Rebeliant Szmarowski Rebeliant Szmarowski
6528
BLOG

Policja w Toruniu nie daje o sobie zapomnieć

Rebeliant Szmarowski Rebeliant Szmarowski Policja Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

[W tej lokalizacji artykuł obejmuje więcej, niż jedną stronę]

Ten materiał powstał w maju 2020 roku. Został opublikowany w innej lokalizacji, ale z przyczyn technicznych jest niedostępny. Dotyczy toruńskiej Policji. Działo się tam sporo i sporo wciąż się dzieje. Od maja do dziś doszło tego trochę, jest więc okazja, aby zaprezentować wydanie drugie uzupełnione.

Artykuł składa się z trzech części. Pierwsza jest poświęcona pijackiej aferze z udziałem toruńskiej kadry dowódczej. Czytelnik znajdzie tu opis zdarzenia i jego konsekwencje. Część druga, to historia szeroko ustosunkowanej policjantki, przez którą inny policjant stracił robotę. Część trzecia, to najnowsze echa draki z hydrantem - główny bohater nie oszczędza się na portalu społecznościowym.

Część Pierwsza – afera hydrantowa

W połowie lipca 2019 roku, w pomieszczeniach komisariatu Toruń Śródmieście kadra dowódcza Komendy Miejskiej Policji w Toruniu, urządziła sobie pijackie balety. Zabawa była tak huczna, że jeden z biesiadników, naczelnik sztabu, niejaki Janusz Fido, w pijackiej pomroce przywalił łbem w skrzynkę hydrantową. Trysnęła obficie krew, bo kant skrzynki rozciął zawodnikowi skórę na czole.

Szczegóły znajdziecie w poniższym tekście, stanowiącym zbiór relacji toruńskiego sygnalisty profilu Mundurowi Dziękują Rządowi:

Dowódczy raut w Toruniu

Interweniowała ówczesna szefowa resortu spraw wewnętrznych, Elżbieta Witek. Grzmiała, że nie będzie litości i tak dalej, jak to ministrowie mają w zwyczaju w takich przypadkach.

A jak sprawy mają się po upływie roku?

Sygnalista facebookowego profilu "Mundurowi Dziękują Rządowi" sporządził bieżący komunikat:

Po tym jak już gówno wpadnie w wentylator, a cała jednostka chodzi w piegach, info najczęściej się urywa. Nie wiadomo, co dalej z naszymi "bohaterami".

Dlatego też chciałbym to zmienić. I dokończyć historię o dzikim hydrancie z KMP Toruń.

O hydrantowym, czyli naczelniku Fido, słyszeli użytkownicy Facebooka. Słyszeli też zainteresowani i ich przełożeni. Były pytania, wywiady, artykuły w gazetach i audycje w radio. Było wszystko, nawet TVN24. Ale pytanie - co dalej?

Fajerwerk poleciał, wszyscy się zbiegli żeby popatrzeć, a jak już spadł, przestał interesować. W jego miejsce pokazał się inny.

Za historią z Torunia, jak i za wieloma innymi, stoją ludzie, którzy są "lepsi". Nasuwa się pytanie, w czym? A no w tym, że to są ci zaufani. Ci, którzy są nie do ruszenia, których w kryzysie chowa się po wydziałach. Wobec których nie wyciąga się absolutnie żadnych konsekwencji.

Przywoływaną opowieść każdy zna i wie, że zakończyło się na przenosinach imprezowiczów oraz na tym, jak pani rzecznik KWP Bydgoszcz, mł. insp. Monika Chlebicz, stała i mówiła, że na pytanie to czy tamto nie odpowie, bo tajemnica. Bo trwa postępowanie sprawdzające i nie wolno dla jego dobra.

Postępowania dobiegły końca, więc zapytajmy panią rzecznik ponownie, co wyszło z zakrapianej imprezy.

A, w sumie niech się babsko nie fatyguje. Sam odpowiem:

Nic, moi drodzy. Kompletnie NIC.

To nie świadczy o tym, że MDR nie dał rady, albo że nie warto pisać o takich sprawach. Wręcz przeciwnie, warto pisać i naświetlać patologie, kumoterstwo etc.

W Toruniu była burza, grzmoty i gromy. Komendant miejski, inspektor magister Maciej Lewandowski, „Mały Maciej”, krzyczał, a jego zastępcy chodzili smutni. Żeby poprawić sobie humor, oni z kolei krzyczeli na naczelników itd. Zasady grawitacji każdy zna.

Imprezowicze przenoszeni, zawieszani, cudowani i nic. Przesłuchania, kontrole BSW, kontrole KWP, kontrole KGP, naciski z ministerstwa i co? I nic!

Okazuje się, że nie było imprezy i nie było alkoholu. Nikt nie jest winien, nie ma dowodów, monitoring chyba nic nie pokazał. Ktoś z dyżurki dostał klapsa i tyle. Psyt, fajerwerk zgasł.

Mało tego, wszyscy zainteresowani odzyskują stanowiska. Zostają przywróceni do poprzednich zadań i nikt nie robi problemu.

Pani Komendant komisariatu Toruń Śródmieście, podinsp. Dorota Rybszleger, co uciekła na emeryturę w obawie przed jej utratą, ma taką myśl, żeby może do służby wrócić, albo wystąpić o odszkodowanie od Policji.

Są też tacy, co poczuli się bardzo mocno i krzyczą po korytarzach, że pozwy cywilne będą składać. Przeciw MDR, przeciw tym wszystkim, którzy opowiedzieli o tej historii, przeciwko każdemu, byle tylko nie samemu sobie.

Pani podinsp. Wioletta Dąbrowska, rzecznik KMP Toruń, nie piła, ale wiedziała i nie powiedziała, ale przecież w sumie to nic. "Nic się nie stało, hej Maciuś, nic się nie stało". Znowu można podziwiać jej aparycję i błyskotliwe wypowiedzi dla mediów.

Gwarantuję każdemu, kto miałby podobną sytuację, a byłby sierżantem, że poleciałby z roboty na zbity pysk. Komendant Wojewódzki by powiedział, że dla dobra służby. Ale nie tu. Nie w tej "rodzinie". Za dużo szyszek, za dużo na pagonach i za silne układy.

Wy, o których opowiada ta historia - nie zapominajcie, komu zawdzięczacie takie zakończenie tego tematu. Komu zawdzięczacie to, że nadal pracujecie i to, że możecie służyć.

Do dnia dzisiejszego nie podziękowaliście chłopakom. Zwykłym sierżantom, którzy was wozili w Blue Taxi tego dnia, a którzy byli przesłuchiwani przez BSW z 6 razy na tę okoliczność.

Nie puścili pary z ust, nikogo nie wkopali. Byli na tyle inteligentni, że sami też nie dali się wmanewrować w kłopoty.

Zwykli sierżanci, ale dla was nikt. Bez mrugnięcia okiem, kiedy to ich by dotyczyła ta historia, byście ich zwolnili.

Część Druga - Marzena o szerokich plecach

Na początek obejrzyjmy nagranie z kamerki samochodowej. Sytuacja z lutego 2020 roku:

Film z Marzeną

To jest króciutki filmik z Torunia. Jedzie sobie facet, skręca na zielonym w prawo, a daleko za zakrętem wyłapuje go patrol drogówki.

W ten oto sposób poznajemy panią młodszy aspirant Marzenę Grzelak.

Pani Grzelak usiłuje wmówić kierowcy, że podejmując manewr skrętu, zignorował znak strzałki, obligujący do zatrzymania pojazdu, tak jak w przypadku znaku „Stop”. Ale żadna strzałka się nie paliła, bo sygnalizator wyświetlał zielone światło. Policjanci zainstalowali się w takim miejscu, że nie mieli szansy na to, aby widzieć zmiany sygnałów świetlnych. Najprawdopodobniej, gdyby facet nie miał tej kamerki, to musiałby się stawić w sądzie.

Pani Grzelak tak już ma. To nie był jej jedyny numer z wymyślaniem przewinień kierowców.

Po krótkiej prezentacji, cofnijmy się do roku 2017.

Jest sobota, 8 lipca, godzina 20:00. Ruchliwą toruńską dwupasmówką, lewym pasem pomyka sierżant sztabowy Przemysław Finc. Kątem oka dostrzega patrol drogówki, a w jego składzie postać Marzeny Grzelak. Ona była wtedy sierżantem. Pani Grzelak ma charakterystyczną sylwetkę, będącą następstwem uprawiania przez nią trójboju siłowego.

Charakterystyczny wygląd ma też samochód pana Przemka. Amerykański bydlak, rozpoznawalny dla większości toruńskich policjantów. Czyli wzajemnie poznali się po sylwetce.

Przemek uświadomił sobie, że jedzie bez włączonych świateł. Na wszelki wypadek zadzwonił do jednego z przełożonych, zameldował o napotkaniu patrolu i zadeklarował, że w dowolnym miejscu zjedzie, aby poddać się kontroli z tytułu popełnionego wykroczenia. Usłyszał, że ma się nie przejmować, spokojnie jechać dalej i czekać na ewentualne sygnały.

W tym czasie Marzena nie próżnuje. Powiadamia przełożonych, że taki to a taki nie zatrzymał się do kontroli i ucieka. Zarządzono pościg, jak za drogowym przestępcą. Przemek dowiedział się o tym z telefonu od przełożonego. W tym czasie był już na autostradzie jadąc w stronę Gdańska. Zjechał z trasy, aby zrobić selfie przy tablicy z nazwą miejscowości i przesłać je przełożonemu. Otrzymał polecenie, aby podjechać do najbliższej jednostki i poddać się badaniu.

Natomiast Marzena rozkręciła się na dobre. Skierowała pościg w przeciwnym kierunku, wylotowym na Warszawę. Kontrola Przemka polegała na wykluczeniu obecności alkoholu w wydychanym powietrzu i skierowaniu go do komendy miejskiej.

Na miejscu zrobiło się już poważnie. Został oddany pod straż dwojga policjantów, którzy pilnowali go, dosłownie jak osobę zatrzymaną, w jednym z pomieszczeń. Potem przyjechali „smutni panowie” i poddali go kontroli osobistej. Szukając narkotyków. Następnie zawieźli go do przychodni na badanie krwi.

Czego ono dotyczyło? Łatwiej wymienić, czego nie dotyczyło. Arkusz specyfikacji badania, formatu A4, był wypełniony niemal do dolnego marginesu. Próbkę wysłano do pracowni uniwersyteckiej, a koszt badania wyniósł 3 000 złotych. Wynik negatywny, na wszystko.

Kontrolowano jeszcze samochód, przetrzepując go gruntownie. Dodatkowo Przemka i auto wnikliwie obwąchał jeszcze pies. Na sam koniec zatrzymano mu prawo jazdy. Bez podania podstawy prawnej, bez wydania decyzji, bez kwitów. Otrzymał je z powrotem po 36 dniach.

„Na wolność” Przemek wyszedł o piątej rano w niedzielę.

Marzena w sporządzonej dokumentacji utrzymywała, że dawała kierowcy wyraźne sygnały do zatrzymania, które zignorował, ale widział je na pewno, bo prawie nie było ruchu. W rzeczywistości żadnych sygnałów nie było, a nagrania z miejskiego monitoringu dobitnie wykazały, że w tamtej chwili dwupasmówka była zapchana pojazdami.

Marzena przyznała się do tego po kilku miesiącach, przy okazji sporządzania następnej partii dokumentacji w jednej z licznych procedur, które równolegle się toczyły w sprawie, którą rozpaliła 8 lipca.

Przemka próbowano wydalić z formacji ze względu na dobro służby, bo według przełożonych jego wina „była oczywista”. W chwili zdarzenia brakowało mu dosłownie 11 dni do osiągnięcia piętnastoletniego wymiaru podstawy emerytalnej. Przełożeni uwijali się jak w ukropie, żeby zdążyć go wyrzucić przed upływem bezpiecznego terminu. Nie zdążyli, sam odszedł na emeryturę.

No, taka historia. Nieco zagmatwana, nawet gdy się z niej wyciągnie najistotniejsze wątki. Ale co tu się wydarzyło? O co tak naprawdę poszło? I jakie były konsekwencje dla postaci dramatu? Kim u licha jest ten cały Przemysław Finc, że cały świat sprzysiągł się przeciw niemu?

Zacznijmy od konsekwencji. Przemek jest emerytem, oczyścił się ze wszystkich zarzutów i teraz dochodzi sprawiedliwości w procesie cywilnym.

image
Młodszy aspirant Marzena Grzelak, Policja Toruń.

Marzena nie poniosła żadnych konsekwencji. A przecież dopuściła się przestępstwa wobec wymiaru sprawiedliwości, zgłaszając przestępstwo (którego domniemanym sprawcą miał być Przemek), o którym wiedziała, że do niego nie doszło, do czego zresztą sama się przyznała „na protokół”. To znaczy, Marzena nie poniosła żadnych negatywnych konsekwencji. Spotkały ją natomiast same fajne rzeczy. 

Przełożeni, gdy się zorientowali, że rozpętali aferę przeciw niewinnemu funkcjonariuszowi, gwałcąc przy tym szereg procedur, wybrali ucieczkę do przodu. Przemek musiał zostać winny. A skoro on musiał zostać winny, Marzena musiała zostać fachowcem. No i zaczęli ją wysyłać na liczne kursy i szkolenia. Kwit po kwicie budowała swoje formalne kwalifikacje, aż na koniec jej pagony ozdobiły dystynkcje młodszego aspiranta. W tym właśnie stopniu występuje na naszym filmiku z lutego tego roku.

Marzena jest ulubienicą miejscowej policyjnej wierchuszki, bo ma sukcesy w sporcie. Łatwo się nią chwalić w mediach. To są te tytułowe szerokie plecy. W przenośni, tej służbowej, i w rzeczywistości, tej pakerskiej.

Osoby dramatu? Trzeba zacząć od komendanta miejskiego. To jest „Mały Maciej”, inspektor magister Maciej Lewandowski. Osobnik znany po pierwsze z nienachalnej umysłowości, a po drugie z wybitnie rozwiniętego zmysłu mściwości. Przemek miał pecha, że dwa lata przed „przestępstwem” wdał się w pyskówkę, wywołaną przez Małego Macieja. Dał mu odpór, nie pozwolił się bezkarnie i niesprawiedliwie zbesztać. Ludzie pokroju Małego Macieja mogą zapomnieć o wszystkim. O imieninach żony, o języku w gębie na odprawie w komendzie wojewódzkiej, o tym jak się wyznacza środek strony w Wordzie bez użycia spacji. Ale nigdy nie zapomną, że podwładny nie pozwolił im, aby go upokorzyli. To oznacza kosę po kres dziejów, jak między Widzewem a ŁKSem.

8 lipca 2017 roku i w następnych dniach, Mały Maciej po prostu wykorzystał sposobność. Swoje tyrzy grosze dorzuciło kilku pomniejszych kierowniczych przygłupów, z którymi Przemek też coś tam zdążył wcześniej mieć na pieńku. Ale nie puszczajmy wodzy fantazji. Zdążył mieć na pieńku, oznacza, że zdążył mieć na pieńku, tak jak to się dzieje we wszystkich formacjach mundurowych. A nie, że uporczywie łaził po jednostce, szukając guza. Oni po prostu też wykorzystali sposobność. W tłoku nikt nie zauważy, a skoro sam komendant stwierdził „oczywistą winę” podwładnego, to jedziemy.

Czy już rozumiecie? Przemysław Finc jest nikim. Teraz już emerytowanym nikim. I nie cały świat się uwziął na niego, tylko kilku po kolei pamiętliwych ćwoków postanowiło wyrównać zadawnione żale. Bo mogli. Bo to jest Toruń. Bo tutaj nie sięga wzrok przełożonych nawet z Bydgoszczy, a co dopiero z jakiejś tam śmiesznej Warszawy. I są na to wszystko kwity. Policyjne, prokuratorskie i sądowe. Wszystko pięknie udokumentowane – ale kto by się tym przejmował, skoro się nikt nie zainteresuje.

Tak wygląda służba w toruńskiej Policji. Komendant komisariatu Toruń Śródmieście, pani podinspektor Rybszleger, ta z tej afery hydrantowej, wyświadczyła przysługę Małemu Maciejowi. Otóż jej małżonek jest wpływowym toruńskim prokuratorem. To on tak kreatywnie kierował postępowaniem w sprawie Przemka, żeby broń-boże prawda nie wyszła na jaw, a Marzenie nie spadł żaden napakowany włos z pleców. Kluczył, mącił, odrzucał wnioski dowodowe.

Znalazło się kilku innych prokuratorów i sędziów. Czy warto podać tutaj ich nazwiska? Danych uzbierało się już sporo, ale tak na szybko – prokurator Elżbieta Lipińska, prokurator Joanna Winogrodzka, sędzia Sądu Rejonowego Czarciński.

Była wcześniej mowa o wyrzuconych w błoto trzech tysiącach złotych na badanie krwi. Do tej kwoty trzeba dodać honorarium adwokata, opłaconego przez związek zawodowy, broniącego Przemka. To suma grubo przekraczająca 10 tysięcy.

Był jeszcze epilog

Po roku od „przestępstwa” Przemek został skazany przez sąd w trybie nakazowym za kolejne wykroczenie drogowe. Z tym, że jeśli przedtem wykroczenia się dopuścił, to znaczy, nie włączył świateł w ruchu drogowym, tak tym razem w ogóle nie prowadził samochodu. Po prostu nie było żadnego faktu. Pani sędzia skazała go na karę 500 złotych, uzasadniając, że skoro jest policjantem, to podlega górnej granicy kary, przewidzianej w stosownym artykule. Przy czym ten artykuł maksymalnie przewiduje kwotę 100 złotych. No cóż, Toruń. Tu bezmózgi mściwy karzeł, tutaj prokurator ożeniony z Policją. No to dlaczego akurat sędzia miałaby odstawać od lokalnych standardów. Pani sędzia nazywa się Angelika Kurkiewicz.

To jest Toruń

Wszystko, co tu napisano, ta sprawa z 2017 roku, z „przestępcą i uciekinierem drogowym” Przemkiem, i ta sprawa z krwawym hydrantowym pijaństwem w pomieszczeniach policyjnego komisariatu, wydarzyło się nie tam kiedyś, za komuny, czy za Tuska. To wszystko dzieje się w epoce Dobrej Zmiany.

Błaszczaka zdążył zastąpić Brudziński, jego zastąpiła Witek, a ją z kolei Kamiński. Na zbity ryj zdążył wylecieć podlaski sułtan, Don Confetti. A Mały Maciej tkwi jak czopek w swojej bezpiecznej śmierdzącej dziurze. I nie chce się rozpuścić. Małe rodzinne przedsiębiorstwo – kombinat policyjno-prokuratorsko-sędziowski. Witajcie w Toruniu. Tu się nic nie dzieje. A w ogóle to nie ma takiego miasta, Toruń. Jest Toronto, Toronto Zdrój...

image
Komendant Miejski Policji w Toruniu, insp. mgr Maciej Lewandowski

Część Trzecia - co ma w głowie facet z hydrantem

Pan Fido, już emeryt, publikuje na swoim koncie FB materiały szkalujące Policję. Czerpie je obficie z profilu "Sok z buraka". Tyle zrozumiał z okresu, gdy sam nosił mundur. I pomyśleć, że ten facet należał do kadry dowódczej...

image


To jest kontynuacja bloga, dostępnego pod tym adresem: https://www.salon24.pl/u/mundurowi/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo