waldburg waldburg
1384
BLOG

"Nóż" (1)

waldburg waldburg Rozmaitości Obserwuj notkę 101

 

Wielu wzruszało ramionami nie mogąc pojąć, dlaczego Klara nie tylko nie należała do entuzjastów rewolucji, ale od samego jej zarania nienawidziła jej wprost żywiołowo. Czyż nie przeszła najgorszych cierpień i nie była najbardziej pokrzywdzona przy starym reżymie? Czyż, co tu ukrywać, nie postarzała się wskutek tych przeżyć przedwcześnie, nie osiwiała, nie nabrała skłonności do garbienia, nie zbrzydła? Przecież na pewno nie chodziło jej o tę garbarnię w Wilnie i dwa domy, które wkrótce znalazły się poza zasięgiem władzy bolszewickiej i nic im nie groziło. Skądże więc ta głęboka, wewnętrzna nienawiść? Nienawiść właśnie nie materialna, ale psychiczna.

Klara nie potrafiłaby wytłumaczyć tego słowami, gdyż brakło ich jej do wytłumaczenia, dla zdefiniowania pewnych stanów i bardziej skomplikowanych pojęć. Naturalnie łatwo było powiedzieć, że wskutek przejść osobistych nie znosiła tłumu, tworzonego przezeń wrzasku, plotki, famy, sloganów. Że nabrała odrazy do kolektywu ludzkiego. Ale to jeszcze nie tłumaczyło wszystkiego, gdyż poza tym czysto negatywnym stosunkiem do pewnych objawów życia wyrobiło się w niej istotne wyczucie samotności losu ludzkiego. Wyczucie bardziej wyostrzone aniżeli wśród tych wszystkich, którym świadomość ta jest również, bo po ludzku, właściwa, ale mniej wyostrzona. I w rewolucji bolszewickiej bardziej wyczuwała niż była w stanie zrozumieć zamach na treść jej osobistego życia.

Bo czymże jest prawdziwe życie, jak nie samotnością o życiu? Rośnięcie i myśl mu towarzysząca? Każde doznanie człowieka jest jedyne i niepowtarzalne. Im bardziej człowiek przestaje być samotny, tym bardziej oddala się od rzeczywistości, im bardziej identyfikuje się z innymi, tym bardziej oddala się od prawdy. Klara nie potrafiłaby użyć tych słów, jakie przeczytała wiele lat później. Lenin wiedział, kto jest jego największym wrogiem wymyślając swoją prawdę kolektywną, masową, mającą zastąpić prawdę prawdziwą. Stąd jego nienawiść do Boga i do mieszczaństwa. Gdyż miłość człowieka do Boga, miłość kobiety do mężczyzny, miłość własnych dzieci, nawet prozaicznego ogniska domowego, staje się już przez to samo kontrrewolucyjna. Bo jest własna. On chciał zastąpić ją miłością do fabryki. Jakże jednak dokonać takiego cudu, skoro każdy robotnik zawsze i wszędzie bardziej się przejmie i zasmuci śmiercią żony, chorobą dziecka, niżli pożarem fabryki? Choćby po stokroć bał się do tego przyznać i zachował w utajonej myśli. Więc wyrwać mu ten smutek z serca i gardła, a zastąpić radością budowy fabryki, wyrwać mu jego myśli i wdeptać je obcasem buta w śnieg, w błoto przed zgromadzeniem masowego mityngu. Przeklętą kontrrewolucyjną myśl, bo tylko wtedy rewolucja zwycięży. Nie przez zatknięcie li tylko czerwonych sztandarów, ale w swej istocie – gdy się zmusi człowieka do wypowiedzenia myśli, które normalnie zataja nawet przed własnymi najbliższymi. Ale to się udać nie może nigdy. Mogą się udać i przemoc i trafnie dobrane slogany, można zmusić człowieka, żeby podzielił swe mienie. Nie można go zmusić, żeby podzielił samego siebie. W ten sposób po zwycięstwie rewolucji bolszewickiej powstała największa w dziejach ludzkości rozpiętość pomiędzy myślą i słowem. Pomiędzy słowem i pragnieniem.

Józef Mackiewicz „Sprawa pułkownika Miasojedowa”.

„Nóż w wodzie” zbierał laury i oklaski z paroma niewartymi uwagi wyjątkami chyba wszędzie, gdzie go pokazywano.  Ktoś mógłby wyciągnąć na tej podstawie niedorzeczny wniosek, że Polańskiemu przyświecała myśl o widzu masowym. Było dokładnie na odwrót. Kronika niedzielnych wydarzeń na pojezierzu mazurskim miała być i była elitarna.

Przede wszystkim z tego powodu na reżysera posypały się gromy. Premiera odbyła się w atmosferze zgorszenia i skandalu. „Nóż” był za trudny dla widowni w gumiakach, ale jeszcze bardziej rozdrażnił jej suflerów z centralnych organów prasowych. Na którymś z historycznych posiedzeń w sali z kinkietami ktoś uznał, że nadszedł odpowiedni moment na właściwe hasło. Wyczytał z oblicza łysego satrapy, że pora odtrąbić powrót nowego.

Ruszyło polowanie na czarownice w stylu minionej, ale wciąż obowiązującej religii. Ewangelia według św. Żdanowa wracała na falach oburzenia.  Na spienionych grzywach uwijali się zapomniani surferzy, nie tak dawno strącani w otchłanie samokrytyki obrońcy proletariackiej prawdy o świecie. 

Polański padł ofiarą sfrustrowanych szeregów. Dostało mu się za przewinienia, które parę lat wcześniej groziły najsroższymi konsekwencjami. Zarzucano mu drobnomieszczańskie skrzywienie, snobizm, zgniliznę, moralną dekadencję, imperializm, neokolonializm i… udziwnienia tępione ze szczególnym zapałem przez wczorajszych budowniczych lepszego jutra.

Film posłużył za narzędzie, czyli maczugę.  Obeszło się wprawdzie bez interwencji cenzury, ale doszło do farsy. Projekcja „Noża” odbyła się w salce kinowej na peryferiach stolicy, gdzie nienawykła do wysiłku umysłowego, ale świadoma swojej roli klasowej publiczność przyjęła go gwizdami. Z doniesień prasowych wynikało, że reakcja ludu była wydarzeniem najwyższej wagi. Morze wzburzyło się niebezpiecznie.  Temperatury emocji skoczyły do góry. Niektórym roiło się, że słyszą salwę z krążownika „Aurora”.

Licha żaglóweczka „CHRISTINE” miała pójść na dno, ale sprawy potoczyły się inaczej.  Wbrew prognozom utrzymała się na powierzchni i nie stała się trampoliną dla tytanów intelektu z otoczenia towarzysza Wiesława.  Sprostała odgórnym wichurom, ominęła podwodne skały i co najważniejsze, jej sternik przeżył.

Dzieje rejsu były w sumie zabawne. Przypominały obłąkańcze zmagania Chaplina z siłami przyrody. Smagany wiatrami student łódzkiej szkoły filmowej podskakiwał na niepewnym pokładzie, ale nie zmiotły go wzburzone bałwany, gdyż zawsze w porę się uchylał. Dowiódł, że w karierze filmowej niezawsze najważniejsze są poprawne stosunki z władzą i milionowe budżety.

Mimo że realizacja uczelnianego projektu filmowego kosztowała grosze, nieznany skipper odniósł zwycięstwo, które nie mogło przejść niezauważone. Jego wyczyn był na miarę Francisa Drake’a, zastępcy lorda Howarda i dowódcy floty brytyjskiej, który tak długo kluczył i zmieniał kurs u wybrzeży Calais, dopóki nie zatopił hiszpańskiej Armady.

Niezauważony zrazu przez nikogo Polański zawinął do zacisznej przystani, o której śni większość reżyserów i niejeden z nich duszę diabłu by oddał, żeby przycumować w takiej zatoce choćby jako turysta. Żaglówka z płyty pilśniowej wpłynęła do pierwszej setki największych osiągnięć kinematografii światowej. Notowany dzisiaj na 64 miejscu magazynu „Empire” „Nóż w wodzie” zagościł na dobre wśród najwyżej cenionych filmów w dziejach kina.

Mimo że od premiery upłynęło ponad pół wieku, nadal budzi fascynację. Nawet ci, którzy go nie widzieli, nie widzą nic niestosownego w upiększaniu jego legendy nieprawdziwymi informacjami.  Wracają do niego stacje telewizyjne, kina programowe i seminaria dla koneserów. Obok „Pocałunku mordercy” Kubricka uchodzi za jeden z najdojrzalszych debiutów filmowych.

Co nie znaczy, że psychodrama na pokładzie żaglówki z dykty – własności prywatnej (!) skutecznego dziennikarza sportowego z nadania aktywu partyjnego – wyróżniała się jakimś przebojowym nowatorstwem albo, jak zawyrokował łysy satrapa – udziwnieniami.

Polański niczego nie udziwniał. Poszedł po prostu inną drogą. Korzystał przy tym z pomocy mądrych nauczycieli, jak choćby Jerzego Bossaka z PWSTiF, którzy dawali mu cenne wskazówki. Zresztą sam wiedział najlepiej, że jako debiutant nie powinien olśniewać na siłę. Zamiast nadymać się i popisywać fajerwerkami intelektu, zwrócił na siebie uwagę dorzeczną narracją, prawdą psychologiczną, dobrymi dialogami, przemyślaną kompozycją kadru i znakomitą muzyką Komedy. 

„Nóż” stwarzał własny klimat. Od pierwszego ujęcia był majstersztykiem w oczach widzów zdolnych do samodzielnego myślenia. Znalazły się w nim zapożyczenia, które może niezanadto przystawały do świata reżysera i jego współscenarzystów Skolima i Goldberga, ale z uwagi na jakość przedsięwzięcia nie mogły stać się powodem do zarzutów.  

Mógł Fritz Lang niemiecki zbieg z III Rzeszy kręcić westerny w Arizonie budząc niekłamane uznanie byłych rewolwerowców i pionierów Dzikiego Zachodu w kowbojskich kapeluszach, którzy zachwycali się inscenizowanymi przez niego strzelaninami w saloonach i napadami na dyliżanse, mógł i Polański zmontować film z obrazów, które znał tylko z kina.

Mimo młodego wieku zachował spokój. Nie kręcił „Noża”, żeby przydawać sobie blasku, tylko dla jury festiwalowego, czyli dla ekspertów od kuchni filmowej. Była to dość rozpowszechniona strategia w tamtych czasach. Szczególnie w przypadku twórców polskiej szkoły filmowej.  O ich sukcesach decydowała recepcja na Zachodzie.  Najlepszy okres w historii polskiego kina był efektem wytężonej rywalizacji. Filmy robiło się pod festiwale, pod Felliniego i Antonioniego, którzy nadawali ton. Niekiedy przybierało to formy groteskowe. We „Wszystko na sprzedaż” Andrzej Łapicki, który grał awangardowego reżysera, alter ego Andrzeja Wajdy, hamletyzował na serio, czy jego film o Zbyszku Cybulskim, czyli o kimś, kogo już nie ma, może być zrozumiały w Paryżu. „Niech się pan nie martwi”, pocieszał go pierwszy asystent operatora. „Od strony technicznej w niczym nie ustępujemy Zachodowi. Mamy już długie obiektywy do zoomowania”.

W przypadku „Noża w wodzie” Polańskiego oczekiwania były uzasadnione. Jak tego chciał, zaproszono go na jeden z najwyżej cenionych festiwali. Inicjatorzy nagonki niczego nie osiągnęli. Złowróżbne salwy z krążownika „Aurora” trafiły w próżnię. O filmie debiutanta z Polski zrobiło się głośno na całym świecie.     

Był świadom swoich umiejętności, których (poza Gomułką) nikt mu nie odmawiał. Sportretował trójkę małomównych bohaterów filmu pobudzając wyobraźnię widza. Pokazał ich z pietyzmem entomologa, który studiuje wzory na skrzydłach motyla. Obserwował ich pod swoją lupą w zmiennych konstelacjach – z bliska. z daleka, z zewnątrz i wewnątrz, w ciemnych okularach i z odsłoniętymi przyłbicami, na przystani, w tańcu na wodzie i w samochodzie, jak zwijali i rozwijali swoje żagle i skakali sobie do oczu. Jak wiedli się na pokuszenie, rzucali nożem sprężynowym i unicestwiali się złymi spojrzeniami pod pokładem żaglówki.

Polański nie kokietował widza płytkimi głębiami, gdyż nie o to mu chodziło. Realizował swój cel, chciał sprawnie opowiedzieć to, co miał do powiedzenia, skomentować geometrię trójkąta, starcia dwóch samców o jedną kobietę i zwrócić na siebie uwagę krytyków. Pisał o tym zresztą bez fałszywej skromności w swojej autobiografii.

Nie mam jej pod ręką i nie sprawdzę, czy wspominał tam, że inspiracją do „Noża” był film René Clémenta „Plain soleil” („W pełnym słońcu”). Kryminał francuskiego reżysera oparty na motywach powieści „The Talented Mr. Ripley” Patrycji Highsmith był wydarzeniem roku 1960.  Sceny kręcone u wybrzeży Ischii na pokładzie luksusowego jachtu, podnosiły wysoko poprzeczkę możliwości technicznych  kina tamtych czasów.  Zapewne także Polański był pod wrażeniem wyczynów operatorskich Clémenta, na co wskazują niektóre ujęcia jego niewiele późniejszego debiutu.

Conie znaczy, że „Nóż w wodzie” nakręcony na pokładzie mazurskiej żaglówki „CHRISTINE” był plagiatem albo (nie daj Boże) sequelem. Na to reżyser zza żelaznej kurtyny był za mało znany i nie miał (na szczęście) sponsorów.  Istnieje jednak poszlaka (scenograficzna), która pozwala domyślać się fascynacji Polańskiego filmem Clémenta. Jest nią nazwa jego sprzętu pływającego, który posłużył za scenerię do „Noża w wodzie”

Wytworny żaglowiec z „Plain soleil” nazywał się, jak wiadomo – „MARGE” – od imienia pięknej kochanki milionera Greenleafa, który chciał sobie zaskarbić w ten sposób jej przychylność. Grała ją Marie Laforet, popularna francuska szansonistka przyrównywana w owych czasach do Brigitte Bardot.  

O takim rekwizycie polski reżyser mógł tylko pomarzyć. Do dyspozycji miał jedynie żaglóweczkę z wypożyczalni sprzętu rekreacyjnego dla wczasowiczów. Nie można wykluczyć, że wiedziony młodzieńczą przekorą i dla podkreślenia skali zamierzeń swojego przedsięwzięcia nazwał ją „CHRISTINE”, co mogłoby stać się nie lada kąskiem dla psychoanalityków, socjologów kultury i badaczy strumieni świadomości.

Napis „CHRISTINE” widoczny na dziobie żaglówki był jednak zgrzytem z innego powodu. Z tego samego zresztą, co dżinsy i amerykańska kurtka wojskowa ze zrzutu powstańca warszawskiego Maćka Chełmickiego w „Popiele i diamencie”.  „CHRISTINE” łamała ustalone reguły gry, odwoływała się do niepolskich wzorów i przez to stawała się podwójnie podejrzana. Zapewne to rozjuszyło Gomułkę najbardziej. Niedopuszczalna nazwa łodzi żaglowej, małomówni bohaterowie filmu, którzy ukrywali swoje nieszczere twarze za ciemnymi okularami i smętne motywy jazzowe Komedy – to wszystko wskazywało na obce wpływy.

Śródziemnomorskie, jak w filmie Clémenta. Debiutant wychylił się za daleko. Odsłonił swoją twarz degenerata zafascynowanego burżujskim życiem, które w „Nożu” ucieleśniał w paradoksalny sposób partyjny dziennikarz sportowy Leon Niemczyk i jego wyniosła żona, której imię widniało na dziobie żaglówki.

Jolanta Umecka, która dostała rolę Krystyny, nie zrobiła wielkiej kariery, ale zapisała się w pamięci miłośników kina. Polański odkrył ją na basenie Legii. Nie mógł nie dostrzec jej apetycznych proporcji ciała i sex appealu, którym nie ustępowała nawet Marie Laforet.

Potem żałował tej decyzji. O mały włos zdjęcia nie skończyły się z powodu odtwórczyni głównej roli kobiecej katastrofą. Filmowa żona Niemczyka Krystyna, co zauważył odrobinę za późno, zaczęła tyć. Zrobiła się niezgrabna i klocowata, straciła swój dziewczęcy urok. Ilekroć miała wykonać jakieś zadanie ruchowe, np. usiąść na ławeczce, wejść do kajuty albo dopomóc mężowi przy zwijaniu albo rozwijaniu żagli, czar pryskał. Doszło do tego, że członkowie ekipy chowali przed nią zapasy żywności.  Ale i to nie na wiele się zdało, gdyż włamywała się nocami do spiżarki. Szczupła, zwiewna jak łania Jola Umecka przemieniła się w przeciągu paru tygodni mazurskiego lata w puszystą Krystynę.

Nie wszystko szło po myśli reżysera. Licha żaglówka była parodią jachtu Greenleafa. Nie zmieniły tego nawet zawistne języki, wedle których na jej pokładzie szukać miał ponoć zapomnienia po bitwie o Anglię marszałek Hermann Göring. Na taki kaliber „CHRISTINE” była jednak za mała i za ciasna. Co nie zmienia faktu, że wyprzedziła o parę długości wytworny żaglowiec „MARGE” z kryminału pani Highsmith.

Główną osią fabuły autorstwa powieściopisarki zza oceanu, która swoją popularność zawdzięczała współpracy z Hitchcockiem, było oczywiście morderstwo. Nie mogło być inaczej. Kino od początku istnienia opierało się na kalkulacji finansowej. Pieniądze, które zasilały i zasilają budżety produkcji filmowych, musiały być (i są do dzisiaj) zabezpieczone solidnymi gwarancjami fabularnymi.

 

c.d.n

waldburg
O mnie waldburg

By                                                                                                            

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości