutaj, w Nowym Kijowie. Ta wojna musi trwać. Konfederacja musi przetrwać.

- I macie układ z lordem Palmerstonem? - domyśliłem się.

- Z nim samym – potwierdził Zamoyski. - Nasza umowa z Londynem jest prosta. Pomożemy Konfederatom zbrojnie i uratujemy przed zagładą. W zamian brytyjska flota przerzuci nasze wojska  do Europy. I co najważniejsze, zaholuje tam powietrzne okręty.

- Silniki naszych cudeniek nie są zbyt mocne – pośpieszył z wyjaśnieniami Oladowski. - W drodze przez Atlantyk zatarłyby się kilka razy. A na prądach powietrznych nie zawsze można polegać. Angielskie okręty muszą wziąć je na hol i dopłynąć z nimi na Bałtyk. Tam uruchomimy silniki, i na Moskala!

- Sam pan mógł się przekonać, jak okręty powietrzne działają na ludzi nieświadomych ich istnienia. Nasza flota wystarczy, aby odwrócić losy powstania. Polska będzie wolna w przeciągu roku, od tej chwili. Musi się pan tylko zdecydować. I to zdecydować szybko. - Zamoyski wbił we mnie spojrzenie.

Próbowałem zagrać na czas:

- Panów argumenty brzmią bardzo przekonująco. Ale czy nie można ich w takim razie po prostu przedstawić prezydentowi? Na pewno zrozumie...

- Proszę z nas nie kpić – Zamoyski pierwszy raz wyglądał na zdenerwowanego. - Oczywiście, że próbowaliśmy wpłynąć na Mickiewicza, zwłaszcza ja. I pan o tym doskonale wie, przecież wiele dokumentów przepływało przez pana ręce. No chyba, że interesowało pana tylko organizowanie prezydentowi wieczorków poetyckich lub stręczenie mu rozmaitych kobiet.

- Owszem, byłem świadkiem takich debat. Zwłaszcza marszałek Sejmu namawiał prezydenta do, cytuję, „porzucenia tego szaleństwa z Murzynami”.

- Marszałek Rybiński też jest z nami – jakby od niechcenia rzucił Oladowski.

- Tak, jest z nami – potwierdził Zamoyski. - I jako marszałek Sejmu zostanie tymczasowym prezydentem po śmierci Mickiewicza. Przejmie kontrolę nad administracją państwową oraz wojskiem, a wraz z nim my.

- Musisz się zdecydować – głos Oladowskiego zabrzmiał niemal uroczyście. - Zabijesz go?

- A mam wybór?

- Oczywiście – Zamoyski, już wyraźnie zmęczony, przysiadł na krześle ustawionym wcześniej przez adiutanta. - Przecież cię nie zmusimy. Musimy mieć w tobie pewnego człowieka.

- Po prostu zabilibyśmy Mickiewicza w inny sposób – uzupełnił Oladowski, który też sobie przysiadł. - Ale to byłaby mniej koronkowa robota. Skierowalibyśmy wydarzenia na właściwie tory,  lecz dużo większym kosztem.

Starzy generałowie w końcu zamilkli i teraz tylko spoglądali na mnie ze swoich krzesełek. Wiedziałem, że nie zejdę z tego cholernego dachu, póki nie udzielę im odpowiedzi.

***

Grażyna posłała mi smutne spojrzenie. A może Edelsteinowi? Stał przecież obok. Potem dziewczynie założono opaskę na oczy, a pluton egzekucyjny zaczął przygotowywać się do salwy.

To ją przywiózł okręt, który wylądował, gdy siedzieliśmy na dachu. Była sprytna i radziła sobie w głuszy niczym najlepszy traper – ale nie miała szans wobec powietrznych łowczych. Wypatrzono ją, gdy co koń skoczy pędziła na północ. Niewykluczone, że zamierzała dostać się do Komanczów – a może chciała zmylić pogoń i dopiero potem skręcić na wschód. W każdym razie – nie udało jej się.

Snajper zabił pod nią konia, zwiadowcy ześlizgnęli się z okrętu na linach i bez trudu pojmali poobijaną agentkę. Po przylocie generałowie natychmiast zarządzili egzekucję. Ciągle gotując się na myśl, jak dziewczyna z nas zakpiła nie oponowałem. Rotmistrz też nie.

Indianka w swych ostatnich chwilach nie okazywała strachu. Stała pod ścianą, w opasce na oczach i ze związanymi na plecach rękami – dumna i piękna, prawdziwa córka tej ziemi.

- Nie możemy... - wyjęknąłem przez zaciśnięte gardło, ale oficer już wydał rozkaz. Huknęła salwa.

- No jasne, że nie możemy – powiedział Zamoyski. - Taka ładna buzia i tyle wie. Tylko się nieco zabawiliśmy jej kosztem. No, ale ona zabawiła się panami, czyż nie?

Milczeliśmy z Edelsteinem, kiedy żołnierze ujęli pod ramiona omdlewającą Grażynę i zabrali ją spod ściany.

***

W kilku obozach wokół Józefowa, największego miasta w pobliżu granicy z Konfederacją, zgromadziło się ponad dwie trzecie spośród całej armii Rzeczpospolitej. Żołnierze poszczególnych pułków i dywizji wypełniali miasto, pobliskie wsie i wszystkie okoliczne drogi.

Sztab prezydenta ulokował się w ratuszu. Do okazałego nowego budynku dotarłem z trudem przepychając się przez tłum. Status specjalnego wysłannika głowy państwa w tej sytuacji niezbyt pomagał. Pomógł dopiero przed bramą ratusza. Krótka rozmowa z wartownikami i pokazanie im dokumentów wystarczyły, abym w przeciągu kilku minut znalazł się przed obliczem Mickiewicza.

Prezydent odwrócił się od pokrytego mapami stołu, gestem ręki odsyłając swoich polowych adiutantów.

- Wróciłeś! Żywy! Mów, mów, czego się dowiedziałeś! - rzekł Mickiewicz, ściskając mnie mocno.

Przedstawiłem prezydentowi raport ze swojej podróży. Słuchał uważnie, od czasu do czasu zadając krótkie pytania. Był ożywiony niczym dwudziestolatek i w ogóle nie przypominał starego satyra z Kościuszkowa. Wojna jeszcze nie wybuchła, a już mu służyła.

Kiedy skończyłem mówić, Mickiewicz westchnął ciężko.

- Tego się nie spodziewałem.

- Nikt się nie mógł spodziewać, panie prezydencie.

- Dobrze w takim razie, że do mnie dotarłeś. A jak reszta naszych ludzi?

- Szwadron zostawiłem pod miastem, żeby szybciej się tu dostać.

- Słusznie zrobiłeś, z Józefowa żołnierze aż się wylewają.

  - Czy podejmuje pan prezydent decyzje w związku z moim raportem?

- Wieczorem będzie spotkanie Rady Wojennej. Wtedy się zastanowimy. Do tego czasu możesz odpocząć. Jadłeś coś?

- Właściwie to od dawna nie.

- Zjesz ze mną obiad, właśnie będą podawać. Dziś ma być bigos. Kucharz zapewnia, że równie wykwintny jak ten, który opisałem w „Panu Tadeuszu” - Mickiewicz zaprosił mnie do mniejszego stołu, pozbawionego map, za to właśnie nakrywanego przez ordynansów.

- Ostatnio śnił mi się właśnie bigos – prezydent uśmiechnął się znad swojego talerza.

- Bigos? Co na to sennik egipski?

- Heh, jak zwykle jesteś dowcipny, drogi Ludwiku... - Mickiewicz nabrał widelcem bigosu, nałożonego nam właśnie na talerze przez ordynansa. - A w tym śnie był nie tylko bigos. Był też Konstantynopol.

- Bigos w Konstantynopolu, dziwne.

- Tak dziwne. Bigos lubię, ale w Konstantynopolu nigdy nawet nie byłem.

- To skąd Mistrz wie, że to Konstantynopol?

- No właśnie wiem. Może to ta architektura. Wszyscy przecież znamy ryciny z Hagia Sophia, czyż nie?

Dyskutowaliśmy tak sobie miło przy obiedzie. W końcu zaproponowałem Mistrzowi, że przyniosę wino. Zgodził się, ale poprosił o jakieś wyjątkowo lekkie. Obiecałem, że takie znajdę, a jeśli nie, to wymieszam z wodą. Po kilku minutach postawiłem przed Mickiewiczem kielich z różową cieczą.

- Sobie wziąłem mocniejsze – pokazałem swój kielich.

- Ech, młody jesteś, to możesz, Ludwiku – prezydent uniósł kielich. - To za zwycięstwo w nadchodzącej wojnie!

- Za zwycięstwo!

Prezydent zmarł jeszcze przed nadejściem nocy. Lekarze orzekli, że przyczyną śmierci był zawał.

(cdn)


Rybitzky
O mnie Rybitzky

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura