Marek Budzisz Marek Budzisz
1689
BLOG

Kilka historii o przyjaźni z Rosją.

Marek Budzisz Marek Budzisz Rosja Obserwuj temat Obserwuj notkę 13

Rosyjski rejsowy samolot z wicepremierem Rogozinem na pokładzie nie został wpuszczony w rumuńską przestrzeń powietrzną. Oficjalnie władze Rumunii, powołały się na to, że Rogozin objęty jest sankcjami europejskimi i dlatego nie może przebywać na terytorium państw unijnych, nawet w powietrzu. Przypomnijmy – dzisiaj zaplanowano w separatystycznej republice Naddniestrza uroczystości z okazji 25-lecia wprowadzenia na jej terytorium rosyjskich sił pokojowych. Oczywiście to tylko eufemizm, naprawdę planowane uroczystości i parady w Tyraspolu, w których ma zamiar uczestniczyć prorosyjski prezydent Mołdawii Dodon, trudno odebrać inaczej niźli, jako święto „niepodległości” tego quasi – państwa nieuznawanego przez nikogo na świecie (Abchazji i Osetii Pd. nie biorę pod uwagę). Nawet liderujący komunistom mołdawskim były prezydent kraju Woronin, skrytykował działania Dodona. W jego opinii, gdyby rzeczywiście chodziło o oddanie szacunku wojskom rozjemczym, to w uroczystościach winni brać udział również przedstawiciele Stanów Zjednoczonych, Ukrainy i OBWE, którzy uczestniczyli również w rozmowach pokojowych. Ale ich nie ma i w związku z tym, w jego opinii, zaplanowane „święto” trudno odbierać inaczej niźli w kategorii uczczenia wojny, w której zginęły setki ludzi i w rezultacie, której od Mołdawii oderwało się część jej terytorium. I w takich uroczystościach chce uczestniczyć jej prezydent, dziwi się Woronin. W mołdawskim parlamencie, kontrolowanych przez siły dążące do integracji z Zachodem już ostrzeżono, że Dodon przekracza po raz kolejny swoje uprawnienia i w takiej sytuacji może stać się konieczne rozpoczęcie procedury impeachmentu.

Wracając jednak do Rogozina warto przypomnieć, że kilkanaście dni temu rosyjski ambasador w Kiszyniowie został wezwany do mołdawskiego MSZ-u i poinformowany, że władze kraju nie życzą sobie obecności Rogozina i nie zgodzą się na przejazd ani przelot przez własne terytorium. Ten jednak, w typowym dla siebie, aroganckim stylu wielkorosyjskiego szowinisty, zapowiedział, że nie będzie się przejmował podobnymi ostrzeżeniami i w Naddniestrzu się tak czy owak znajdzie. Nie udało się. Podobnie jak nie udało się dostać do Naddniestrza grupie rosyjskich artystów mających „uświetnić” uroczystości i deputowanemu do Dumy z partii Żyrinowskiego. Zostali zatrzymani w Kiszyniowie i zawróceni do Rosji.

W całej historii ciekawe są jeszcze dwa fakty. Otóż wcześniej Rogozin, mimo, że objęty sankcjami, wielokrotnie latał nad terytorium Rumunii, której władze nie widziały w tym niczego nagannego. Teraz zmieniły zdanie i trudno nie odebrać tego inaczej jak w kategoriach gestu politycznego. Trudno też nie wiązać tego ze zmianami w polityce amerykańskiej wobec Rosji, zwłaszcza, że Rumunia, podobnie jak Polska zakupi rakiety Patriot, o czy poinformowano po wizycie Trumpa w Warszawie.

Samolot z rosyjskim wicepremierem na pokładzie musiał zawrócić i planował awaryjne lądowanie w Budapeszcie. Wcześniej w sytuacji złej pogody kilkakrotnie realizowano taki właśnie scenariusz. Ale i tu spotkała ich rekuza. Władze węgierskie nie zgodziły się na lądowanie. Ten gest też trudno inaczej odbierać niźli w kategoriach politycznych. Zdenerwowany cała sytuacją Rogozin, odpisał Rumunom na Twitterze w swoim stylu – „spodziewajcie się odpowiedzi, Gady”. Teraz rosyjskie media rozwodzą się nad tym, że samolot „na oparach” paliwa doleciał do białoruskiego Mińska. A musiał lecieć, dookoła, bo przecież, Rosjanie nad Ukrainą od jakiegoś już czasu nie latają. Propagandyści lansują tezę, że Rumuni narazili pasażerów na ryzyko śmierci, w tym również dzieci. Ciekawa to logika, według której to nie ten, który mimo uprzedzenia przez władze suwerennego kraju postanowił „przedrzeć” się na jego terytorium jest sprawcą całej sytuacji, ale ci, którzy mu to uniemożliwili. Ale Rosjanie zawsze postrzegają siebie w kategoriach ofiar, ludzi z sercem na dłoni, chcących przyjaźni ze wszystkimi sąsiadami, przeciw którym sprzysiągł się cały świat. I wszystkie wojny, które toczą też są obronne.

O tym jak w praktyce wyglądają przyjacielskie relacje z Moskwą mówił niedawno kirgiski prezydent Atambajew. Spotkał się on z dziennikarzami na jednej z ostatnich konferencji prasowych i w niezobowiązującej atmosferze (przyszedł bez krawata) mówił o swojej właśnie się kończącej prezydenturze. I tu pojawiła się ciekawa informacja. Otóż jak poinformował zgromadzonych dziennikarzy podjął decyzję (w 2014 roku) o tym, aby nie przedłużać ze Stanami Zjednoczonymi umowy na dzierżawę bazy lotniczej w jego kraju, bo jak powiedział, „niektóre państwa” uprzedziły go, że w razie konieczności mogą zdecydować się na atak rakietowy na amerykańskie instalacje wojskowe. Żeby nie było wątpliwości, Atambajew odmówił odpowiedzi, o których państwach mówi, ale całą konferencję rozpoczął od informacji, że opowie, dlaczego nie jest lubiany ani w Moskwie ani w Waszyngtonie. A po tym, jak skończył mówić o bazie amerykańskiej zaczął opowiadać, dlaczego zdecydował się na skrócenie ( z 49 i automatycznego przedłużenia na następne 25 lat do 15 lat) okresu dzierżawy przez Rosjan bazy lotniczej Kant. A trzeba pamiętać, że uboga Kirgizja, jest członkiem wszystkich rosyjskich przedsięwzięć integracyjnych, nie wyłączając ostatniego z nich, czyli Unii Euroazjatyckiej.

W tym samy czasie, kiedy w Waszyngtonie decydowano o sankcjach a w Moskwie zastanawiano się jak na kroki Amerykanów odpowiedzieć do Pekinu poleciał sekretarz rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa Mikołaj Patruszew. Wyjazd do Chin bliskiego współpracownika Putina (był jego następcą na stanowisku dyrektora FSB) miał być czytelnym sygnałem dla Waszyngtonu. Rosja odpowie na zwiększanie nacisku przez Amerykanów zacieśnieniem współpracy wojskowej z Chinami. Ostatnie, wspólne manewry chińsko – rosyjskie, na Bałtyku też trzeba odczytywać w podobnych kategoriach. Zwłaszcza, że ta przyjacielska „wizyta” chińskiej marynarki wojennej winna pociągać „rewizytę” Rosjan na Morzu Południowochińskim. Rosjanie, tak przynajmniej sugerują moskiewskie gazety, byliby bardzo radzi, gdyby Chińczycy zgodzili się na ogłoszenie formalnego aliansu wojskowego obydwu krajów. Ale Chińczycy znani z tego, że prowadzą ostrożną, zwłaszcza w sprawach międzynarodowych, politykę, cały czas trzymają Rosjan „w poczekalni”. Tak było i tym razem. Współpraca wojskowa tak, wspólne projekty – tu pełna zgoda, ale aby wiązać sobie ręce sojuszami i ryzykować, że Pekin zostanie wciągnięty w nie swoje spory, to już zbyt duże ryzyko. Chińczycy z Rosjanami rozmawiają, wiele mówią o przyjaźni, zwłaszcza wtedy, kiedy mogą na tym coś zyskać.

Dobrym przykładem jest tu projekt przedsiębiorczej Chinki Liu Ciao. Jak wiadomo Moskwa dążąc do zahamowania ucieczki ludności z terenów Dalekiego Wschodu ogłosiła jakiś czas temu program „ Dalekowschodni Hektar”. W największym skrócie polega on na tym, że każdy mieszkaniec regionu (teraz już każdy Rosjanin) może otrzymać od państwa w użytkowanie wieczyste 1 ha ziemi. Władze ogłosiły sukces całego przedsięwzięcia – ludzie składają wnioski i biorą ziemię. Do lutego 2017 już 27 tys. osób otrzymało swoje nadziały. Rozdysponowano, jak łatwo obliczyć 27 tys. ha ziemi (na całym Dalekim Wschodzie). A tym czasem pani Liu planuje wydzierżawić od władz zlokalizowanego nad Amurem, na granicy z Chinami, Żydowskiego Okręgu Autonomicznego (ze stolicą w Birobidżanie) od razu, za jednym zamachem 66 tys. ha ziemi. Planuje tam założenie ekologicznego gospodarstwa rolnego, budowę szklarni, uprawę ziemi, zbieranie warzyw i owoców. Cały projekt zyskał uznanie chińskich władz i ma zostać sfinansowany ze środków przewidzianych na finansowanie działań w ramach projektu Jedwabnego Szlaku i Pasa. Rosjanom przypomina on, i tym się niepokoją, ujawnione kilka miesięcy temu plany chińskich inwestycji w branży rolnej w Pakistanie. W Chinach bardzo szybko rośnie popyt na żywność lepszej jakości, co jest pochodną bogacenia się społeczeństwa i zmiany nawyków żywieniowych młodej chińskiej „klasy średniej”. Z tego też punktu widzenia w to, że projekt może zakończyć się sukcesem nikt nie ma wątpliwości. Problem wszakże polega na tym, że w rolnictwie ekologicznym potrzeba bardzo wiele rąk do pracy, a Żydowski Okręg Autonomiczny jest najszybciej wyludniającym się terytorium rosyjskiego Dalekiego Wschodu. O „Dalekowschodni Hektar” wystąpiło tam tylko 1900 osób i już dziś media piszą, że w okręgu autonomicznym więcej jest Chińczyków niźli obywateli Rosji. Tym bardziej, że po drugiej strony Amuru mieszka ich 38 milionów. Z panią Liu Rosjanie mają jednak kłopot. W 2005 roku, kiedy późnym latem region nawiedziła wielka powódź i setki ludzi zostało bez dachu nad głową, jej firma w ekspresowym tempie wybudowała kilkanaście bloków, i powodzianie nie musieli spędzić zimy w prowizorycznych lokalach. Bo władze lokalne, jak to w Rosji, nie zdążyły. W uznaniu zasług dla rosyjsko – chińskiej przyjaźni w 2015 roku pani Liu odznaczona została specjalnym medalem. A decyzję podjął sam Władimir Władimirowicz. I jak tu teraz odmówić jej tej drobnej przysługi i nie wydzierżawić tych 66 tys. ha leżących na rosyjskim brzegu Amuru?

Jestem byłym dziennikarzem (TVP - Puls Dnia, Życie, Radio Plus) i analitykiem. Z wykształcenia jestem historykiem. Obserwuję Rosję i świat bo wiele się dzieje, a Polacy niewiele o tym wiedzą. https://www.facebook.com/Wie%C5%9Bci-z-Rosji-1645189955785088/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka