Suczka Tequila
Suczka Tequila
echo24 echo24
2966
BLOG

Wredny mecenas, ostre balety, sunia Tequila i pies naukowca

echo24 echo24 Reprywatyzacja Obserwuj temat Obserwuj notkę 72

Motto: Są teksty, które można, a nawet należy wielokrotnie powtarzać, gdyż zależnie od kontekstu, coraz to nowych znaczeń nabierają (Krzysztof Pasierbiewicz)

Prawicowy portal „wPolityce” – vide: https://wpolityce.pl/kryminal/431920-nowaczyk-kaminski-chcial-calowac-sie-z-psem informuje:

Łapówkarz mści się na tych, którzy wsadzili go do kryminału! Nowaczyk przed komisją Jakiego: „Kamiński chciał całować się z psem”. To się nazywa pogarda! Mec. Robert Nowaczyk w ohydny sposób atakuje obecnego koordynatora służb specjalnych Mariusza Kamińskiego i pluje na ofiary reprywatyzacji. Czy w ten sposób mści się na ludziach, których działania spowodowały, że trafił do aresztu? Wiele na to wskazuje. Przypomnijmy, to dzięki działaniom Mariusza Kamińskiego, Macieja Wąsika i szefa CBA Ernesta Bejdy mec. Nowaczyk stracił swoje reprywatyzacyjne koryto i trafił do aresztu, a dziś czeka na proces, w którym grozi mu ponad 10 lat kryminału. Pewnie dlatego atakuje dzisiaj właśnie ministra Kamińskiego. Jedyną rzeczą o której mogę powiedzieć, to były moje rozmowy z Jakubem R., gdy ten zakończył prace w BGN i on opowiadał mi, by pomógł mu szukać haki na Hannę Gronkiewicz–Waltz, że bardzo mu to pomoże. Potem Kuba Rudnicki powiedział, że jakbym oddał 30 proc. dochodów z reprywatyzacji to CBA będzie mnie ochraniać. Na pytanie, czy to jest możliwe, Kuba Rudnicki, odpowiadał mi, że na imprezach na dochodziło do takich pijaństw, że niejaki Mariusz Kamiński był tak pijany, że chodził na czworaka i całował się z psem. To są nielegalne działania. Mówię to pod przysięgą, – stwierdził w pewnym momencie Robert Nowaczyk”.

Zaś portal internetowy FAKT24 – Vide: https://www.fakt.pl/wydarzenia/polityka/to-tego-psa-mial-calowac-minister-koordynator-mariusz-kaminski-oto-bokserka-tequilla/9swkjk2  uszczegółowił tę informację podając do informacji publicznej, że: „Brat właściciela czworonoga, byłego urzędnika ratusza Jakuba R. ujawnił, że pies pana ministra to suczka bokserka mająca na imię nomen omen Tequila i pokazał zdjęcie suczki” – vide fotka ilustrująca notkę.

A mnie, jak czytałem te mega sensacyjne doniesienia przypomniało się, że historia lubi się powtarzać, czego świadectwem niech będzie ta oto opowieść:

Jak nam bezpieka wykończyła Ojca, Mama chcąc wychować dwóch dorastających synów sprzedawała kolejno biżuterię, srebrne zastawy, obrazy, dywany… a gdy i to się skończyło, nie była w stanie utrzymać naszego wielkiego mieszkania pod Wawelem i dała ogłoszenie do gazety o zamianę na mniejsze. Na nowym mieszkaniu okazało się, że za ścianą mieszka ubek. Na domiar złego, ten ponury człowiek miał na parterze kolesia, a jakże by inaczej również pracownika Urzędu Bezpieczeństwa. Dopóki mama żyła dawali mi spokój, ale jak zmarła, z początkiem lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku ów ubecki duet zaczął się domagać bym się wyprowadził, bo, cytuję „Oni w swoim bloku inteligenta nie potrzebują”. Na pomoc reszty sąsiadów nie miałem co liczyć, gdyż byli tak zastraszeni, że się przemykali jak duchy po klatce schodowej, a większość mi doradzała, żebym z ubecją nie walczył, gdyż z nimi nie wygram. Rad tych nie posłuchałem, bo by się w grobie przewrócił mój kochany Tata, zasłużony Akowiec i odważny człowiek.

Chcąc mnie wykurzyć z mieszkania, ubecy zawarli przymierze z niejaką panią Genowefą, mieszkającą pode mną kompletnie nawiedzoną dewotką. Wybrali znaną w tamtych czasach ubecką metodę robienia z ludzi nauki chuliganów. A jak? Przy pomocy kolegium orzekającego. Ich plan był prosty. Zawsze, gdy miałem gości, po dwudziestej drugiej ubek zza ściany dzwonił po milicję, a przybyły patrol legitymował nas i nie stwierdziwszy niczego zdrożnego jechał dalej. Jednak po dwóch tygodniach dostawałem wezwanie na rozprawę w Kolegium Do Spraw Wykroczeń, w oparciu o treść łgarskiej notatki służbowej tychże milicjantów, którzy u mnie byli dwa tygodnie wcześniej. Kolegium składało się zwykle z trojga aktywistów, najczęściej ormowców. Wszyscy w przedziale wiekowym typu leśny dziadek. Świadków obrony nie przesłuchiwano i po krótkiej naradzie składu orzekającego, dostawałem czapę, czyli karę zasadniczą w najwyższym wymiarze. Była to grzywna pieniężna trzech tysięcy złotych, co przy mojej pensji asystenta Akademii Górniczo – Hutniczej sięgającej w porywach do dziewięciu stówek, stanowiło sumę nie do przeskoczenia. Zasądzanych mi grzywien zatem nie płaciłem, próbując się odwołać do wyższej instancji. I choć Wam pewnie będzie trudno w to uwierzyć, po kilku latach nalotów na moje mieszkanie, wydano takich wyroków siedemdziesiąt sześć, co jak niektórzy twierdzą daje wynik lepszy od Jacka Kuronia. Do dzisiaj mam w domu pożółkłą książeczkę zrobioną z oprawionych wezwań na kolegium. W miarę upływu czasu moje sprawy w kolegium, zyskiwały sobie coraz większy rozgłos, zmieniając się z czasem w rodzaj odcinkowego serialu z „dysydentem” w roli głównej, który konkurował z ówczesną superprodukcją sensacyjnych przygód kapitana Klossa. Przebieg rozprawy był zawsze taki sam. Najpierw zeznawali ubecy, potem milicjanci, którzy w pozycji na baczność z paskami pod brodą łgali w żywe oczy, jak to w dniu zajścia stwierdzili na miejscu libację obywateli, w większości niepracujących. Co było nawet w pewnym sensie prawdą, albowiem część moich przyjaciół jeszcze studiowała nie mając w dowodach stosownej pieczątki. Następnie, wkraczała do akcji wspomniana pani Genowefa. Była to kobieta nad wyraz puszysta, leciwa acz w pretensjach, która w trakcie zeznań, co chwilę mdlała, a milicjanci wachlowali ją dziarsko czapkami. Po spektakularnym cuceniu, niedoszła denatka czerwieniała jak indor i z wyreżyserowanym wytrzeszczem oczu zanosiła się szlochem i rwąc włosy z głowy łgała jak najęta, co też ten inteligent wyprawia po nocach. A kolegium bez zastanawiania dawało mi czapę. Te odlotowe spektakle ściągały do kolegium gromady znajomych, głównie naukowców, artystów i ludzi palestry, którzy przychodzili, żeby się zabawić, a również, dlatego, by mieć, co opowiadać w krakowskich kawiarniach.

Z czasem relacje z tych rozpraw zaczęły docierać do Warszawy. Pewnego dnia zadzwonił telefon od bardzo znanego redaktora „Szpilek” imieniem Teodor. Na umówionym spotkaniu poprosił, żebym mu szczerze wyznał, czy to wszystko prawda, gdyż chciałby o tym napisać artykuł do swojej gazety, ale trudno mu uwierzyć, iż w okresie odwilży schyłkowego Gierka, tak bezprzykładne bezprawie jest jeszcze możliwe. Poradziłem mu wówczas, by jako dziennikarz poszperał w stosownych aktach urzędowych. Idąc za tą radą, zdolny żurnalista dotarł między innymi na moją uczelnię, gdzie w teczce osobowej z klauzulą „Poufne” odnalazł autentyczny dziennikarski diament. Był to donos, który do dziś pewnie jeszcze leży w Rektoracie, w którym ubecy z panią Genowefą opisali mnie jako niebezpiecznego erotomana, drania i sadystę. Najcenniejsze jednak było ostatnie zdanie tego dokumentu, gdzie stało napisane, jak Boga kocham nie ściemniam, cytuję dosłownie: „PASIERBIEWICZ JEST W POSIADANIU PSA RASY SPANIOL, KTÓRY SYSTEMATYCZNIE LEJE PO SCHODACH, CO NIE PRZYSTOI PSOWI NAUKOWCA”. Wytrawny publicysta natychmiast wysmolił artykuł do „Szpilek” pt. „Pies naukowca”. Na ten tytuł czekało niecierpliwie całe środowisko. Niestety pan Teodor zapomniał o wszechmocnym wówczas Urzędzie Kontroli Publikacji, Prasy i Widowisk, który tę perełkę sztuki dziennikarskiej schował do szuflady. Mimo to tekst tego artykułu, krążył w po dysydenckich salonach, w tak zwanym drugim obiegu.

Jednakże, gdy ilość orzeczeń kolegium zaczęła mi zagrażać wyrzuceniem z pracy stawiając mnie w jednym rzędzie z recydywistami, postanowili mi pomóc lokalni prawnicy, których w ówczesnym Krakowie znałem prawie wszystkich. Sprawę wziął w swoje ręce prawdziwy tuz tamtych czasów Stanisław Warcholik, ówczesny dziekan Izby Adwokackiej. Po serii narad postanowiono wykonać w Kolegium Orzekającym coś w rodzaju wejścia smoka, w oparciu, o jak się zdawało, niepodważalne zeznania świadków obrony wyselekcjonowanych starannie z grona najbardziej szanowanych krakowskich prawników. Na nadchodzącej rozprawie miałem mieć tedy za świadków, oprócz dziekana krakowskiej Izby Adwokackiej, tak potężnych oligarchów ówczesnej palestry jak super mecenas od spraw karno kryminalnych, śp. profesor Karol Buczyński i znany cywilista, śp. profesor Franciszek Studnicki. I jeszcze na dobitkę wzięto ówczesnego szefa Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych profesora Marka Waldenberga. Wszyscy, a jakże by inaczej, z Jagiellońskiej Wszechnicy. Więc musicie Państwo przyznać, że jak na sprawę w kolegium mocne uderzenie. W końcu nadszedł pamiętny dzień mojej rozprawy mającej się rozpocząć o trzynastej. Moi zacni świadkowie, ludzie nader solidni i obowiązkowi, przybyli punktualnie. Po godzinie czekania w mrocznym korytarzu, profesor Studnicki senior odważył się spytać jak długo jeszcze mamy czekać, co zostało uznane za bezczelny wybryk. Wreszcie mnie wywołano. Zgodnie z zaplanowanym scenariuszem, mój osobisty adwokat śp. mecenas Parzyński poprosił Wysokie Kolegium, żeby przesłuchało zgłoszonych świadków obrony. Na to przewodniczący składu orzekającego, który nie miał pojęcia, z kim ma do czynienia, obrzucił moich świadków wzgardliwym spojrzeniem i odpowiedział krótko, że, cytuję: „nie obchodzą go kłamliwe zeznania przygodnych obywateli zebranych z ulicy”. Tego mecenas Buczyński nie był w stanie zdzierżyć i zgłosił formalny protest, na co przewodniczący kolegium nakazał moim świadkom opuszczenie sali. A gdy się zaczęli sprzeciwiać, poprawił się w siodle i władczym tonem zagroził, że jeśli natychmiast nie wyjdą zawezwie milicję. I wtenczas nastąpiła rzecz niewiarygodna. Otóż moi świadkowie, profesorowie prawa i mężowie stanu, przywykli do brylowania w najznamienitszych świątyniach Palestry, podwinęli pod siebie ogony, zbili się w stadko przestraszonych ludzi i bez szemrania opuścili salę, jak grupa niesfornych uczniów wyrzuconych z lekcji.

I pewnie bym wtedy skończył jak recydywista, lecz uratował mnie śp. mecenas Jerzy Parzyński, zdolny krakowski adwokat i cudowny człowiek. A jeszcze do tego wrażliwy krytyk muzyczny i świetny dziennikarz wciągnięty głęboko w sprawy niepodległościowe. Ten wspaniały człowiek bronił mnie za darmo gdyż wiedział, że to, co robię jest swoistym protestem przeciwko ówczesnemu reżimowi. Więc, żeby mnie jakoś ratować załatwił tak zwane dojście do pana profesora Piotra Perkowskiego. Ten znany kompozytor, prócz pięknej muzyki, komponował również dla wojska, a mówiąc dokładniej dla generała, który później wytoczył narodowi wojnę. W wyniku interwencji pana profesora zrobiono mi sprawę zbiorczą ze wszystkich dotychczasowych spraw i darowano winę na mocy amnestii, jaka się akurat nadarzyła.

Tyle opowieści, która wcale nie jest taka śmieszna jak może się zdawać, bo gdyby mi nie pomógł nieoceniony mecenas Parzyński, wylali by mnie z uczelni i kończył bym na ulicy, jako wielokrotnie karany recydywista.

Więc chyba Państwa nie dziwi, iż wiedząc, że historia lubi się powtarzać, z uwagą będę śledził rozwój wypadków w sprawie oskarżenia ministra Kamińskiego przez mecenasa Nowaczyka, - i choć do tej pory nie śledziłem dokładnie wszystkich  rozpraw komisji reprywatyzacyjnej pod kierownictwem ministra Jakiego, teraz będę je oglądał z zapartym tchem i wytężoną uwagą.

Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki, niezawisły bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla polskiego państwa)

Post Scriptum

Opisane w notce wspomnienie pochodzi z mojej książki wspomnieniowej pt. "Podaj hasło!" - patrz Fot. 3

Zobacz galerię zdjęć:

Takich spraw wytoczono mi przed kolegium ds. Wykroczeń ponad siedemdziesiąt
Takich spraw wytoczono mi przed kolegium ds. Wykroczeń ponad siedemdziesiąt
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka