Buraczane łany na północy Szwecji
Buraczane łany na północy Szwecji
echo24 echo24
1955
BLOG

O Grażce, która pokazała Szwedom, jak buraki plewić. Słowo do notki red. Wosia

echo24 echo24 Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 53

Dzisiaj, w dniu meczu Polski ze Szwecją o wszystko, na portalu internetowym Salon24 – vide: https://www.salon24.pl/newsroom/1144982,tej-sprawiedliwej-szwecji-juz-nie-ma , pan redaktor Rafał Woś opublikował notkę o gospodarce szwedzkiej pt. „Tej sprawiedliwej Szwecji już nie ma

Mój komentarz:

Co prawda na sprawach gospodarczych się kompletnie nie znam, lecz z własnego doświadczenia wiem, że sprawiedliwej Szwecji nie tylko już nie ma, ale nigdy nie było.

A teraz postaram się uzasadnić moją tezę.

Otóż w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku moja pensja adiunkta starczała mi na czynsz i benzynę, gdyż na pohybel siermiężnej komunie, celem poprawy psychicznego komfortu, wiodłem wartki żywot z lekka odbiegający od standardu peerelowskiego. Chcąc tedy zachować płynność finansową, - w okresach posesyjnych musiałem dorabiać na saksach.

Szczęśliwym trafem mój kolega, również człowiek nauki, obecnie szacowny profesor Jagiellońskiej Wszechnicy i honorowy członek wszystkich możliwych klubów rotariańskich w podwawelskim Krakówku, miał dalekiego kuzyna na północy Szwecji, który załatwił nam pracę przy zbiorze truskawek.

Po wystawieniu studentom zaliczeń, pod koniec czerwca wsiedliśmy tedy z kolegą w malucha wypchanego po samą podsufitkę torebkami zupy w proszku, puszkami mielonki turystycznej oraz workami z ryżem, - i ruszyliśmy w drogę do naszej skandynawskiej ziemi obiecanej. Na miejsce dotarliśmy ledwie żywi po dwu dobach.

Nazajutrz, bladym świtem, posileni kubkiem grochówki z torebki, stawiliśmy się do pracy w gospodarstwie zwalistego Szweda, ożenionego z Polką spod Białegostoku, która miała kurduplowatego brata o imieniu Zenek, - wrednego prawdziwka pracującego u siostry w roli ekonoma. O czwartej trzydzieści nad ranem, przed rozpoczęciem dniówki, Zenek zwołał odprawę przybyłych na saksy Polaków. Była to egzotyczna grupa licząca trzydzieści pięć osób, w tym ponad piętnastu docentów, w znakomitej większości habilitowanych, około dziesięciu doktorów, paru asystentów i kilku wychudłych wieśniaków z kresów Ściany Wschodniej. Zenek ustawił bractwo na baczność i zerwał wzorcową truskawkę tłumacząc z miną mędrca, że jedna trzecia ma być biaława, a pozostałe dwie bladoróżowe. W przenikającym do szpiku kości ziąbie polarnego poranka ciemnego od chmur deszczowych sunących brzuchami po ziemi, Zenek nas zaprowadził na przepastne pole truskawkowe, po czym przydzielił każdemu rządek i stertę koszyczków. Gotowi do startu, prężyliśmy się do skoku, jak olimpijscy sprinterzy w blokach startowych. Zenek dał sygnał i polska ekipa ruszyła. Jeśli chcecie wiedzieć, co czułem, gdy zanurzyłem dłonie w pokrytych rannym szronem truskawkowych chaszczach, to otwórzcie lodówkę i włóżcie na kwadrans ręce do zamrażalnika.

Pełznąc na czworaka w rozmarzającym błocie wszyscy starali się możliwie najszybciej napełniać koszyczki, od czego ma się rozumieć zależało tempo posuwu do przodu. Lecz restrykcyjny regulamin zawodów przewidywał, że jeśli ktoś opuścił, choć jedną truskawkę, - czujny Zenek natychmiast go cofał zmuszając tym samym do zdwojonego tempa celem odrobienia utraty dystansu.

I tu się zaczęła prawdziwa tragedia uczonych zbierających truskawki po raz pierwszy w życiu, w przeciwieństwie do grupy kolegów ze Ściany Wschodniej, dla których ta robota była dniem powszednim. W efekcie, po godzinie czołówka zręcznych wieśniaków wyprzedzała peleton dupowatych naukowców o pół kilometra z minuty na minutę powiększając dystans, a ja dopiero wtedy w pełni zrozumiałem ciemną stronę mocy marksistowskich podziałów klasowych.

Kiedy pod koniec dniówki zesztywniałymi palcami kończyłem napełniać ostatni koszyczek, Zenek zauważył zieloną truskawkę i kapralskim tonem kazał mi zawrócić grożąc, że jak odmówię wykonania rozkazu to mi nie zapłaci. Trzymając ostatkiem sił nerwy na wodzy, by mu nie dać w mordę tej gnidzie pomyślałem sobie, że ja taką robotę po prostu pierdolę i bardzo proszę Pana Boga o pomoc. No i dobry Bóg mnie wysłuchał, bo następnego dnia zesłał z nieba gradobicie, które wytłukło truskawki, co do jednej sztuki.

Zaczęliśmy tedy główkować z kuzynem kolegi, co dalej począć w tej tragicznej sytuacji, gdyż powrót do kraju na tarczy byłby straszliwą obsuwą. I Bóg nam znowu dopomógł, albowiem nadeszła radosna wiadomość, że jest robota u innego Szweda przy plewieniu buraków.

Następnego ranka, nowy pracodawca zabrał nas do pracy rozklekotanym volvem i wiózł przez dwie godziny przez jakieś ponure pustkowie, po czym wysadził na skraju bezkresnej plantacji. Jedynie ktoś, kto kiedyś płynął transatlantykiem jest w stanie ogarnąć ogrom tych buraczanych łanów. Gdyśmy stali oniemiali u brzegu oceanu buraków cukrowych rosnących w rzędach niemających końca, Szwed nam pokazał, jakie chwasty wyrywać, po czym obiecał, że po nas wróci jak się zacznie ściemniać.

Kompletnie oszołomieni ruszyliśmy z kolegą w otchłań buraczanych chaszczy. Grzęznąc po kostki w błocie człapaliśmy z wolna wyznaczonym torem zrywając kłujące chwasty. Po kilku kilometrach, byliśmy już tak otumanieni tą debilną pracą, że przestaliśmy się do siebie odzywać, a nasze twarze gasły w martwym otępieniu. Aż raptem zauważyłem, że w twarzy kolegi coś drgnęło, a mój kamrat radośnie ryknął: - Stary! Kurwa! Mamy czerwonego! Będzie pyszny barszczyk! Jak się okazało, w morzu buraków cukrowych wyrósł jakimś cudem ogromny czerwony mutant.

Szwed dotrzymał słowa i późnym wieczorem zabrał nas do domu. W drodze szepnął mi przez ramię z tajemniczą miną, że ktoś na mnie czeka. Myślałem, że coś ściemnia, bo któż mógłby mnie znaleźć na szwedzkim odludziu o rzut beretem od koła podbiegunowego. Lecz nie znaliście mojej ówczesnej narzeczonej, a późniejszej żony o imieniu Grażka – vide: https://m.salon24.pl/fbfbe7de5bfa9820a5cf24a22cd1da02,860,0,0,0.jpg . Jak się bowiem okazało, moja dulcynea, która była modelką łódzkiej „Telimeny” wyjechała w tym samym czasie z Pagartem do stolicy Szwecji na wielki pokaz mody dla przedstawicieli skandynawskiego biznesu. Po zakończeniu pokazu, sprytna Grażka podkręciła jakiegoś przypalonego szwedzkiego rekina biznesu, by ją podrzucił swoim wypasionym Mercem ze Sztokholmu na naszą plantację.

Spróbujcie sobie teraz wyobrazić scenę, jak dwóch zmaltretowanych naukowców umazanych w błocie od kostek po pachy wraca do wynajętej od Szweda komórki, i buraczanym mutantem miast bukietu kwiatów wita stęsknioną Grażkę, która przyjechała z prosto z pokazu ubrana w szykowne ciuchy z wiodącej kolekcji, złote szpilki i torebkę wysadzaną sztucznymi brylantami.

Chcąc tedy jakoś ubarwić ten straszliwy obciach, postanowiliśmy Grażce ugotować barszczyk, gdyż nie wypadało gościć takiej damy grochówką z torebki. Ja pokroiłem mutanta w drobną kostkę, a Kaziu, zdradzam Państwu tylko imię pana profesora, zdobył gdzieś pęczek włoszczyzny i kość rosołową, po czym ugotował zupę, że palce lizać.

Ale na nasze nieszczęście, wpadł do nas na chwilę nasz szwedzki pracodawca z trzema znajomymi drwalami, którzy znęceni zapachem dochodzącej zupy przygadali się z miejsca, a my nierozważnie zaproponowaliśmy im drobny poczęstunek. W efekcie, ku naszej rozpaczy, toporni szwedzcy drwale zżarli całą zupę i dla Grażki nie zostało ani jednej łyżki.

Lecz Grażki to bynajmniej nie zraziło, co więcej, następnego dnia pożyczyła od Szweda dziurawy ferszalung i pokazała Szwedom, jak buraki plewić …, - koniec opowieści.

Mam tedy nadzieję, że moja opowieść dopełni w znaczącym stopniu rozważania pana redaktora Wosia na temat historycznych wzlotów i upadków szwedzkiej gospodarki.

Mam również nadzieję, że dziś o godzinie osiemnastej w Petersburgu nasza jedenastka pokaże Szwedom, jak Polacy grają!

Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego Państwa)

echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości