sailorwolf sailorwolf
808
BLOG

Diabeł i Anioł

sailorwolf sailorwolf Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

DIABEŁ I ANIOŁ

Mgła wlewała się do domów, sklepów i gardeł. Czuliśmy, idąc ulicą jej lepki mokry, wygłuszający wszystko dotyk, jakbyśmy szli po dnie gara z mlekiem.

Lepka, biała wilgoć była wszędzie, oblepiała ciało, a koszule kleiły się obrzydliwie zimno do mokrych pleców. Czasami leciutki powiew poruszał kłębiącą się parę, ale jego dotyk nie przynosił ulgi.

Żałowałem, że w ogóle ruszyłem się ze statku, choć go serdecznie nienawidziłem od szczytu masztów po najniższy stopień trapu. Trzeba było zostać w koi i oddać się marzeniom, ale staliśmy w Sajgonie już dwa tygodnie i wychodziliśmy codziennie do miasta, żeby nie zwariować. Na statku było na prawdę ponuro.

Gazety były wyczytane na wylot, piwo wypite miesiąc temu, kawały opowiedziane po trzy razy, listy z domu przeczytane i przemyślane na dziesięć sposobów, wszyscy zdążyliśmy się już ze sobą pokłócić i pogodzić po parę razy.

Długi postój był jeszcze cięższy niż długi przelot bez widoku lądu, wychodziliśmy więc popołudniami rutynowo, dwójkami, trójkami czy czwórkami, lubiąc się czy nie lubiąc, żeby przejść się i przy okazji coś kupić, choćby i nie było potrzebne.

Kupowało się miło, bo na dolara wchodziło 400 dongów i czuł się tu człowiek w porównaniu azjatycką nędzą zamożny.

                     Kupowaliśmy z nudów zupełnie niepotrzebne przedmioty, ale nawet najskromniejsze zakupy kończyły się otrzymaniem suweniru, zawsze takiego samego - garści prezerwatyw, które leżały w wielkiej obfitości na każdym straganie.

Kondomy dostarczał ONZ jako pomoc dla krajów trzeciego świata, lecz przechwycone przez “właściwych”  ludzi sprzedawane byly po dongu za sztukę.

“Shoppingi” nasze przypominały polowania, bo nigdy nie było wiadomo co się znajdzie wśród stert towaru piętrzącego się pod ścianami. Grzebaliśmy w tych stertach z upodobaniem, pod życzliwym, mądrym spojrzeniem właściciela czy właścicielki sklepu, którzy przeżyli już niejeden taki najazd.

Czasem znajdowało się oryginalna zabytkową wazę z porcelany, pokrowiec od pistoletu pozostały po Amerykanach, kiczowaty obrazek, drewniane pudełko na biżuterię z pozytywką grającą chińską melodyjkę, kapelusz, czy nosidło do wody.

Jedno było tylko w każdym sklepie na pewno – kosz z góra piętrzących się przeklętych, kolorowych kondomów, które przypominały nam co nieco.

                   Sajgon wyglądał jak wszystkie dalekowschodnie miasta. ”Twarzami” do ulicy patrzały szeregi sklepików, restauracji i warsztatów, nie odgrodzone od chodnika żadną ścianą. Na zapleczu stał przeważnie stolik, rzadziej kontuar gdzie właściciel spędzał całe życie, siedząc tam dzień i noc, jedząc i piorąc, rodząc i wychowując dzieci i umierając.

Przechodząc setki razy koło tych samych sklepów poznawaliśmy już sprzedawców, machaliśmy im ręką, a oni się uśmiechali.

Tym razem wnętrza sklepów ledwie było widać, a my szliśmy we czterech, po dwóch ze względu na szerokość chodnika, mijając otulone mgłową poświatą żarówki dyndające nad straganami ledwo poznając sklepiki mijane już tyle razy.

Milczeliśmy niechętnie idąc, każdy był zajęty swoimi myślalmi, daleko od Sajgonu.

Szliśmy już z pół godziny kiedy poczułem, że luzuje mi się sznurowadło przy sportowym bucie, kucnąłem więc pozostając z tyłu za kolegami. Kiedy zawiązałem porządnie but i się podniosłem nie było ich już nawet słychać.

Byłem z tego zadowolony i nie miałem zamiaru ich gonić.

Irytowali mnie samą obecnością, chciałem od nich odpocząć. Rozejrzałem się wokół zastanawiając się co zrobić z właśnie odzyskaną wolnością. Byłem na jakimś skrzyżowaniu. Na przeciwnym rogu stała rozbita riksza, a dzięki mgle byłem kompletnie sam.

Ruszyłem wolniutko w lewo, w boczną, mało obiecującą uliczkę, na której jeszcze nigdy nie byłem.

                        Sklepików tu prawie nie było, stały za to krzywe, drewniane słupy elektryczne, których wierzchołki ginęły we mgle. Minąłem jeden z nich i wydało mi się, że widzę czerwoną poświatę jakiejś lampy.

To było coś nowego, niespotykanego tutaj, na zadupiu dalekiego wschodu.

Przeważnie używano tu gołych żarówek, albo niezdrowo niebieskich jarzeniówek, przy których ludzie wyglądali jak upiory.

Bez wahania podszedłem do sklepu. Był jak wszystkie, bez ściany szczytowej, wzdłuż ścian pociągnięto dwie długie półki z grubych desek, pod drugą ścianą na stercie opon leżały jakieś szmaty, a  za stolikiem stała stara kobieta. Patrzyła na mnie obojętnie, choć wyglądałem na jej jedynego dzisiaj klienta. Udając nagle zainteresowanie przedmiotami na półkach przesuwałem się oglądając uważnie i biorąc niektóre do rąk. Obojętnie minąłem kolorowe muszle, jarmarczne lusterka w tandetnych ramach, zatrzymałem się chwilę przy kasetach magnetofonowych z Hong Kongu, szukając Jimi Hendrixa i Janis Joplin i doszedłem już prawie do rogu pomieszczenia kiedy zauważyłem tę rzeżbę.

Była to drewniana statuetka wysoka na może 30 centymetrów. Wyrzeźbiono ją z dwóch gatunków drewna.

Pomimo małych rozmiarów była przerażająca. Diabeł wyrzeźbiony z czerwonego drewna o skomplikowanym rysunku słojów ściskał w morderczym uścisku anioła z jasnego, gładkiego drewna. Anioł z łagodnym uśmiechem trzymał diabła za nadgarstki. Diabeł podobny był raczej do smoka – miał cztery rogi i podłużną, wściekłą paszczę.

Wziąłem statuetkę do ręki i rzuciłem ją zaraz z powrotem na półkę. Wydała mi się być ciepła!

Odskoczyłem od ściany i odwróciłem się do staruszki. Stała tuż za mną i uśmiechała się jednozębym uśmiechem. Skrzeczała coś swoim wietnamskim angielskim.

Z trudem zrozumiałem.

“Dangerous, dangerous, sir!”- mówiła nie przestając się uśmiechać.

Zawstydzony swoim przestrachem, wściekły na siebie podszedłem do półki i wziąłem rzeźbę do ręki.

-How much?-warknąłem.

Kobieta przyniosła ze stołu mały kalkulator i wystukała 3000.

Wyjąłem z kieszeni 10 dolarów, wsadziłem rzeżbę w torbę i bez pytania dołożyłem do niej garść kondomów. Staruszka coś tam grzebała w poszukiwaniu reszty, ale zamknąłem jej dłoń z dziesięciodolarówka i wyszedłem ze sklepu.

                                                   * * *

Moja kabina była mała i przytulna. Był tu zawsze półmrok, bo okrągły bulaj wpuszczał niewiele światła, paliłem więc silną, niewielką lampę, mimo ostrego, tropikalnego słońca na zewnątrz.

Siedziałem przy stoliku, a na nim leżała rzeźba. Chciałem w świetle mojej lampy dokładniej się jej przyjrzeć. Nieprawdopodobne wydawało się połączenie aż w tak niezauważalny sposób dwóch różnokolorowych gatunków drewna. Postacie anioła i diabła były dopasowane genialnie, na całej powierzchni styku nie było widać najmniejszej szczeliny.

-Może te dwa drzewa tak rosły? - kombinowałem.

Obracałem rzeźbę w rękach we wszystkie strony, ale nie było widać żadnego rozwiązania zagadki.

Kiedy jednak spojrzałem na podstawę od spodu wydało mi się, że widzę niewielkie, okrągłe wgłębienie. Przyjrzałem mu się lepiej i wydało mi się, że pomimo identyczności faktury i koloru kółeczko i drewno wokół minimalnie czymś się różni.

Wyglądało to jakby w rzeźbę wbito maleńki szpunt.

Wyjąłem z szuflady niewielki śrubokręt i nacisnąłem szpunt. Lekko próbowałem go obrócić. Z pewnym oporem udało mi się.

Podważałem “szpunt” ostrożnie i w końcu wyszedł całkiem łatwo. Był to idealnie wygładzony wąski stożek o półcentymetrowej średnicy podstawy i długości może 3 cm. Chwyciłem lewą ręką diabła, prawą anioła.

Pomimo skomplikowanego, śmiertelnego chwytu, którym figurki były splecione łatwo oddzieliłem je od siebie. Co ciekawe, oddzielnie obie postacie wyglądały całkiem naturalnie i mogły spokojnie istnieć jako dwie, niezależne rzeźby.

                       Nagle zdałem sobie sprawę, że zajęty rzeźbą słyszę na korytarzu jakiś tumult, kroki, odgłosy trzaskających drzwi. Nie ustawały, więc złożyłem rzeźbę, wsadziłem klin na miejsce ,wstałem od stolika i wyjrzałem na korytarz.

-Co się dzieje? - zapytałem biegnącego kolegę.

-Jakiś wypadek na pokładzie, czy w ładowni, nie wiem dokładnie-

Zamknąłem drzwi i ruszyłem za nim. W lowerholdzie*  czwartej ładowni leżał nieprzytomny doker.

-Wyciągali patykiem** sztaplarkę***. Opuścili cztery slingi z szaklami i jedna z nich uderzyła go w głowę. Padł jak szmata.-powiedział nachylony na coamingsem**** obok mnie kolega.


* dolna część ładowni

**derrick ładunkowy

*** układarka

**** zrębnica lukowa


Robotnika wydobyto na noszach z ładowni i przekazano do ambulansu. Do końca nie odzyskał przytomności.

W kilka dni później, zmęczeni Wietnamem z ulgą rzucilśmy cumy i ruszyliśmy w drogę. Przed nami były Chiny, gdzie po odwiedzeniu paru niewielkich portów mieliśmy dotrzeć do ostatecznego celu naszej podróży – Szanghaju. Z Szanghaju tą samą mniej więcej droga wracać mieliśmy do kraju.

Wróciła morska monotonia, wściekle upalne godziny na pokładzie, przy młotku czy pędzlu, niecierpliwe spoglądanie na zegarek, przerwa na obiad,

znowu parę godzin żaru, kolacja, spać, rano to samo od początku i znów i znów. Rano podostrzyć skrobaczkę, spływając potem już przy szlifierce, potem praca na pokładzie, gdzie każdy ruch prowokował ciało do wydalenia nowych potoków słonej wody, przerwa na kawę, upływającą w porównaniu z wlokącymi się godzinami na pokładzie błyskawicznie, znów ohydny, rozprażony, z drgającym nad nim powietrzem pokład i nowe fale potu, aż do upragnionej dwunastej, szybka kąpiółka, przełkniecie śmierdzącego kotleta i do koi, w kabinie temperatura 5 stopni niższa niż na pokładzie i nie trzeba nic robić, tylko popatrzeć czasem na zegarek, czy czasem nie dochodzi już przeklęta godzina pierwsza, a jeśli dochodzi, pocąc się od początku znów na znienawidzony pokład, gdzie rozbestwione brakiem oporu słońce grzało wściekle do kilkudziesięciu stopni, znowu praca, praca, choć każdy ruch powoduje zawrót głowy, a na niebie ani chmurki, deszczu, oddechu, litości i tracąc z gorąca przytomność doczekiwałeś w końcu godziny piętnastej, gdzie mogłeś iść znowu na kawę, jak się mówiło, choć nie szedłeś na żadną kawę, waliłeś się do koi, śmierdzący, mokry, nie dbający o pościel, pokryty swędzącymi łuskami otłuczonej, starej farby i rdzy, marząc o piątej, kiedy będziesz mógł uciec z pokładu i zapomnieć o nim na parę chłodnych, ciemnych godzin nocy.

I w taką szczęśliwie “dożytą” sobotę, ciesząc się masą czasu, który pozostał do ohydnego, pracowitego poniedziałku, leżałem w koi i bawiłem się moją rzeźbą. Można było na nią patrzeć i patrzeć, tym podobno różni się dzieło sztuki od „niedzieła”  sztuki.

Było późne popołudnie i słońce krwawiło już na zachodzie w moim bulaju, po lewej burcie. Byłem już wyspany, wykąpany i jak podejrzewałem temperatura w mojej klimatyzowanej kabinie miała mniej niż 28 stopni, więc używałem chłodu ile wlazło.

Zauważyłem znajomy ”szpunt” w podstawie rzeźby, ale nie chciało mi wstawać po śrubokręt, więc stuknąłem tylko podstawą o deskę przeciwsztormową koi. Stożek wypadł sam z rzeźby, więc rozłączyłem ją i podziwiałem dzieło. Jakim mistrzem musiał być rzeźbiarz tworząc tak perfekcyjnie?

Powierzchnie figurek, których po złączeniu w ogóle nie było widać były wyrzeźbione w najmniejszych szczegółach.

Jeśli ktoś kupiłby je oddzielnie, to nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że można je w ogóle połączyć. Sam w to zwątpiłem,  więc spasowałem je znów i wsadziłem „szpunt” na miejsce.

Chyba znów zasnąłem, bo obudziłem się na kolację.

            Usiadłem apatycznie nad talerzem, mając na pociechę tylko odległy jeszcze poniedziałek i dwie noce w chłodnej kabinie.

-Chyba pojedzie do domu z Szanghaju-powiedział nagle ktoś do kogoś.

- Kto, kurwa pojedzie z Szanghaju? -spytałem zaciekawiony.

-Nie wiesz nic? -

-Co mam kurwa wiedzieć, nic nie wiem, spałem.-

-Kotwica się sama, kurwa rozkuplowała* i poleciała do wody. Andrzej był akurat po bakiem, poleciał na górę, zahamował, ale dostał, kurwa łańcuchem, ma złamaną nogę. -

-Kotwica? Sama? -

-Sama. Nikt jej, kurwa nie dotykał. Poleciała sama, bez, kurwa żadnego powodu, dziewięć szakli** do wody, urwałaby się gdyby nie Andrzej. Stary podobno zamówił helikopter z Hong Kongu mają zabrać Andrzeja, ale na statek już nie wróci ,taka noga się, kurwa zrasta miesiącami.-

Helikopter przyleciał w niedzielę rano, akcja była jak na alarmach, zjechał


*wysprzęgliła

** jedna szakla = 15 sążn i= około 27 metrów


ratownik w kosmicznym kombinezonie razem z noszami, przypięli cieślę do noszy pasami, potem zabrał jego walizkę i za pięć minut helikopter zniknął za horyzontem.

Powróciła znów codzienna ciężka praca, harówa na rozpalonym słońcem pokładzie, coraz bardziej śmierdzące kotlety, ale i coraz bliższa perspektywa domu, zapomnienia o tym przeklętym piekle i po paru dniach urlopu tęsknoty za nowym statkiem. Zaliczyliśmy dwudniowy postój w Szanghaju i wracaliśmy znów na południe, kierując się na Bangkok i Singapur, po nim już miała być tylko cieśnina Malacca i dwa tygodnie ciężkiego przelotu przez Ocean Indyjski rozkołysany o tej porze roku afrykańskim monsunem, potem Morze Czerwone i już Kanał Suezki.

Po Suezie Morze Środziemne i Rotterdam, Hamburg, które traktowaliśmy nie mniej familiarnie niż Gdańsk, Szczecin czy Gdynię. To już były “nasze” porty, gdzie kupowało się prezenty dla rodziny i pakowało walizki.

Statek był stary, radiooficerowi rzadko udawało się połączyć z „Gdynią Radio”, a jeśli już, to pod drzwiami radiokabiny ustawiała się natychmiast kolejka chętnych do telefonu do domu.

Radiooficer, stary rutyniarz dwa lata przed emerytura jeździł cale życie na Daleki Wschód i miał “swoje” punkty gdzie była zawsze “pewna” łączność. Przeważnie dzień przedtem informował załogę, że łączność może być i spisywał nazwiska i numery telefonów na kartce.

Tej nocy nie mogłem zasnąć. Jutro miała być łączność, Radio gwarantował, że dowoła się Gdyni Radio. Nie rozmawiałem z żoną już 3 miesiące, listy do Chin nie dochodziły w ogóle, więc przeprowadzałem w myślach rozmowę z Małgosią kilka razy, starałem się zapamiętać, wszystko o co miałem zapytać, studiowałem wszystkie możliwe odpowiedzi żony, w końcu wstałem i zapisałem moje jutrzejsze pytania na kartce. Spojrzałem przelotnie na ścienny zegar, była dwunasta w nocy. Dwanaście minus siedem jest pięć.U Małgosi jest teraz piąta po południu. Ciekawe co robi? Pewnie siedzi w domu i ogląda telewizję. A może odrabia z dzieciakami lekcje? Położyłem się w przepoconą pościel i sięgnąłem machinalnie po moją rzeźbę leżącą obok na kanapce.

„Szpunt” sam wypadł i musiałem łapać anioła, żeby nie upadł na podłogę. Obejrzałem jeszcze raz figurki, złożyłem je razem i zachciało mi się nareszcie spać.

Następnego dnia po kolacji siedziałem już na ceratowej kanapce w dusznej kabinie radiostacji. Radio kręcił gałkami starożytnego nadajnika i co parę minut wycierał chustką spoconą łysinę. W końcu głos operatorki Gdyni Radio odezwał się całkiem głośno i czysto.

Radio podał numer telefonu i za chwilę usłyszałem moją żonę.

Małgosia podniosła słuchawkę i kiedy usłyszała, że to ja, natychmiast się rozpłakała.

-Co się stało? Nie płacz. Czy coś się stało złego?-

-...Tak. Przepraszam. Wczoraj się stało coś strasznego. Ale, nie, nie z nami wszyscy zdrowi...Miałam wypadek....

-Dzięki Bogu, że wszyscy zdrowi, mów co się stało-

- Jechałam z dzieciakami do ogniska muzycznego, spieszyłam się, byłam już spóźniona na siedemnastą i nie wiem jak to się stało. Stałam przy wysepce, byłam na podporządkowanej, nic nie widziałam, więc ruszyłam i nagle...z prawej wyskoczył Żuk i uderzył mnie w maskę. Obróciło mnie o 180 stopni, a Żuk przewrócił się przez dach, ale ani nam, ani kierowcy nic się nie stało. Dzieci były z tyłu, samochód złom, ale nam się nic nie stało. Kochanie, jestem taka roztrzęsiona, przyjeżdżaj jak najszybciej, mam już wszystkiego dość...-

Małgosia przestała płakać, widocznie ten wybuch jej pomógł.

-Będę za miesiąc, nic się nie przejmuj, załatw wszystko jak potrafisz najlepiej w PZU i czekaj na mnie. Najważniejsze, że jesteście wszyscy zdrowi. -

Wróciłem do kabiny i usiadłem przy stoliku. Postanowiłem po powrocie sprzedać to zostało z mojego samochodu i poruszać się tylko autobusami. Nie zapytałem na jakiej ulicy się to stało...

Zapomniałem z tego wszystkiego.

To musiało być gdzieś na Władysława IV. Przejechała jedno pasmo, zatrzymała się przy wysepce, tak...a o której to było? Tuż po piątej po południu – mój wzrok spoczął na leżącej na kanapie rzeźbie i jakiś błysk zrozumienia przemknął mi przez głowę...Boże, akurat wtedy bawiłem się moją rzeźbą i rozłączyłem diabła od anioła, nie, to niemożliwe, to głupi przesąd....chociaż zaraz, a jak to było z tym robotnikiem w Sajgonie? Też rozdzieliłem ich pierwszy raz i zaraz potem robotnik dostał w głowę szaklą , a z cieślą Andrzejem i kotwicą? Też w tym dniu oddzieliłem statuetki od siebie...Nie niemożliwe, głupoty opowiadam, wariuję, oczywiście, że głupoty!

Patrzyłem na moją rzeźbę ze strachem. Co mówiła ta staruszka jak mi ją sprzedawała? Że jest niebezpieczna? Wyszedłem na pokład i popatrzyłem na ciemniejący horyzont.

Wywalę, wywalę ją za burtę! -postanowiłem i wróciłem do kabiny.

Usiadłem patrząc na nią i zacząłem myśleć. Niewątpliwie dziwne zbiegi okoliczności się zdarzają. To nie powód, żeby szaleć ze strachu. Co sią stało to się stało, ale żeby się upewnić należy rzeźbę jeszcze raz rozdzielić i zobaczyć co się wydarzy. Jeśli nic, to będzie znaczyło, że padłem ofiarą wyobraźni i nie ma się czego bać. A jeśli się stanie? I co się stanie? I komu?

To było nieprzewidywalne.

-Idioto! -powiedziałem do siebie i wstałem od stolika. Wziąłem rzeźbę do ręki i stuknąłem krawędzią podstawy o blat. Klin wypadł natychmiast.

          Chwyciłem każdą figurkę jedna ręką i rozdzieliłem je od siebie.

Złożyłem je z powrotem natychmiast przestraszony własną bezczelnością, ale było już za późno. Usłyszałem na schodach łomot i okrzyk bólu.

Wsadziłem klin na miejsce i wybiegłem na korytarz. U podstawy schodów leżał steward Heniek. Oburącz trzymał się za głowę, spomiędzy palców obficie kapała krew.

Pomogłem mu wstać i zawlokłem go do ambulatorium.

Do kabiny wróciłem roztrzęsiony i wściekły na siebie. Poprosiłem chiefa o kawał mocnej, klejącej taśmy. Dał mi całą. Owinąłem nią rzeźbę szczelnie, tak żeby nie dało się jej rozdzielić i wsadziłem na dno walizki.

                                                * * *

Ostatni miesiąc na statku upłynął gładko i miło – marynarz jest szczęśliwy kiedy wraca do domu, choćby to był bardzo długi powrót.

Urlop upłynął też w dobrej pogodzie i bardzo szybko, i w końcu przyszło ruszyć w morze po chleb.

Na pociechę mogłem się cieszyć zamustrowaniem na „brand new” właśnie zbudowany statek, był kontenerowcem i jeździł do Nowego Jorku. Rejsy miały być 40-sto dniowe, niemęczące. Zarabialiśmy niewiele, ale zawsze szło “dorobić” kupując w Nowym Jorku atrakcyjne wtedy w Polsce rzeczy i robiła się z tego druga, a nawet trzecia pensja.

Humor straciłem dopiero przy pakowaniu walizki, kiedy natknąłem się na rzeźbę. Leżała zmumifikowana taśmą klejącą jak ją spakowałem trzy miesiące temu.

-Co z tym zrobić? Wyrzucić? A jak ktoś znajdzie?-kombinowałem.

-Spalić!- postanowiłem.-Ale gdzie?-

Mieszkałem w środku miasta, nie znałem nawet nikogo kto by miał w domu piec.

-Zrobię z nią coś po drodze - postanowiłem i przykryłem rzeżbę ubraniami.

Atmosfera na nowym statku była miła. Wszystko pachniało nowością, wiele detali i rozwiązań było zupełnie nowych na przykład wspólna mesa dla załogi i oficerów,16 milimetrowy projektor filmowy, basen. Czuliśmy się także dowartościowani, bo z kei w Newarku widać bylo Manhattan, na który mozna było dojechać autobusem w godzinę. Mieliśmy wrażenie, że oto jesteśmy właśnie w centrum cywilizacji.

Przejechałem więc już kilka kółek Gdynia, Rotterdam, Nowy Jork, Hamburg, Gdynia i cumowałem właśnie ostatni raz w Newarku , kiedy podczas pakowania znalazłem na dnie walizki ten cholerny kawałek drewna.

Straciłem humor, ale położyłem go na kanapce z mocnym postanowieniem wyrzucenia za burtę. Spakowałem niemal wszystko, zostawiając otwartą walizkę na kanapie. Miała czekać na dopakowanie ostateczne w Gdyni.

Porty kontenerowe są przeważnie zamknięte, trzeba przechodzić przez strzeżoną bramę, więc dziewczyny, które przyszły na statek wzbudziły sensację. Były to trzy młode, białe, dość tłuste kobiety z ceną wywoławczą pięćdziesiąt dolarów.

Wszyscy przyszli je oglądać, ale dwie z nich zniknęły dopiero po pół godzinie, nie wiadomo z kim. Została jedna, chyba najmłodsza, ale najmniej atrakcyjna. Siedziała smętnie na schodach i wzbudzała litość.

Mijałem ją kilka razy, przyniosłem jej o dziesiątej kubek kawy i zaczęliśmy gadać o niczym. W końcu w celach towarzyskich zaprosiłem ją do kabiny.

Otworzyłem jej piwo, posadziłem przy stoliku, a ponieważ miałem robotę zostawiłem ją samą nie zamykając drzwi.

Na pokładzie byłem tak zajęty, że zapomniałem o dziewczynie na śmierć.

Kiedy wróciłem do kabiny, nie było mojego gościa, walizka, szuflady i szafa były pootwierane i rozgrzebane. Biegiem wyskoczyłem na pokład i rzuciłem się do trapu.

W odległości kilkuset metrów zobaczyłem znikającą za rogiem jej czerwoną, odrapaną Toyotę.

Wróciłem smętnie do kabiny podsumować szkody. Oprócz jakichś drobnych dolarów z szuflady zginęło niewiele, gardziła moją konfekcją i przyborami do golenia. Zostawiła nawet portfel, pusty oczywiście.

Wtedy spojrzałem na kanapkę. Owiniętej plastrem rzeźby nie było. Podniosłem walizkę. Nie było jej na pewno!

Kiedy godzinę póżniej wychodziliśmy w morze, a ja jak zwykle stałem za sterem usłyszałem jak pilot mówił do kapitana:

-Wiesz cap, kiedy jechałem do was na statek widziałem wypadek. Jakaś czerwona Toyota rozbiła się o słup, milę stąd. Nie przyglądałem się dokładnie, ale prowadziła  kobieta. Chyba nie żyje.

                                                                      Jeden dzień przed Montevideo 10 listopada 2000


sailorwolf
O mnie sailorwolf

Jestem emerytowanym marynarzem.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości