Marek Budzisz Marek Budzisz
1854
BLOG

Ukraina – Mołdawia – Gruzja. Koordynowana przez Amerykanów oś oporu wobec Moskwy

Marek Budzisz Marek Budzisz Świat Obserwuj temat Obserwuj notkę 21

Mołdawia nie ustępuje. Po tym jak władze tego kraju uznały, że wizyta rosyjskiego wicepremiera Rogozina na uroczystościach z okazji 25-lecia „operacji pokojowej w Naddniestrzu” nie jest najlepszym pomysłem, teraz poszły krok dalej i uznały, że jest on w Mołdawii osobą niepożądaną. Licznie przywoływani w mediach przedstawiciele sił politycznych z Kiszyniowa, ale również analitycy, mówią jednym głosem – wreszcie. Przypominają przy tym, że już samo mianowanie (kilka lat temu przez Miedwiediewa) Rogozina reprezentantem Rosji ds. konfliktu Mołdawii z nieuznawaną republiką Naddniestrza było rosyjską wielkomocarstwową prowokacją. Dlaczego? Bo Rogozin brał udział, mówił o tym zresztą publicznie, w toczących się na początku lat dziewięćdziesiątych, walkach. I to po stronie separatystów.  Z bronią w ręku, czym się zresztą szczycił, opowiedział się za stworzeniem prorosyjskiej enklawy na terytorium Mołdawii.

Bezpośrednią przyczyną podjęcia przez Mołdawię bardziej zdecydowanych kroków był telewizyjny wywiad, którego Rogozin udzielił po powrocie ze swej nieudanej podróży do Kiszyniowa. Przypomnijmy, samolot z rosyjskim wicepremierem na pokładzie nie został wpuszczony w przestrzeń powietrzną Rumunii, bo jak poinformowały władze tego kraju, jest on objęty unijnymi sankcjami. Wcześniej jednak Rogozin bez przeszkód latał nad krajami Unii. I w związku z tym Moskwa uważa to, co się stało, za prowokację inspirowaną w Kiszyniowie. Rogozin, który nigdy nie przebierał w słowach, w rosyjskiej telewizji poszedł na całość. „Mołdawią rządzi władza wybrana nie przez obywateli, a mafijna klika, która trzęsie całym krajem” – grzmiał w studiu telewizyjnym. Mołdawski MSZ uznał te wypowiedzi za „nieprzyjazne” i poinformował, że Rosjanin jest niemile widziany w ich kraju.

Oczywiście Moskwa zapowiedziała „adekwatną odpowiedź”, której udzieli w najbliższym czasie. Tak nawiasem mówiąc będą chyba musieli utworzyć w resorcie spraw zagranicznych specjalną komórkę zajmującą się udzielaniem „adekwatnych odpowiedzi”, bo mogą się w ich liczbie po prostu pogubić. Ostatnio Rosjanie ogłosili, że będą „adekwatnie odpowiadać” Amerykanom, Rumunom, Mołdawii, oczywiście Polsce (za likwidację komunistycznych monumentów). Żelaznymi kandydatami do „adekwatnych odpowiedzi” są też oczywiście Bałtowie, o Ukraińcach i Gruzinach nie wspominając. A czekają jeszcze następne antyrosyjskie sankcje Unii Europejskiej w związku z aferą z turbinami Siemensa i też potrzebna będzie jakaś „adekwatna odpowiedź”.  I już widać pewien chaos. W sprawie ostatnich amerykańskich sankcji rosyjski MSZ zapowiedział, wiadomo, „adekwatną odpowiedź”, (bo wydalenie amerykańskich dyplomatów to reakcja na poprzednie kroki Waszyngtonu, jeszcze z grudnia), ale pytany o to samo rzecznik Kremla Pieskow zdziwił się i powiedział „przecież wydaliliśmy dyplomatów USA”.

Przy okazji przedstawiciele rządzącej Mołdawią pro-euopejskiej Partii Demokratycznej rozgrywają swoją partię szachów z zerkającym w stronę Moskwy prezydentem Dodonem. Kiedy ten ostatni stwierdził, że antyrosyjskie działania są dla Mołdawii niebezpieczne, bo rząd angażuje kraj w „konflikt geopolityczny o bezprecedensowej skali” i nie wykluczył organizowania ulicznych protestów, szybko zareagował przewodniczący tamtejszego parlamentu. Uznawany za jednego z najbliższych współpracowników Władimira Płachotniuka, oligarchy i lidera mołdawskich demokratów, Andrian Kandu, powiedział, że „powstaje wrażenie, że prezydent broni interesów obcego państwa”. I aby nie było wątpliwości, o co chodzi dodał – „trzeba być bardzo uważnym, kiedy się grozi palcem. Palec mogą też urwać.”

Póki, co „rosyjskie wojska pokojowe” stacjonujące w Naddniestrzu urządziły manewry. Ćwiczono forsowanie Dniestru i wysadzenie desantu na obcym terytorium. Wszystkiemu przyglądali się okoliczni mieszkańcy, ale chyba nie byli rozbawieni. Kiszyniów złożył w tej sprawie oficjalny protest w OBWE, ale Rosjanie niewiele sobie z tego robiąc kontynuowali manewry nie dopuszczając przy tym mołdawskich obserwatorów. Wczoraj w Moskwie przebywał z wizytą prezydent Krasnosielski z Naddniestrza, gdzie, jak informują media, rozmawiał z Rogozinem, na temat sytuacji w regionie i „pokojowych” dokonań Moskwy. Rogozin nie byłby sobą, gdyby po zakończeniu spotkanie nie wygłosił kilku typowych dla siebie zdań. Otóż powiedział, że Rosja zarówno finansowo, jak i militarnie nadal podtrzymywać będzie władze nieuznawanej przez świat republiki. Oskarżył przy tym władze Ukrainy o to, że dążą do siłowego rozwiązania konfliktu. A przy tym pogroził. Otóż zapowiedział, że jeśli Rosja nie będzie mogła kontynuować nad Dniestrem swojej misji pokojowej i z powodu blokady wymiana kontyngentu wojskowego okaże się niemożliwa, to w republice „jest 200 tys. ludzi i zmuszają nas do tego, aby oni stali się obrońcami pokoju”. Aluzja do sytuacji na wschodzie Ukrainy nie pozostawia wątpliwości.

Tylko, że tu akurat trafiła kosa na kamień. Płachotniuk kilka miesięcy temu był w Waszyngtonie, gdzie prowadził rozmowy m.in. w Departamencie Stanu. I nastawienie Kiszyniowa po tej wizycie wobec Rosji uległo wyraźnej zmianie. Kilka dni temu w ukraińskim portalu internetowym censor.net.ua ukazał się wywiad z głównodowodzącym wojskami amerykańskimi w Europie, generałem Benem Hodgesem. W kwestii Naddniestrza powiedział on tylko jedno zdanie, ale za to jakże wymowne. Otóż jego zdaniem stacjonujące w „republice” rosyjskie wojska nie są wcale żadnymi „siłami pokojowymi”, ale liczącym 1500 osób wrogim zgrupowaniem wojennym, które jest tam po to utrzymywane, aby „destabilizować sytuację wokół Ukrainy”. Sam wywiad jest długi i poświęcony głównie kwestiom sytuacji w Donbasie, ale amerykański generał mówi w nim również o sytuacji w Gruzji, stanie ukraińskiej armii (warto odnotować, że ocenia ją dobrze, znacznie lepiej niż w 2014 roku) i generalnie o tym, co myśli o rosyjskiej polityce i Rosji. A są to rzeczy ciekawe – takie jak choćby powoływanie się na filozofie polityczną prezydenta Raegana, który odnosząc się do Rosji mówił „ufaj, ale sprawdzaj”. Sam Hodges jest zdania, że „w ciągu ostatnich 400 lat Rosja nigdy dobrowolnie nie wywiązywała się z ustaleń traktatowych”.

I wydaje się, że spora część amerykańskiego establishmentu na rozgrywkę z Rosją zaczyna patrzeć w kategoriach, jeśli nie globalnych, to przynajmniej regionalnych. Świadczyć o tym może trasa ostatniej wizyty wiceprezydenta, skądinąd wiadomo, że odpowiadającego w Białym Domu, za politykę wobec tej części świata. Najpierw poleciał do estońskiego Tallina, gdzie po spotkaniu z prezydentami Państw Bałtyckich powiedział m.in., że Ameryka wywiąże się w sytuacji zagorzenia bezpieczeństwa z obowiązków, jakie nakłada na jego kraj art. 5 aktu powołującego NATO. Aby nie było wątpliwości, kto stanowi zagrożenie, przemawiając w Estonii powiedział, że „Dziś stoimy tu gdzie Wschód spotyka się z Zachodem – na wielkiej granicy wolności. Nie ma większej groźby wiszącej nad Państwami Bałtyckimi niźli widmo agresji ze strony waszego nieobliczalnego wschodniego sąsiada”. W tym samym przemówieniu zapowiedział, że celem amerykańskiej polityki będzie doprowadzenie do sytuacji, kiedy Rosja „zostanie rozliczona ze swoich działań”.

A potem amerykański wiceprezydent odwiedził Gruzję. Z Tbilisi poleci do Czarnogóry - najmłodszego członka NATO. W jej stolicy spotka się z przywódcami wszystkich państw regionu. W Gruzji niedawno składał wizytę ukraiński prezydent, i również media donoszą, o spotkaniach przedstawicieli rządu Mołdawii z ich gruzińskimi odpowiednikami. Wszystkie trzy państwa mają podobne problemy z Rosją, która sponsoruje i wspiera powstałe na ich terytoriach „niezależne republiki”. Teraz wygląda na to, że ich liderzy postanowili ściślej ze sobą współpracować. A wszystko to dzieje się przy poparciu politycznym, ale również wojskowym, Waszyngtonu. W Gruzji niedługo (12 sierpnia) rozpoczną się ćwiczenia wojskowe pod kryptonimem „Godny Partner 2017”, w których bierze udział 3 tys. żołnierzy NATO i ich sojuszników. Rosyjska prasa z konsternacją odnotowuje, że wśród sojuszników znajduje się też kontyngent z Armenii, przecież członka zbudowanej przez Moskwę Wspólnoty Euroazjatyckiej. Moskwa do planowanych w Gruzji manewrów odnosi się jak najbardziej serio. Media informują o tym, że przerzuciła do Abchazji znaczny kontyngent ciężkiego uzbrojenia i techniki wojskowej.

W planie politycznym, wizyta Pence´a, uznawana jest przez Gruzinów, jako wyraz poparcia ze strony Stanów Zjednoczonych. Poparcia, istotnego, zwłaszcza w obecnej sytuacji, kiedy działania wojsk rosyjskich stacjonujących w Osetii Pd., odbierane są w Tbilisi, jako agresywne. Już sam fakt, że amerykański wiceprezydent odwiedza obok Gruzji tylko członków NATO odczytują tam jak pozytywne przesłanie. Spotkanie z żołnierzami mającymi uczestniczyć we wspólnych manewrach komentuje się w podobnym tonie, jako podjęcie pierwszych kroków, które na końcu drogi mają doprowadzić Gruzję do członkostwa w Pakcie Północnoatlantyckim. Sprzęt wojskowy, który weźmie udział w manewrach przypłynął do portu w Poti, przez Morze Czarne. I to też wskazuje na strategiczne i regionalne znaczenie tego kaukaskiego kraju. Przywoływany już przeze mnie wcześniej generał Hodges spotkał się niedawno z gruzińskim wiceministrem obrony. W oficjalnym komunikacie poinformowano, że jeszcze w tym miesiącu w Tbilisi odbędzie się spotkanie, w którym ze strony amerykańskiej uczestniczyło będzie siedmiu wysokiej rangi oficerów (generałów), a niedługo po tym, planowane jest ogłoszenie przez rząd programu mającego poprawić sytuację w gruzińskiej armii. Stworzy ono, jak można przeczytać w komunikacie, formalne podstawy zaproszenia amerykańskich doradców wojskowych, którzy szkolić będą Gruzinów.

Wydaje się, że Rosjanie mogą być nie na żarty zaniepokojeni nową sytuacją w regionie. Świadczy o tym z jednej strony ściągnięcie przez nich dodatkowych sił wojskowych do separatystycznych republik Abchazji i Osetii Pd. W tym samym świetle odczytywać trzeba zapowiedzianą wizytę Putina w Suchumi. (Abchazja). No i oczywiście, bez tego nie mogło się odbyć, ujawniły się w gruzińskiej klasie politycznej „siły rozsądku i spokoju”. W tej roli wystąpiła była przewodnicząca gruzińskiego parlamentu Nino Burdżanadze, która kilka lat temu, po konflikcie z Michaiłem Saakaszwilim, przeszła do opozycji. Po zmianie władz w Tbilisi, Burdżanadze już w opozycji pozostała. Dziś określana jest mianem „najbardziej prorosyjskiego polityka” w tym kraju. Utrzymuje kontakty z Władimirem Putinem a gruzińskie media widzą w niej główną kandydatkę na szefa rządu, o ile Rosja postanowiłaby interweniować. W wywiadzie, którego udzieliła Niezawisimej Gaziecie, znaleźć można cały arsenał rosyjskich schematów propagandowych – od narzekań na brak demokracji we własnej ojczyźnie, przez wezwania do powstrzymania się od antyrosyjskich prowokacji (jej zdaniem przejazd czołgów NATO nieopodal granicy z Osetią był takim prowokacyjnym wobec Rosji krokiem), argumentowania, że intencje Amerykanów wobec jej ojczyzny są niecne, a politycy w jej kraju zostaną waszyngtońskimi marionetkami, aż po powtarzane po wielokroć wezwania do dialogu, rozmów porozumienia. Któremu ponoć Moskwa nie jest przeciwna. I o ile tylko Tbilisi dogadałoby się z Suchumi czy Cchinwali, to przecież Moskwa nie będzie oponować zjednoczeniu. Burdżanadze jest tego pewna, bo mówił o tym sam Władimir Władimirowicz. A przecież słowu lokatora Kremla można zaufać. Pech chce, że pogląd o tym jak wielkim miłośnikiem pokoju jest dzisiejszy gospodarz Kremla delikatnie mówiąc utracił swą siłę perswazyjną. Przynajmniej w Waszyngtonie, gdzie chyba coraz więcej osób jest dziś podobnego, co generał Hodgesa zdania, iż „Rosja przez ostatnie 400 lat ani razu dobrowolnie nie wywiązała się z ustaleń traktatowych.”

Jestem byłym dziennikarzem (TVP - Puls Dnia, Życie, Radio Plus) i analitykiem. Z wykształcenia jestem historykiem. Obserwuję Rosję i świat bo wiele się dzieje, a Polacy niewiele o tym wiedzą. https://www.facebook.com/Wie%C5%9Bci-z-Rosji-1645189955785088/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka