Sporo osób się zagniewa, w tym kilku moich serdecznych znajomych...
Nie podzielam entuzjazmu na temat grup rekonstrukcyjnych.
Ja rozumiem - ci zapaleńcy wkładają sporo pracy, żeby pozyskać sprzęt, odrestaurować go. Pojazdy, mundury. Wydają swoje ciężko zarobione pieniądze. Wielki szacunek z mojej strony.
Ale gdy słyszę, że "e, panie, kiedyś to do filmu o wojnie trzeba było szyć mundury i zatrudniać aktorów, a teraz nie trzeba, bo mamy rekonstruktorów", to krew wycieka mi uszami, oczami i spod paznokci.
90 procent tej radosnej ferajny nie ma bladego pojęcia o tym, jak się zachować w okolicznościach rekonstruowanych. Zero. Marsz na tak zwanego misia, mamałyga gestów, postury często rodem z teatru osobliwości.
Nie drwię. Po prostu nie wolno mieszać pewnych rzeczy.
Rekonstrukcja, to jest rekonstrukcja. Robota dla modelarzy, filatelistów i pasjonatów. Piknik, plener, wakacyjna publiczność. Bardzo fajnie.
A film historyczny, to jest profesjonalna produkcja, gdzie nie ma miejsca na entuzjastyczne dyletanctwo. Żołnierza trzeba umieć zagrać. Bitwa, to jest starcie, a nie sekwencja nieudolnych ruchów. Musztra, to jest dryl, a nie luzacki spacer z punktu a do punktu b. To, co sprawdza się na trawniku parku gminnego, absolutnie nie wystarczy na planie filmowym.
Żeby zrobić solidny film o wojnie, trzeba wydać konkretne pieniądze, a nie żerować na wielkodusznym zapale amatorów militariów.
[]
Komentarze