Dominik Wójcicki Dominik Wójcicki
5089
BLOG

A gdyby 1 września 1939 r. wojna nie wybuchła? Historia alternatywna

Dominik Wójcicki Dominik Wójcicki Fantastyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 35

Dziś 1 września. Zadałem sobie pytanie, co by było, gdyby 1 września 1939 r. nie wybuchła wojna? Dzieci poszłyby do szkoły, dorośli nerwowo słuchali radia, ale nic złego, by się nie wydarzyło. Jednak co byłoby dalej? To zabawa intelektualna, z samymi niewiadomymi, ale postanowiłem się pobawić.

Sytuacja zewnętrzna

Wojna nie wybucha, ale nie znikają nasze kłopoty geopolityczne. Hitler nie zaatakował, bo błędnie założył, że Francja i Wielka Brytania natychmiast wypełnią sojusze. Nie zrezygnował jednak z odwrócenia ładu wersalskiego. Celem jest włączenia Wolnego Miasta Gdańsk do Rzeszy i stworzenie eksterytorialnego korytarza łączącego Prusy Wschodnie z Niemcami.

Co się jednak zmienia?

Brytyjczycy i Francuzi zachowują się wobec nas tak samo, jak wobec Czechosłowacji w Monachium. Tworzą presję, warunkując cofnięcie zobowiązań sojuszniczych, jeśli Polska nie zaspokoi wymagań Hitlera. Hasło „Czy musimy umierać za Gdańsk” jest nie tylko pytaniem gazetowym, ale oficjalną polityką Paryża i Londynu. Tym samym Józef Beck traci główny atut swej polityki z 1939 r., czyli zbliżenie z byłą Ententą. Wypełnienie testamentu Piłsudskiego w odniesieniu do polityki międzynarodowej zawarte w słowach „Balansujcie dopóki się da, a gdy się już nie da, podpalcie świat” przestaje mieć rację bytu. Na żadne podpalenie świata Beck nie może liczyć - nie wypowie słów o honorze, bo wie (a nie wiedział tego w historii prawdziwej), że w razie wojny Polska zostanie sama.

Gdańsk (i tak zamieszkany w 90% przez Niemców) decyzją Ligi Narodów, której się nie sprzeciwiamy, zostaje włączony do III Rzeszy, rozpoczyna się budowa korytarza. Na rok, albo dwa niemieckie pretensje wobec Polski ustają.

Wracają w latach 40., gdy żądania są kierowane wobec Górnego Śląska. Przypomnijmy, że jest on podzielony w wyniku plebiscytów lat 20-tych. Mieszka tam 7-10% Niemców i tym argumentem gra Hitler, permanentnie podkreślając represyjną politykę państwa polskiego wobec mniejszości i prowokując na tym tle konflikty. W historii prawdziwej na początku lat 20-tych międzynarodowa Rada Ambasadorów ufaworyzowała Polskę względem wyników plebiscytu i dokonała na skutek Powstania Śląskiego podziału Śląska na naszą korzyść.

Po 20 latach Hitler odwraca tę decyzję, świętując kolejny triumf w polityce zagranicznej. Znów posługuje się tylko groźbami. Ostatnim i najbrutalniejszym jego łupem względem Polski będzie odebranie północnej części Pomorza, tak by Rzesza i Prusy Wschodnie nie były dzielone przez polskie Pomorze. Liga Narodów ignoruje fakt, że Traktat Wersalski tworzył Polskę z dostępem do morza. Morza już nie mamy.

W proponowanym scenariuszu nie dochodzi oczywiście do 17 września 1939 r., bo w historii prawdziwej Stalin zaatakował nas dopiero, gdy wojna z Rzeszą była praktycznie przegrana. Operacja Fall Weiss nie zaistniałaby, więc ZSRR bałby się wojny z Polską. Wciąż daleko był on przecież od ostatecznej gotowości bojowej po czystce w Armii Czerwonej (w historii prawdziwej nie uzyskał jej w 1939 r., czego dowodem fatalna kampania fińska i nie uzyskał jej nawet w 1941 r., czego dowodem klęska pierwszych miesięcy w wojnie z Rzeszą i odrodzenie tyleż z powodu zimy, co dzięki pomocy amerykańsko - brytyjskiej).

Brak hitlerowskiego ataku na Polskę skończyłby marzenia Stalina o zbrojnym podboju Europy. W historii prawdziwej to wojna Niemiec z niemal całym światem otworzyła Sowietom drzwi do wejścia na kontynent. Bez tego komunizm mógłby nigdy nie wydostać się z ZSRR, a już na pewno Stalin nie znalazłby się w obozie aliantów.

Nawet jednak bez agresji z 1939 r. Stalin nie rezygnuje z podboju przynajmniej części Polski. Nie zaczyna regularnej wojny, ale dywersyjną akcję podpalenia Kresów przy pomocy miejscowego elementu: Ukraińców, Białorusinów, Żydów (ówczesnych zielonych ludzików). Nasze mniejszości zupełnie nie identyfikowały się z Polską.

Plan dezintegracji byłby rozpisany na lata, ale prowadziłby do antypolskiej rewolty we wschodnich województwach. W najlepszym razie rewolta zostałaby stłumiona, co nie rozwiązałoby żadnych problemów. W realniejszym scenariuszu tracimy województwa wołyńskie (68% Ukraińców), tarnopolskie (45% Ukraińców) i stanisławowskie (68% Ukraińców). Powstaje Zachodnia Ukraina, którą następnie zagarniają bolszewicy. Podobnej rzeczy udaje się uniknąć, jeśli chodzi o mniejszość białoruską i np. Polesie.

Ćwierć wieku po odzyskaniu niepodległości i uformowaniu granic Polska zostaje pozbawiona pięciu województw, co przechodzi do podręczników historii pod nazwą „mały rozbiór” i „zdrada mniejszości”.

Docelowo zatem powierzchnia Polski kurczy się o 20% względem granic II RP. Jesteśmy państwem o 0,5% terytorialnie mniejszym niż dzisiaj (północna granica państwa na linii Toruń – Bydgoszcz). Jednocześnie tracimy ok. 7,1 mln ludności (ok. 20%), głównie niepolskiej.

Sytuacja wewnętrzna

Jaki byłby wpływ powyższego na politykę wewnętrzną? Federacyjna koncepcja Piłsudskiego poniosłaby klęskę. Mimo tego trudno mi sobie wyobrazić, że zdobyta siłą władza miałaby zostać przez Sanację utracona. Za to jeszcze bardziej wzrosłyby tendencje autorytarne. Bereza Kartuska na lata mogłaby się stać trwałym elementem życia politycznego. Kończy tam swoje istnienie np. Stronnictwo Narodowe. Zmieniłby się układ sił w obozie sanacyjnym. Może Rydz - Śmigły stałby się pełnoprawnym dyktatorem? Aż do roku 1956 i 70 roku swojego życia? A jeśli nie, to zniknąłby z kart historii.

Nie to jednak napędzałoby politykę wewnętrzną w latach 40 i 50. Obracałaby się ona wokół kwestii społecznych. II RP była państwem chłopskim, w którym większości chłopów żyło się źle. Wystarczy tylko powiedzieć, że 50% terenów rolnych należało do zaledwie 3% posiadaczy. Bunty na wsi były w II RP na porządku dziennym. Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi, to w prawdziwej historii chłopi jako klasa społeczna byli największymi beneficjentami Polski komunistycznej. Powojenna reforma rolna dała im ziemię i status, o którym w II RP mogli tylko marzyć. W mojej alternatywnej historii nie ma jednak czynnika ich upodmiotowiającego i deklasującego ziemiaństwo. Co w takim razie? Wielka rewolucja chłopska w latach 40 zainicjowana w Galicji i na Polesiu?

Byłaby oczywiście krwawo stłumiona. A krew, która by się wtedy polała i tysiące zabitych odłożyłyby się w społecznej pamięci na kolejne pokolenia. Sanacyjna władza wyprowadziła wojsko przeciwko własnym obywatelom. Być może byłoby to coś na kształt wojny domowej. Punkt dla polskich losów XX wieku kluczowy.

Pierwszej odwilży demokratycznej moglibyśmy doczekać wraz z zajściem ze sceny pokolenia sanacyjnych pułkowników (lata 50). Zbiegłoby się to ze śmiercią Hitlera i Stalina i odprężeniem stosunków międzynarodowych w Europie, która od 1939 r. byłaby w stanie „zimnej wojny”. Ta odwilż mogłaby wyglądać tak, jak wyglądała i w Hiszpanii i u nas w 1989 r. Sanacja – już nie byli legioniści, a technokraci zaprzęgnięci do rządu przez Kwiatkowskiego - pokojowo oddawałaby władzę, stając się pełnoprawnym uczestnikiem demokratycznych przemian. Okrągły stół roku 1959.

Związane z tym byłoby powstanie patriotycznej lewicy, jako siły najlepiej odpowiadającej duchowi czasu – coraz silniejszej migracji do miast, tworzeniu się klasy robotniczej i naturalnemu w tych warunkach sprzeciwowi wobec warstw uprzywilejowanych, głównie ziemiaństwu.

W prawdziwej historii z II WŚ wyszliśmy kompletnie zdruzgotani, z elitą zainstalowaną przez Stalina, ale też mitem, że ocaliliśmy jako naród własną godność. Zaś krzywdy jakich doznaliśmy były dziełem obcych, albo zdrajców. W dodatku, co brutalne, ale prawdziwe, ileś problemów społecznych zostało rozwiązanych.

W mojej alternatywnej historii uniknęliśmy wojny, więc kraj musiał być bogatszy, bardziej uprzemysłowiony. 6 milionów Polaków zachowało życie, znaleźliśmy się w zupełnie innym miejscu na mapie Europy niż aktualnie jesteśmy. Mielibyśmy ok. 50 – 60 mln obywateli, ale też znacznie dłuższe niż naprawdę, wychodzenie z przeraźliwej wręcz biedy milionów ludzi.

Podział społeczny byłby podziałem polskim, a nie podziałem, w którym jedna strona to kolaboranci. Problem mniejszości wciąż by istniał, ale już w mniejszym zakresie (utrata nie polskich województw wschodnich). Zostałoby jednak poczucie, że terytorialnie nas ograbiono; państwo było politycznie za słabe, by temu przeciwdziałać, a przede wszystkim później stanęło zbrojnie przeciwko narodowi. Rany zostałyby na wiele dekad. I nie byłoby świadomości, że alternatywą była wojna – największa tragedia w tysiącletniej historii państwa. 

Rocznik 1981, mieszkam w Toruniu. tak w ogóle to młody, wykształcony i z dużego miasta.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura