Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński
195
BLOG

Niech się święci 1 Maja czyli ostatnie dni PRLu

Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński Kultura Obserwuj notkę 1

 

 

W drugiej połowie kwietnia 1989 roku, a dni były jasne, słoneczne, ciepłe, drzewa się zieleniły przezroczystą, młodziutką zielenią, wybraliśmy się na poszukiwanie źródeł Wisły.

Już na samym początku wyprawa o mało nie zakończyła się niepowodzeniem. Dwukrotnie okrążyliśmy Baranią Górę, po dwakroć przejechaliśmy na reglamentowanej benzynie przez Żywiec, który w owych czasach charakteryzował się zupełnym brakiem piwa, po raz trzeci zaczęliśmy podziwiać wiosenne piękno Beskidu.

Rzecz w tym, że dla paranoicznego systemu dokładne położenie różnych punktów było pilnie strzeżoną tajemnicą wojskowo-państwową. W tym celu to się przesunęło na mapie jakieś miasteczko o parę kilometrów w bok, to podało sfałszowane odległości, to ukryło jeden lub drugi punkt orientacyjny, to wymazało drogę dojazdową o utwardzonej nawierzchni. Wszystko, by wroga zdezorientować.

Niezrażeni mianowaliśmy jeden ze skocznych strumyczków punktem startowym naszej wyprawy odkrywczej. Co prawda nagabywany przez nas na tę okoliczność przedstawiciel miejscowej ludności, mimo przedpołudnia będący w stanie wskazującym na spożycie, autorytatywnie stwierdził, że ciek nazywa się"rzyka". Z drugiej jednak strony wyraził głębokie przekonanie, że "Wisła" jest bytem urojonym, wytworem fantazji autorów podręczników szkolnych, nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością.

Od źródeł Wisły udaliśmy się krętym szlakiem do Katowic. Moi towarzysze podróży chcieli ujrzeć niebo zasnute ciężkim, czarnym dymem zatrutych wyziewów przemysłowych. Mieli pecha, dzień był, jak wzmiankowano, jasny i pogodny, pomalowane na czerwono, zielono i niebiesko okna familoków weseliły się w słońcu.

Przez otwarte wrota kuźni waliło rozedrgane gorące powietrze, w środku wśród ogni uwijali się półnadzy, usmoleni hutnicy, waląc młotami w wijące się, wiśniowo-czerwone zwoje rozpalonego żelaza i wykuwali z nich sierpy, kosy, misterne ozdoby bram i inne przedziwne przedmioty.

Pod wieczór zjechaliśmy do Krakowa. Zatrzymaliśmy się, po uprzednim dyskretnym wręczeniu portierowi zwitka banknotów, w luksusowym, obskurnym hotelu, z którego okien rozciągał się widok na zakole Wisły, a dalej na Wawel. Być może, nazwa uleciała mi z pamięci, hotel też nazywał się Wawel.

Wieczór przeszedł w noc, ale nie zaznaliśmy spokoju. Mieszkaniec korytarza drzwi w drzwi postanowił zażyć luksusu i sprowadził sobie aż dwie panienki. Dziewczyny z piskiem rozbiegały się po korytarzu hotelowym, a sąsiad, nagi, z dyndającym swobodnie przyrodzeniem, gonił i pędził za nimi. Nie wiadomo, czy gonitwy wchodziły w skład rozrywki, czy też sąsiad po prostu dbał by mu ciężko zarobione pieniądze nie uciekły.

Po obowiązkowej rundzie turystycznej (Wawel, Smocza Jama, Wierzynek, Piotr Skrzynecki na Rynku) podlecieliśmy do Warszawy.

Przedzierając się przez rozlewiska i chaszcze prawego brzegu kontynuowaliśmy eksplorację. Udało nam się trafić na wędkarza, ze stoickim spokojem zapatrzonego na ruch wody wokół spławika. W blaszanej puszce roiły się rosówki, ale zdało się, że nic nie wyłowił.

Wdaliśmy się z nim w pogawędkę i szybko wyjaśniło się, że przesiadywał nad rzeką li tylko w celu kontemplacji i uspokojenia duszy. Ryby, które się złapały delikatnie zdejmował z haczyka i wpuszczał na powrót do buro-mętnej wody.

- Panie, ja bym tego do ust nie wziął. Raz zabrałem z ciekawości do domu, żona usmażyła, to z mięsa się galareta zrobiła i w całym mieszkaniu śmierdziało fenolem.

Późnym wieczorem wybraliśmy się do kultowej w PRLu, nieistniejącej dziś, restauracji Kameralna na Foksal. Przezornie nie zamawialiśmy dań rybnych.

Przy sąsiednim stoliku rozkręcała się awantura. Wyrostkowatego, pryszczatego i chudego jak tyka kelnera rugał najgorszymi słowami czerwony na gębie jegomość w znoszonym, brązowym garniturze. Szło o jakieś uchybienie w obsłudze, gość odmawiał zapłacenia rachunku. Towarzystwo, chór grecki, składało się prócz jegomościa z dwóch młodziaków i śpiącego z głową złożoną w ramiona oparte na blacie stolika, między popielniczką a czymś w majonezie, osobnika o, jak się później okazało, imieniem Kazio.

Kelner, to czerwieniąc się, to blednąc próbował nieśmiałym głosem argumentować, wreszcie dał za wygraną i zawołał kierownika sali. Ten w dalsze dyskusje się nie wdawał, tylko zadzwonił na milicję.

Radiowóz pojawił się dość szybko, szefem był starszy sierżant o zmęczonej twarzy i spokojnym, pedagogicznym usposobieniu.

Zaczął wysłuchiwać racji obu stron, a my chłonęliśmy każde słowo z teatru życia.

Narracja rozwijała się niespiesznie, krążyła meandrami i zwischenrufami a wyłaniał się z niej następujący obraz: Robotnicy Spółdzielni Pracy "Świt" w Garwolinie dostali premię pierwszomajową. Pan Stasiek, brygadzista i rzeczony awanturnik, rzucił dwóm młodziakom i panu Kaziowi propozycję wyskoku do stolicy, dla zapoznania się z wielkomiejskim przepychem, luksusem i zepsuciem. Wylądowali w Kameralnej, gdzie okazało się, że premii na dalsze rozrywki może nie starczyć.

Wąsaty starszy sierżant milicji zadawał proste pytania, to panu Staśkowi, to jego młodym współtowarzyszom. Jedynie pan Kazio uporczywie nie dawał się dobudzić, co najwyżej wydawał z siebie odmowne pomruki. W trakcie przesłuchania do młodziaków zaczęło docierać, że to oni, upojeni alkoholem i oszołomieni wielkoświatowym hałasem i ruchem mieli być główną zdobyczą Pana Staśka i pana Kazia w polowaniu na miejskie zepsucie, gdzieś w podrzędnym hotelu na Pradze.

Teraz zaczęli odcinać się od pana Staśka, mieli dosyć przygód i przeżyć, nie mieli ochoty jechać na komendę milicji, jedyne, czego pragnęli, to jak najszybszego powrotu pierwszym autobusem do Garwolina.

Pan Stasiek, pozbawiony sprzymierzeńców, po godzinnych lub dłuższych rokowaniach uznał, że nic nie osiągnie poza notatką milicyjną do miejsca pracy, wyciągnął portfel i uregulował rachunki.

Nagle pan Kazio się ocknął, podniósł głowę, rozejrzał, rześko poderwał na nogi, zakręcił pirueta i głęboko ukłonił się publiczności.

Wdaliśmy się w pogawędkę z sympatycznym i życiowo mądrym starszym sierżantem, co poskutkowało zaprosinami do wyprawy milicyjną nyską przez pogrążoną we śnie Warszawę.

Pan Stefan, bo tak się nazywał starszy sierżant, zbierał delikatnie szumowiny z prowincji śpiące na trawnikach i odwoził je do Izby Wytrzeźwień i łagodził nocne rodzinne kłótnie. Tam sanitariusze obierali leżących bezwładnie na posadzce z biało-czerwonej terakoty pacjentów ze zbrukanego odzienia i wodą sikającą z różowego szlaucha opłukiwali białe połcie męskiego bezkształtnego mięsa z rzygowin, kału i moczu.

Tak trafiliśmy do mieszkania miłej starszej pani, u której awanturował się o wylaną zupę narzeczony jej sublokatorki. Narzeczony, spasiony bysio (nie znane było wówczas jeszcze określenie "kark"), kierowca taksówki rozmawiał z panem Stefanem, a dziewczyna z płaczem tłumaczyła jak on ją zdradza z własną żoną. Widać pan Stefan miękki był dla zdradzanych prostytutek, kazał wyprowadzić alfonsa swoim dwóm pomocnikom, rekrutom z Zomo. Już od windy słychać było przepychankę, rekruci wrócili po dłuższej chwili, nieco zgrzani, poprawiając umundurowanie. Pan Stefan z aprobatą kiwnął głową.

I znów podążyliśmy z biegiem rzeki, do Gdańska.

Z lotniska w Rębiechowie jechaliśmy rozklekotaną taksówką, a kierowca, Pomorzanin z okolic Bydgoszczy czy Torunia opowiadał nam historię swojego życia:

- Syn pojechał do Niemiec, mamy tam rodzinę. No i chciał zostać na stałe, że niby z Prus i z dawnych obywateli niemieckich. A u tych Niemców wzorowy porządek, wyciągnęli papiery, że dziadek w 20 roku opowiedział się jako Polak. I że w takim razie wnuk nie może być Niemcem. Siedzi tam na razie i pracuje na czarno, a co będzie dalej to się zobaczy.

W porcie umówiliśmy się z rybakami na połów następnego ranka. O świcie wsiedliśmy na pyrkający kuter i krążyliśmy po Zatoce, wyciągając puste sieci. Aż wreszcie trafił się łosoś i wróciliśmy do portu.

- Łosoś pójdzie do Żyda i będą pieniądze.

Przez delikatność nie pytaliśmy, kogo obciążą koszta paliwa - wiadomo było, że spółdzielnię rybacką.

Na ulicach gdańscy zadymiarze, oddział gwardyjski, przeprowadzali próbę generalną przed 1 Maja.

A my poszliśmy pod Stocznię. Tłumek dziennikarzy był spory, choć mniejszy niż na pokazie mody, błyskały flesze, było kilka ekip telewizyjnych. Wałęsa fotografował się z kandydatami wyborczymi z listy Komitetu Obywatelskiego przy przewodniczącym NSZZ "Solidarność" . Ponoć w świat poszedł krótki filmik, jak stoję między Wałęsą a Michnikiem, mówili mi znajomi.

Potem dziennikarze przenieśli się do hali, my za nimi, w przejściu chcieliśmy zdobyć nieco informacji od zagubionych, oddelegowanych do obsługi tego historycznego momentu dwojga młodych przedstawicieli Gazety Wyborczej. wiedzieli mniej od nas i rozkładali bezradnie ręce w odpowiedzi na nasze pytania.

Wałęsa zasiadł za stołem prezydialnym i z miski rozdawał znaczki Solidarności. I mnie zaprosił szerokim gestem, ale dla mojej towarzyszki zerwał się z krzesła i osobiście przypinał jej znaczek na biuście. Rozumiałem go.

Tak się kończył PRL, bez rewolucji i wystrzałów, pruł się i rozłaził. Niektórym do dzisiaj brakuje salwy z Aurory.

Spojrzałem właśnie na półkę z gadżetami. Znaczka Solidarności nie zobaczyłem, widać zagubił się w czasie kolejnych przeprowadzek.

Jutro go poszukam.

Patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawców. Samuel Johnson    

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura