echo24 echo24
1206
BLOG

„Klub Lotnika” im. złotoustego Antoniego

echo24 echo24 Katastrofa smoleńska Obserwuj temat Obserwuj notkę 38

UWAGA! Tekst zawiera sceny drastyczne,

więc osobom nadwrażliwym

 nie zalecam tej lektury

Właśnie obejrzałem w telewizji prezentację raportu technicznego podkomisji smoleńskiej o wynikach prac zespołu kierowanego przez pana Antoniego i muszę przyznać, że jestem pod tak ogromnym wrażeniem, jak chyba nigdy w moim nad wyraz bogatym w sensacyjne wydarzenia życiu jeszcze nie byłem.

Bo choć nie znam się na aeronautyce, to jednak jestem doktorem nauk technicznych, co pozwala mi zaryzykować tezę, że tak bełkotliwego pitolenia przynoszącego wstyd PiS-owi, jakie dziś zaprezentował pan Antoni w najczarniejszym śnie bym sobie nie wyobraził. Powiem więcej. Przepracowałem blisko 40 lat na renomowanej uczelni technicznej i z dużym prawdopodobieństwem potrafię po wyrazie twarzy i kilku pierwszych wypowiedzianych zdaniach ocenić, czy ktoś jest rzeczywiście naukowcem, czy też bredzi działania naukowe pozorując. A obserwując, nie od dzisiaj zresztą, zachowania ekspertów podkomisji pana Antoniego ośmielę się stwierdzić, że wszyscy bez wyjątku jej członkowie właśnie tę drugą opcję reprezentują, tworząc tym samym grono fantasmagorycznych safandułów, jako żywo przypominających wszechstronnego naukowca i wynalazcę doktora Bunsena Honeydewa ze słynnego serialu „Muppet Show” Jima Hensona.

To, co dziś zaprezentował pan Antoni ze swoimi ekspertami na oczach milionów telewidzów jest po prostu nie do opisania. To coś jakby mieszanka Sławomira Mrożka, Trumana Capote, a momentami mocno naćpanego Witkacego. I nie ukrywam, że już od dawna męczyło mnie pytanie, jakim sposobem pan Antoni zdołał uwieść nieprzeprane rzesze pań nazwanych niegdyś „moherowymi beretami”.

Aż mnie raptem olśniło, gdyż sobie przypomniałem fragment mojej książki wspomnieniowej pt. „Podaj hasło!”, w którym opisałem wypisz wymaluj te same metody kuszenia, nęcenia i robienia niewiastom z mózgu wody, jakie bynajmniej nie w politycznych celach stosowałem już w latach 60. ubiegłego wieku posiłkując się podstępnie nomen omen pewnym tragicznym wydarzeniem z historii lotnictwa światowego.

Otóż miałem niegdyś w słynną w Krakowie pakamerę, którą zwiedzały różnego sortu białogłowy. Wiem, że mi nie uwierzycie, lecz od małego dziecka byłem bardzo nieśmiały i z tego właśnie powodu do akcji ulicznych musiałem sobie dobrać kogoś do pomocy. Wybór padł na kolegę ze studiów o imieniu Adaś. Był to młody inżynier branży elektrycznej, który w przeciwieństwie do mojej duszy romantyka, był klasycznym wzorcem technokraty widzącego życie w omach i faradach, co w przełożeniu na jego stosunek do kobiet objawiało się kompletnym brakiem wszelakich oporów.

W czasie akcji ulicznych podrywaliśmy metodą „zaskoczenia z Mańki”’. Dokładniej chodziło o to, by upatrzoną ofiarę zagaić niespodzianie w sposób na tyle debilny i kretyński, by próba zrozumienia tej niedorzeczności wywołała u niej blokadę myślenia. Wymyśliliśmy tedy zaskakująco skuteczną metodę uwodzenia na „Klub Lotnika”. Upatrzoną na ulicy niewiastę Adaś zachodził od tyłu i znienacka pytał czy już zwiedziła dopiero, co otwarty nocny Klub Lotnika przy ulicy Chopina, gdzie jak nie trudno zgadnąć, mieściła się moja pakamera. Zaskoczona denatka stawała zwykle jak wryta próbując zebrać myśli by odpowiedzieć na to wyjątkowo debilne pytanie. Kiedy tak stała bezradnie, ja wkraczałem w akcję, a chodziło o to, by idąc za ciosem wprowadzić ją w stan zażenowania i kompletnego odlotu rozumu. W tym przełomowym momencie nawijałem rzeczonej, iż rzeczony Klub Lotnika nosi chlubną nazwę Żwirki i Wigury, dodając mimochodem, iż chyba nie muszę tłumaczyć, kim byli ci dzielni mężczyźni. Zagadnięta denatka nie mając o tym zwykle bladego pojęcia dawała się łatwo wciągnąć w przyjazną rozmowę, a ja zakładałem jej bajer, jak tym dzielnym pilotom w ich ostatnim locie odleciało skrzydło snując swą opowieść z udawanym znawstwem rzeczy i na tyle kwieciście, iż zasłuchana panna, ani się obejrzała, gdy lądowała naprzeciwko wejścia do mojej pakamery. Skoro już byliśmy na miejscu nie wypadało jej odmówić zwiedzenia lotniczego muzeum, z czym w dziewięciu przypadkach na dziesięć, nie było większego problemu.

Była to metoda nie tylko niezawodna, ale na trwałe zapadająca w pamięć zwiedzających, o czym się przekonałem po czterdziestu latach, gdy na Floriańskiej dosłownie wlazłem na jedną ze bywalczyń mojego Klubu Lotnika, już mocno starszą panią, która mnie rozpoznała natychmiast i bez cienia urazy krzyknęła z zachwytem: - „Cześć Krzysiu! Kurde balans! Ale to zleciało! Pamiętasz jak było fantastycznie w tym twoim samolotowym klubie? Opowiadałam córce chyba ze sto razy, jak było fajowo!”.

Kończąc ośmielam się mówić, iż co prawda pewności nie mam, ale słuchając dziś bajeranckich fantasmagorii, które w telewizji nad wyraz kwieciście opowiadał pan Antoni nie bez podstaw podejrzewam, czy aby nie czytał mojej wspomnianej na wstępie książki instruktażowej, która jest już od kilku lat absolutnie niedostępna, lecz jak życie pokazuje dla Pana Antoniego nie ma rzeczy niemożliwych. I właśnie dlatego, mojemu Klubowi Lotnika, co prawda pośmiertnie, - imię pana Antoniego nadałem.

Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki, niezawisły bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla polskiego państwa)

Post Scriptum

Przepraszam, jeśli kogoś uraziłem tym, że sobie zażartowałem z komisji smoleńskiej i pań traktujących ją, jako trybunał głoszący prawdy objawione, ale nikt już chyba nie zaprzeczy, że pana Antoniego nie sposób poważnie traktować, o czym z resztą już znacznie wcześniej pisałem. I myślę, że to samo zdanie ma pan Jacek Kurski, bo TVP1 dzisiejszej prezentacji pana Antoniego przezornie nie transmitowała. A najsmutniejsze jest to, iż tak naprawdę to nie ja, lecz pan Antoni sobie z Bogu ducha winnych i bezgranicznie mu oddanych "moherów" cynicznie zażartował. Więc sorry, ale takich szkodników jadących na swej karcie niepodległościowej trzeba neutralizować. Zresztą to samo, co pan Antoni tylko po drugiej stronie barykady robi niejaki Frasyniuk.

Post Post Scriptum

Jakiś czas temu napisałem taką bajkę, cytuję:

Pan Antoni po raz kolejny pokazuje, że na własną rękę rozpoczął inną  (amerykańską?) politykę niż prezydent i premier, więc należy rozważyć opcję, czy aby przypadkiem nie wyrasta nam nowy naczelnik. Przyjaźń pana Antoniego z panem Jarosławem zaczęła się w czasie, kiedy w sensie politycznym byli jeszcze nieurodzeni, ale w ostatnich latach pan Jarosław zaczął wielbić pana Antoniego, zaś pan Antoni, ewentualnie, wielbić się pozwalał, acz bez odwzajemnienia, - przyzwalając łaskawie, by pan Jarosław go politycznie rozbudowywał i zasilał. A, że obydwaj się potrzebowali, więc stwarzali pozory, że łączy ich głęboka przyjaźń. I choć natura pana Jarosława nie pozwalała mu podejść do pana Antoniego inaczej, jak z nieufnością, to po tragedii smoleńskiej pan Jarosław musiał ten stosunek zrewidować, przynajmniej na pokaz, bo się zorientował, że w międzyczasie pan Antoni wyrósł niespodzianie na idola gotowego za nim wskoczyć w ogień twardogłowego elektoratu partii pana Jarosława. Więc ich wzajemny stosunek do siebie stał się poprawny, acz niezbyt gorący w myśl zasady, że polityk w żadnym razie nie powinien być funkcją czyjejś emocjonalnej temperatury. A więc? Przyjaciele? Koledzy? Współ-przywódcy? Na moje oko, choć ich gatunki są spokrewnione swego rodzaju eskapizmem i zamiłowaniem do gry w ciuciubabkę to jednak nie ma między nimi chemii i telepatycznego połączenia. I wiem, co mówię, bo mam swoje lata i widzę, jak patrzą na siebie. Według mnie, pan Antoni to ktoś znający siebie i wiedzący, czego chce jegomość o wybitnej inteligencji znamiennej dla charakterów nieokiełznanych. Zaś pan Jarosław to człowiek urodzony do roli przywódczej, wszakże wciąż siebie poszukujący. Wszystko wskazuje na to, że dla osiągnięcia wyznaczonego celu, stworzony do panowania pan Antoni chce choćby zagłady, zaś pan Jarosław urodzony do kierowania stara się, mimo wszystko, w sposób poczytalny dążyć do urzeczywistnienia swojej filozofii państwa. Pan Jarosław urodził się na cierpiętnika, a jego oddalenie od wszelkich skupisk czyni go oderwanym od postrzegania rzeczywistej rzeczywistości, zaś pan Antoni to ktoś urodzony na pana, kto kiedyś zażąda, by władza była dla niego - a nie on dla władzy. Pan Jarosław podświadomie ucieka w swoiste „umartwienie”, szczególnie po tragedii smoleńskiej, co jest całkowicie zrozumiałe. Zaś pan Antoni chce być ponad i powyżej, za wszelką cenę. I Pan Antoni wie, że nadszedł moment, kiedy może tego dokonać grając finezyjnie na instrumencie dialektyki bólu i rozkoszy, bo wie, że po sześcioletnim biczowaniu znacząca część narodu poczuła, że to biczowanie przestało być narzędziem tortury i stało się narzędziem swoiście masochistycznej ekstazy. Myślę, że właśnie to czyni pana Antoniego kimś na tyle charyzmatycznym by się stać postacią historyczną. Pan Jarosław zdaje się być człowiekiem opanowanym, zaś pan Antoni, szczególnie ostatnio, jawi się kimś zgoła szalonym. A być może w tym szaleństwie jest metoda? Bo ostatnie poczynania pana Antoniego wskazują, że albo niedomaga, albo właśnie rozpoczyna swój autogenny bieg ku władzy. Więc na miejscu pana Jarosława, zdawałoby się bezdyskusyjnie niezagrożonego naczelnika wzmógłbym czujność, bo jak uczy historia, w ostatecznej rozgrywce, która chyba się już zbliża, paradoksalnie, - ludzie zawsze szli za szaleńcami…”, koniec cytatu.

I w końcu pan Jarosław  zdał sobie sprawę z tego, co kombinuje pan Antoni i wpuścił go na minę z tym raportem, dokonując ostatecznej dekapitacji przeginającego konkurenta do przejęcia roli polskiego naczelnika. Well, better late, than never!

A tu link do mojego, jak się okazało proroczego tekstu – vide: https://www.salon24.pl/u/salonowcy/735023,basn-o-narwanym-antonim-i-frasobliwym-jaroslawie

echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka