Marek Budzisz Marek Budzisz
3872
BLOG

Czyżby Moskwa zaczęła obawiać się chińskiego smoka?

Marek Budzisz Marek Budzisz Chiny Obserwuj temat Obserwuj notkę 82

W Syrii znów recydywa, a wydawałoby się, że jednak czegoś Rosjanie się nauczyli. Jak w piątek poinformował portal internetowy Russkij Jewrej, powołując się na arabskie sieci społecznościowe i informacje ze strony Euphrates Post, amerykańskie lotnictwo ponownie zbombardowało konwój sił zbrojnych reżimu Asada, w skład, którego wchodzili również rosyjscy najemnicy. I ponownie starcie miało miejsce w okolicy zajętego przez Kurdów i zlokalizowanego na lewym brzegu Eufratu zakładu przetwórczego ropy. Tym razem siły reżimowe Asada i Rosjan ośmieliło to, że część kurdyjskich obrońców instalacji w związku z rozwijającą się turecką ofensywą na północy opuściła te tereny. I na tak osłabione posterunki szturm chcieli przypuścić zwolennicy Asada wspierani przez Rosjan. I mamy deja vu. Zostali zbombardowani, czołgi i transportery opancerzone zniszczone, mówi się też o setkach zabitych.

Co ciekawe, już, co najmniej od tygodnia w rosyjskich mediach można było przeczytać, że Amerykanie przygotowują kolejne prewencyjne uderzenie, a zatem o zaskoczeniu nie może być mowy. Jednak ktoś znów postanowił spróbować w myśl zasady, że być może tym razem się uda. Nie udało się. A cała sytuacja komplikuje się coraz bardziej, bo Rosjanie piszą o zwiększonych dostawach broni do Syrii. Oczywiście nie piszą o tym, że sami zwiększają transporty. Co to to nie, oni przecież tylko w ostateczności decydują się na takie kroki. Więcej broni wysyłają Amerykanie. Jak informują Rosjanie, tylko w lutym z portów bułgarskich wypłynęły dwa transporty zawierające rakiety typu Grad i amunicję do ręcznych granatników. Przy czym analizując opublikowany właśnie budżet Pentagonu rosyjscy analitycy dochodzą do wniosku, że to dopiero początek nowej fali zaopatrzenia. Na relatywnie niedrogą i mało skomplikowaną broń produkowaną w krajach byłego obozu sowieckiego (Bułgaria, Kazachstan, Ukraina) oraz w Serbii, Amerykanie planują w ciągu dwóch lat wydać 800 mln dolarów, tylko w tym roku 300 mln. Ale co bardziej Rosjan niepokoi za namową sfer rządowych amerykańskie firmy zaczęły kupować dokumentację techniczną od Ukrainy i w nieodległej przyszłości może okazać się, że w ramach wspierania amerykańskiego przemysłu zacznie on produkować kbk Ak 47. Wygląda na to, że w Syrii Amerykanie nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Podobnie zresztą jak w kwestii relacji z Moskwą, w której czekają teraz na kolejny ruch Waszyngtonu. Choć w Rosji dość popularny jest pogląd, że stosunki są już tak złe, że niewiele może im zaszkodzić, to ostatnie zmiany personalne (odejście McMastera i nominacja dla Boltona) mogą ten pogląd zakwestionować. Generał McMaster, w opinii mediów, w porównaniu z Johnem R. Boltonem, nowym doradcą Trumpa ds. bezpieczeństwa to jakiś zgniły liberał, a nowa fala wydaleń rosyjskich dyplomatów oraz sankcji może pokazać, że w tej materii Waszyngton ma jeszcze coś do dodania.

Jednak w Moskwie nie sankcje, nie wydalenia dyplomatów, przyjmowane są z niepokojem. Z sankcjami nauczono tam sobie dość dobrze radzić a nawet jak udowadnia w swym ostatnim raporcie Bud Coote (43 lata w CIA) opublikowanym przez Atlantic Council[1] Rosjanie nawet na nich skorzystali i w efekcie dziś są w stanie pompować więcej ropy niźli przed sankcjami. Na czym ta korzyść polegała? Paradoksalnie na tym, że sankcje uniemożliwiły im import zaawansowanych technologii niezbędnych w poszukiwaniu nowych złóż o trudnej lokalizacji (Arktyka, Daleka Północ, szelf morski). Rosjanie musieli pohamować swe nieposkromione zapędy inwestycyjne, po części będące przykrywką dla rozkradania publicznych środków, i skoncentrowali się na lepszym zarządzaniu tym, czym dysponuję.

Ale zostawmy sankcje na boku. Trzeba jednoznacznie stwierdzić, że jedno z ostatnich posunięć prezydenta Trumpa, jak żadne inne, Moskwę wystraszyło. O co chodzi?  O perspektywę pokojowego rozwiązania sporów wokół programu nuklearnego Korei Północnej. W Moskwie wiedzą, bowiem, że jeżeli taki scenariusz okaże się realny, to zniknąć może czynnik trwale destabilizujący relacje Stanów Zjednoczonych i Chin. Wiedzą również doskonale, że wojny handlowe (np. o cła na stal) tych stosunków nie pogorszą, bo Amerykanie, a pokazało to ich zachowanie wobec sektora stalowego Unii Europejskiej, są w tej sprawie elastyczni. Jednak, jeśli nastąpi porozumienie w sprawie Korei, o to już zupełnie inna sprawa.

Nie bez powodu w minionym tygodniu rosyjski minister spraw zagranicznych Ławrow poleciał do Tokio. Rozmawiał tam ze swoim odpowiednikiem, japońskim ministrem Taro Kono, tak nawiasem mówiąc wnukiem Itiro Kono, który jeszcze w 1956 roku za czasów Chruszczowa uzgodnił z nim porozumienie w sprawie archipelagu Kurylskiego. Wówczas porozumienie nie doszło do skutku, ale cała sprawa nadal leży na stole i Japończycy naciskają. Ostatnio mówi się, że w praktyce strony uzgodniły, iż czterema spornymi wyspami będą zarządzały de facto wspólnie, i wspólnie realizowały zaplanowane tam przedsięwzięcia, głównie o ekonomicznym i społecznym charakterze, bez przesądzania państwowej przynależności terytorium. Ale w Tokio chcieliby posunąć sprawę nieco bardziej do przodu i mówią, jesteśmy gotowi na współpracę ekonomiczną, czekamy tylko na sygnał. I kuszą Rosjan – rurociągiem Sachalin – Japonia, budową kolejnej instalacji do skraplania gazu na Jamale i zakupami rosyjskiego LNG. Bo jak do tej pory, ten chyba największy na świecie importer gazu LNG nie kupił od Rosji nawet jednego transportu. Japoński minister gospodarki Seko mówi w wywiadzie dla Niezawisimej Gaziety, że Japonia chce kupować rosyjski gaz, choćby ze względu na dywersyfikację źródeł zaopatrzenia, ale najpierw trzeba rozwiązać sprawy sporne (tzn. kwestię Kuryli). Japończycy mówią też Rosjanom dość jasno – w maju gościem w Petersburgu będzie premier Abe, i warto by było, aby w nowych politycznych warunkach, bez wyborczej presji, Rosja zaczęła rozwiązywać problemy.

A problemy tylko się nawarstwiają. Bo Rosjanie analizują dziś efekty realizowanego przez Chińczyków przez ostatnie 15 lat programu modernizacji armii i sektora obronnego. I rosyjscy analitycy określają jego rezultaty mianem „porażających”. Aleksandr Szłyndow, pułkownik rezerwy, piszący dla czasopisma Problemy Dalekiego Wschodu, jest zdania, że o ile Chińczycy jeszcze na początku przemian dysponowali armią o strukturze, uzbrojeniu i sprawności typowych dla formacji państw III świata, to obecnie mają siły zbrojne nowoczesne, w niektórych obszarach wręcz najnowocześniejsze na świecie.[2] Mało tego, przez te lata Chiny zbudowały cały sektor zbrojeniowy nieustępujący w sprawności największym. Zbudowano siły zbrojne o mniejszej liczebności, ale za to większej manewrowości. Co więcej, siły zbrojne, które nie utraciły swego potencjału uderzeniowego. Jeśli idzie o wojska lądowe to już dziś zdaniem Szłyndowa nie ustępują one NATO i lada moment wyrównają swój potencjał w tym względzie z Rosją. A trzeba przecież pamiętać, że to siła „pancernej pięści” była zawsze oczkiem w głowie rosyjskich wojskowych. Jeśli idzie o myśliwce 5-tej generacji, to zdaniem analityka najbliższe 3 lata, to czas, kiedy Chińczycy zbudują własne konstrukcje, oparte na rozwiązaniach rosyjskich, ale własne. Jeżeli zaś brać pod uwagę liczebność myśliwców 4 oraz 4+ i 4++ generacji, to już w porównaniu z Rosją mają przewagę. Gdyby brać pod uwagę samoloty bezzałogowe, to chińska przewaga jest jeszcze większa. Podobnie, jeśli idzie o możliwości floty. Nawet w systemach obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowych, na które Rosjanie tak mocno w ostatnich latach stawiali, Chińczycy w ekspresowym tempie niwelują dystans.

Jak zauważa rosyjski analityk wojskowy, dziś Chińczycy nie mają silnych zgrupowań wojskowych w pobliżu granicy z Rosją. Mało tego obydwa kraje w wielu sprawach światowych zajmują zbliżoną, jeśli nie identyczną pozycję. Jednym słowem idylla. Ale jak zauważa „rosyjskie kierownictwo winno pamiętać, że już dzisiaj Chiny są bardzo trudnym partnerem, i w miarę jak będą umacniały swą moc, to nasileniu będzie ulegała stanowczość i twardość, z jaką dążyć będą do realizacji swoich interesów narodowych”. Dziś, kontynuuje, nie ma sporów granicznych między Chinami a Rosją, ale wśród chińskich ekspertów, dodaje, nadal spotkać można głosy, że za czasów carskich Rosja bezprawnie zagarnęła 1,5 mln km² chińskiego terytorium. I te sprawy, w jego opinii mogą powrócić, tym bardziej, jeśli różnica potencjałów – ekonomicznego, ludnościowego i militarnego będą się pogłębiać.

I może właśnie z tego powodu w trakcie przeprowadzonej niedawno przez Klub Wałdajski ankiety jak Rosja winna zareagować na amerykańską politykę powstrzymywania Chin i Rosji, większość głosujących wybrała opcję – zacieśniania więzów z Japonią, Indiami i Europą. Te wyniki są o tyle zaskakujące, że wałdajczycy, to rosyjskie środowisko, które od lat opowiadało się za azjatyckim, prochińskim zwrotem w rosyjskich polityce zagranicznej. Czyżby teraz dochodzili do wniosku, że sprawy poszły zbyt daleko i Chińczyków też trzeba równoważyć. Tylko jak?



[1] Bud Coote, IMPACT OF SANCTIONS ON RUSSIA’S ENERGY SECTOR, Atlantic Council GLOBAL ENERGY CENTER.

[2] Александр Шлындов, Под боком у России появилась армия мирового уровня. Москве необходимо принимать во внимание растущие амбиции Пекина. http://nvo.ng.ru/realty/2018-03-23/1_989_china.html

Jestem byłym dziennikarzem (TVP - Puls Dnia, Życie, Radio Plus) i analitykiem. Z wykształcenia jestem historykiem. Obserwuję Rosję i świat bo wiele się dzieje, a Polacy niewiele o tym wiedzą. https://www.facebook.com/Wie%C5%9Bci-z-Rosji-1645189955785088/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka