Malownicze ujście strumienia na południowym brzegu Isfjordu
Malownicze ujście strumienia na południowym brzegu Isfjordu
Tomek Kręcielewski Tomek Kręcielewski
566
BLOG

Long day in Arctic - Trekking przez Spitsbergen #2

Tomek Kręcielewski Tomek Kręcielewski Alpinizm Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

10-ta godzina marszu i kolejna przeprawa przez wpadającą z impetem do fiordu rzekę. Boso wchodzimy do lodowatej wody, nie widząc dna, za to czując silny nurt. Wątpię, by robienie tego było bezpieczne...

Poniższa opowieść jest kontynuacją historii sprzed tygodnia, dostępnej pod adresem: Trekking #1

Chata Rusanowa usytuawana jest w malowniczej scenerii cyplu o tej samej nazwie. Stanowi relikt przeszłości, będąc całkiem nieźle zachowaną pozostałością po dawnej radzieckiej kopalni. Stoi pomiędzy dosyć mocno nadszarpniętym zębem czasu drewnianym tunelem a jeszcze bardziej zrujnowanym (jednak wciąż dającym możliwość przejścia na drugą stronę rzeki) mostem. O jej istnieniu dowiedzieliśmy się od poznanego na kempingu Szymona, który opowiadał nam o swojej zeszłorocznej wyprawie. Na miejscu nie spotkaliśmy żadnych ludzi, okna były pozasłaniane, zaś drzwi – starannie zastawione stertą kamieni. Pomimo dnia polarnego, wewnątrz panowały niemal egipskie ciemności ale dość szybko udało nam się rozpalić w piecu, przez co zrobiło się całkiem przytulnie.

Zbudziłem się ok 17-ej, bo pilna potrzeba zmusiła mnie do wstania po dziesięciu godzinach spędzonych w twardym, piętrowym łóżku. Pijąc kawę, studiowaliśmy książkę gości, w której m.in. jacyś Polacy napisali, że w odległości ok kilometra od chatki można znaleźć węgiel. Z wiaderkiem, pamiętającym czasy Lenina, karabinkiem, oraz górniczym ABC (czekan i czołówka) wyszliśmy na poszukiwanie czarnego złota. Przynieśliśmy cały kubeł tego cennego dla nas materiału, oraz kilka desek do połamania wielkim młotem, będącm na wyposażeniu domku. Dużym wyrzeczeniem było dla mnie odmówienie sobie podebrania gęsiom jajek z gniazda, które miałem na wyciągnięcie ręki ale Mateusz stwierdził: chronione, nie wolno. Resztę wieczoru spędziliśmy w całkiem ogrzanej izbie, nie rozmawiając zbyt wiele, tylko ciesząc się z kolejnej fajnej przygody.

image
Szczątki dawnej górniczej osady na Przylądku Rusanowa – źródło: zasoby własne

Rano, o 12:00 byliśmy najedzeni, wypoczęci i ogólnie na bieżąco ze wszystkimi potrzebami fizjologicznymi – słowem gotowi na dalszą wędrówkę. Kolejny odcinek wyglądał na mapie jeszcze łatwiej od poprzedniego, ale wiele rzeczy może wyglądać bardziej korzystnie w pomniejszeniu 1:250.000... Niestety ciemne okulary złamały mi się na pół, co znacznie obniżyło komfort marszu w wietrznej, słonecznej pogodzie. Po paru kilometrach przeszliśmy przez zdezelowane osiedle, kontrastujące swoją ponurością z piękną pogodą. W leżącym nieopodal ujściu doliny Colesdalen na kilometr było widać efekt oddziaływania słońca, czyli niesprzyjający piechurom, teren podmokły. Nadzieja w nas ożyła, gdy dostrzegliśmy, odseparowaną od brzegu wąską rzeczką, mierzeję.

Ten wariant dużo bardziej nam się spodobał pomimo jednego drobnego szkopułu, którym była konieczność przejścia przez kilkumetrowej szerokości strumień. Najprostsze wyjście to zdjąć buty, podciągnąć nogawki i pokonać wodę na bosaka – zamiast maszerować dookoła Bóg wie ile. Ciekawość w połączeniu z chęcią skrócenia drogi, skłoniły nas do wejścia po kolana w arktyczny potok i muszę powiedzieć, że było całkiem OK. Unoszące się nad horyzontem słońce pomogło nam szybko ogrzać i wysuszyć nogi, które miały wcześniej kontakt z lodowatą rzeką. Z zadowoleniem kontynuowaliśmy wędrówkę brzegiem, gdzie mimo wiatru, było całkiem ciepło, więc szło się miło. Cały czas starałem się zachować wzmożoną czujność, tak aby móc zauważyć niedźwiedzia, zanim to on zauważy nas.

image
Mateusz podczas bosej przeprawy przez strumień na wybrzeżu Arktyki :-)

Kolejne kilometry trasy, przemierzane brzegiem, nie były szczególnie wymagające. Co jakiś czas mijaliśmy domki letniskowe a przy jednym z nich zrobiliśmy sobie dłuższy postój na posiłek liofilizowany z makaronem. Słońce przygrzewało a chatka osłaniała nas od wiatru, więc wcale nie spieszyło nam się do dalszej drogi. Hen na horyzoncie dostrzegliśmy budynek, przypuszczalnie ulokowany gdzieś na przedmieściach Barentsburga. Na oko mieliśmy do niego może z 10 km, czyli nie więcej niż trzy godziny marszu z ówczesną prędkością. Droga wydawała się tak prosta, że aż nieopatrznie wyrwało mi się stwierdzenie, że fajniej by było, gdybyśmy napotkali jakieś trudności. Wtedy jeszcze nic nie zwiastowało rychłego nadejścia końca naszej sielanki.

Dochodziła 21:00 i po krótkim referendum stosunkiem głosów 1:1 wygrał pomysł, by nie rozbijać obozu, tylko iść całą drogę na raz. Pełni optymizmu, narastającego z upływem każdego kilometra, dzielącego nas od celu, dotarliśmy do doliny Hollenderdalen. Według mapy Galileo, przez złożoną z licznych odnóg rzekę, przejeżdża się, prowadzącą do Barentsburga drogą, która jednak nie nadaje się do przeprawy. Ośmieleni wcześniejszymi doświadczeniami z wodą, bez namysłu, postanowiliśmy pokonać te kilka korytek boso ale w ostrogach... Wyglądaliśmy zabawnie w kurtkach, z plecakami i kijkami, mając gołe nogi, jednak szybko przestało nam być do śmiechu. Nurt okazał się być zbyt silny, by móc ustać a głębokość koryta wynosiła może do połowy uda a może po szyję i po chwili zastanowienia w lodowatej wodzie, zdecydowaliśmy o kapitulacji.

image
Stado arktycznych wielorybów, które niemal staranowały nasze kajaki – źródło: Leszek

To oznaczało koniec dobrej passy, oraz konieczność szukania innej drogi – w miejscu gdzie prąd i głębokość będą mniejsze. Na dodatek, wskutek dreptania po lodzie, okrutnie zmarzły nam stopy, co skutecznie zniechęciło nas do dalszych prób tą metodą. Pozostało nam wkasać obuwie i pokornie, jak arktyczne cielęta, zasuwać w górę rzeki, z nadzieją na dogodne do przeprawy miejsce. Raz po raz próbowaliśmy, wchodząc do rzeki, pokonując 2 lub 3 mniejsze strumienie i odbijając się od szerszych odnóg niczym Najman od Salety. Po dobrych kilku kilometrach Mateusz zarządził rozbicie obozu, więc znaleźliśmy głęboką na ponad metr nieckę, dającą osłonę od zimnego wiatru. Sprawnie przygotowaliśmy sobie płaskie podłoże do rozstawienia namiotu a ja przebrałem się w suche ubrania, by zacząć swoją pierwszą na tym wyjeździe wartę.

Z powodu przemoczonych butów, siedziałem na bosaka a wokół mnie były porozsypywane resztki jedzenia z torebki. Na dodatek moja ultralekka kuchenka gazowa, z której do czasu wizyty w Arktyce byłem taki dumny, kompletnie się nie sprawdziła. Kilkukrotnie zgasł mi płomień życia a posiłek udało się podgrzać w nieznacznym jedynie stopniu, więc trzeba było jeść makaron al dente. Siedząc skulony z zimna, omiatałem wzrokiem okolicę przy użyciu lornetki, starając się nie patrzeć zbyt często na zegarek. Jakoś udało się dotrwać do długo wyczekiwanego odgłosu budzika, który po godzinie dobiegł do mnie z wnętrza namiotu. Kolejne 60 minut – kiedy to ja odpoczywałem w ciepłym śpiworze a mój kompan stał na czatach, upłynęło nieporównywalnie szybciej. Po czwartej kwarcie Arktycznego Patrolu Mateusz zaproponował, żeby odpuścić sobie te warty i iść spać – końcu od wyjścia z Longyear nie spotkaliśmy żadnego niedźwiedzia...

image
Nasz cel - komuna obok popiersia Lenina to wciąż żywe relikty „sowieckiego marzenia”

Zaplanowane 90 minut bez wartownika, w namiocie ogrzewanym promieniami słońca, przeciągnęło się nam na kilka godzin! Po wstaniu zdemontowaliśmy obóz, zjedliśmy trochę bakalii i ochoczo poszliśmy dalej w górę rzeki, by szukać swojej szansy. Idąc, rozmyślałem o wędrówce Mojżesza i tym, jak Bóg rozdzielił morze na pół, gdy nagle moją uwagę przykuło stadko reniferów. Postanowiłem je obserwować w nadziei, że te smutnookie baranki boże wskażą nam dogodną drogę na drugi brzeg. Nagle, jak na zawołanie, pomknęły prosto do strumienia a ja śledziłem ich trasę, patrząc przy tym, na jaką głębokość zanurzają nogi. Przeprawa zajęła im krótką chwilę, a skoro one mogły to my tym bardziej musieliśmy spróbować, zatem ponownie zdjęliśmy buty i myk! w lodowatą wodę. Udało się, więc przybiliśmy triumfalnego żółwika, ubraliśmy się z powrotem, by kontynuować naszą tułaczkę na Barentsburg.

Pokonanie tej rzeki kosztowało nas prawie dobę oraz nadrobienie ok 20 kilometrów ale ostatecznie daliśmy radę. Dalej do przejścia było jeszcze kilka strumieni i trochę podmokłych łąk, które przebyliśmy bez większych trudności. Największy dyskomfort sprawiały nam głębokie wąwozy, na dnie których płynęły, częściowo zakryte lodem, rzeki. W końcu jednak dotarliśmy do utwardzonej drogi, co zwiastowało zbliżanie się do skupiska ludzkiego. Podążając wzdłuż niej, napotkaliśmy na zarwany most, który kiedyś spinał brzegi posępnie wyglądającego wąwozu Zachariassdalen. Pamiętając doświadczenia z holenderskiej doliny, byliśmy ostrożni w rzucaniu słów triumfu na wiejący wiatr, jednak mieliśmy świadomość, że to końcówka trasy. Teraz dopiero by się nam przydały takie rowery, jakich używaliśmy w Longyearbyen: wygodne i darmowe. Nie chwaląc dnia przed zachodem słońca, ok 22:00 zatrzymaliśmy się po raz ostatni – by rozładować broń na przedmieściach najdalej wysuniętej na zachód ostoi sowieckiego marzenia.

image
Trasa z Longyearbyen do Barentsburga. W drugim etapie dystans 46 km pokonany w czasie prawie 35 h

Do zobaczenia w kolejnym odcinku – 19/08/2018 T. :-)


Jestem zwykłym śmiertelnikiem, a zanim to się ostatecznie potwierdzi... staram się żyć tak, jakbym jutro mógł dowiedzieć się, że mam raka. Długo zajmowałem się judo i czasem udawało mi się wygrać z kimś dobrym. W międzyczasie ukończyłem warszawską AWF. Od paru lat pracuję z ludźmi, pomagając im być bardziej fit. Uwielbiam podróże i wyzwania!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport