Wojciech Sumlinski Wojciech Sumlinski
13151
BLOG

Droga na zatracenie

Wojciech Sumlinski Wojciech Sumlinski Społeczeństwo Obserwuj notkę 309

Droga na zatracenie

   Dziennikarze, w przeciwieństwie do celebrytów, którzy słyną z tego, że są, nie mogą powiedzieć: „niech piszą dobrze czy źle, byle tylko nie przekręcali nazwiska. Bo najgorsza ze wszystkiego jest cisza.” To w dużej mierze wiarygodność decyduje o tym, jakim jesteś dziennikarzem, jeśli ją tracisz – już cię nie ma. Nie mogę wykluczyć, że moja walka o wiarygodność właśnie dobiega końca. Ze skutkiem, którego nie przewidziałem w najczarniejszych snach. Nie dość było obronić się w trzynastu procesach na czternaście, które na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat wytoczono mi jako dziennikarzowi śledczemu (w czternastym sąd ocenił, że prawdę wyjaśni historia). Nie dość było odeprzeć wszystkie prokuratorskie zarzuty w kolejnych sprawach wytaczanych mi przez ostatnich osiem lat przez najważniejszych polskich prokuratorów, wspieranych przez służby specjalne i byłego prezydenta, tym razem w znacznie poważniejszych – karnych - sprawach. Moja wiarygodność jest na równi pochyłej nie dlatego, że sprzedawałem za pieniądze tajemnice państwowe, że handlowałem aneksem do raportu WSI, że obiecałem płatną protekcję, jak chciał prokuratura – jest na równi pochyłej, bo zostałem oskarżony o plagiat. Nim, być może, umrze ostatecznie, chciałbym zdążyć z dołączeniem swojego głosu do sprawy „dziwnych przypadków Sumlińskiego”, głosu subiektywnego i być może publicznie wyrażonego po raz ostatni - lub przedostatni. By opowiedzieć o tym od początku, posłużę się przykładem ze swojego życia. Gdy po wielu miesiącach od aresztowania i próby samobójczej w roku 2008 stanąłem na nogi i odbyłem pierwsze publiczne spotkanie z Czytelnikami, zadano mi pytanie, czy w poradzeniu ze swoim załamaniem pomógł mi wyuczony zawód psychologa. Odpowiedziałem, że ostatni raz wykonywałem ten zawód na przełomie 1995 i 1996 roku, gdy testami dotyczącymi struktury osobowości badałem studentów Wyższej Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie, której filia znajdowała się w Białej Podlaskiej. Łączyłem wówczas tę pracę z pracą dla regionalnego tygodnika. Już w kilka dni później, po spotkaniu z Czytelnikami, w kilku mediach ukazała się informacja, że Sumliński ukrywał swoją pracę dla wojska, którą wykonywał od połowy lat 90. Na zawsze zapamiętałem zdziwioną minę przypadkowo spotkanego kolegi dziennikarza, który niedługo potem dopytywał mnie, dlaczego ukrywałem swoją pracę dla „wojskówki” i nie potrafił uwierzyć, że przecież niczego nie ukrywałem.

   W przyjętej przeze mnie konwencji założyłem, że opiszę rzeczywistość najwierniej jak potrafię - stuprocentowo wiernie w odniesieniu do faktów, bez   wyjścia choćby na minimetr nie tylko ponad to, co było, ale także nie ponad to, co potrafię udowodnić. Pisząc krytycznie o najważniejszych osobach w kraju, podając konkretne daty i opisując konkretne wydarzenia, miałem świadomość, że tu wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. Większość z grubo ponad setki negatywnych bohaterów moich książek z prezydentem Bronisławem Komorowskim na czele wielokrotnie podawała krytyków do sądu, więc fakt, że żaden z nich - poza mecenasem Andrzejem Puławskim, który nie zgadza się z określaniem go adwokatem mafii – nigdy nie podał mnie do sądu, jest dowodem, że weryfikacji faktów dokonałem dobrze. Jednocześnie od zawsze, począwszy od pierwszych spotkań autorskich, w Grodzisku, Częstochowie, Leeds czy innych miastach w Wielkiej Brytanii poprzez wiele następnych spotkań, wywiadów czy wypowiedzi publicznych, nie ukrywałem jednak, że odnośnie samej formy Czytelnicy znajdą odniesienia zaczerpnięte od klasyków. Z zaznaczeniem, że pomiędzy nimi, a moją pracą jest taka różnica, jak pomiędzy fikcją literacką, a prawdą. Mówiłem o tym tak często i otwarcie, że w najgorszych przewidywaniach nie sądziłem, że ktoś może zrobić z tego oręż nie tylko do ataku na mnie, na zasadzie: „odkryliśmy (!) plagiat”, ale także do podważania całości moich dziennikarskich śledztw. Przyznaję – zabrakło mi wyobraźni. Sądziłem, że mówiąc publicznie o przyjętej konwencji i pilnując ściśle faktów nie robię niczego złego - innymi słowy pisząc prawdę nie plagiatuję fikcji, tym bardziej, iż przyznaję się że sięgam do jej formy, by lepiej oddać autentyczne wydarzenia. Być może było to z mojej strony naiwne, być może jedyną większą naiwnością w całym moim życiu było przekonanie, że zdołam od Aleksandra Lichockiego et consortes wydobyć wiedzę o najgłośniejszej i zarazem najbardziej tajemniczej zbrodni  PRL. Zanim jednak zostanę potępiony, proszę Czytelników o zaufanie logice i zdrowemu rozsądkowi: czy na ich gruncie, mógłbym użyć takiej konwencji w książce o najważniejszych osobach w państwie, gdybym sądził, że to coś złego? A jeżeli tak bym sądził, to po co bym o tym publicznie mówił, czemu miałoby służyć to moje samo denuncjowanie się? Przyjęta konwencja nie miała najmniejszego nawet wpływu na treść, czy jest zatem jakaś inna logiczna odpowiedź na te wszystkie pytania, niż tylko taka, iż wierzyłem, że przyznając się otwarcie do przyjętej konwencji i mówiąc o tym wszem i wobec nie postępuję nie fair? Tymczasem zostałem napiętnowany i osądzony a priori. Stało się. Nie pierwszy raz. Gdy w roku 2008 podjęto próbę aresztowania mnie, większość publikacji wyglądała podobnie do obecnych, z góry przesądzając o mojej winie. Gdy po trzech miesiącach nagonki, nie tylko medialnej, podjąłem próbę samobójczą, większość uznała to za przyznanie się do winy, bo kto niewinny chciałby odebrać sobie życie, prawda? Gdy po kolejnych trzech miesiącach wyszedłem ze szpitala i trafiłem nieomal wprost na salę sądową w procesie z kierowcą księdza Jerzego Popiełuszki, Waldemarem Chrostowskim (to ten jedyny proces, w którym Sąd Najwyższy nakazał mi przeprosiny, ale zarazem orzekł, że sędziom odmówiono wglądu do akt dotyczących Chrostowskiego i że prawdę o jego roli wykaże historia), moja porażka w pierwszej instancji została uznana za potwierdzenie niewiarygodności, dwulicowości i kłamliwości. Przez kolejne miesiące spływały sądowe pozwy cywilne od firm i spółek zakładanych przez oficerów WSI, negatywnych „bohaterów” moich publikacji sprzed lat, którzy nagle sobie o mnie „przypomnieli”. Usiłowano dokooptowywać mnie także do licznych w tamtym czasie prokuratorskich śledztw toczących się na zamówienie władz, a dotyczących ujawniania tajemnic państwowych, korupcji i innych przestępstw, których nigdy nie było. O handlu aneksem z moim udziałem, pisały i informowały wszystkie media. Gdy po kilkunastu miesiącach śledztwo umorzono uznając, że handlu nie było, nie poinformował o tym nikt. Milczenie panowało również, gdy umarzano kolejne oskarżenia pod moim adresem: o rzekomym sprzedawaniu tajemnic państwowych, o rzekomym żądaniu pieniędzy za obietnicę załatwienia posady prezesa NBP, czy wreszcie o płatną protekcję w stosunku do oficera WSI. Mnożono je, by wykazać, że prokuratorzy mają do czynienia z przestępcą winnym wielu przestępstw. Uważam za cud, że wszystkie te sprawy wygrałem lub doprowadziłem do ich umorzenia (ostatnia z moim rzekomym udziałem o „ustawienie” przetargu, do której dokooptowano mnie w roku 2010 na zasadzie „stał koło roweru, który ukradli, mógł mieć z tym coś wspólnego”, od sześciu lat krąży pomiędzy sądem i prokuraturą) włącznie z tzw. „Aferą Marszałkową”, najważniejszą z moich spraw, „matką” wszystkich moich problemów, o której także przez długi czas nie informował nikt. Te same media, które teraz tak ochoczo atakują mnie krzycząc „plagiat”, nigdy w stopniu choćby minimalnym nie pochyliły się nad faktami dotyczącymi przestępstw byłego prezydenta i wielu innych opisanych przeze mnie osób, „nie zauważyły” ani kompromitacji Komorowskiego podczas przesłuchania w Pałacu Prezydenckim (już samo przesłuchanie było wydarzeniem bez precedensu, a już sposób, w jaki Bronisław Komorowski zeznawał, byłoby dla każdego uczciwego dziennikarza gratką samą w sobie), nie zauważyły żadnego z moich wyroków uniewinniających, z tym najważniejszym, ostatnim, dotyczącym „Afery Marszałkowej” włącznie. Nie zauważyły też, jak w III RP przez siedem lat niszczono kolegę po fachu tylko dlatego, że udało mu się dowiedzieć zbyt wiele o ludziach władzy. I to jak niszczono! W czasie, gdy toczyły się kolejne prokuratorskie śledztwa z moim udziałem, usiłowano uznać mnie za niepoczytalnego. Pomimo opinii szpitalnych biegłych sądowych, którzy przy wypisie wydali mi zaświadczenie o całkowitej poczytalności, wysłano mnie na siłę do szpitala w Tworkach, by na modłę sowiecką uczynić ze mnie szaleńca. Przetrwałem i to uzyskując kolejne zaświadczenie poczytalności. Następne lata, to czas procesu w „Aferze Marszałkowej”, czas blisko sześćdziesięciu rozpraw i nieomal samotny marsz drogą, na której za przeciwników miałem decydentów wszystkich służb specjalnych i byłego prezydenta RP. Nikomu, najgorszemu nawet wrogowi, nie życzę podobnej drogi. Sam jej opis, opis tego jak służby tajne niszczą ludzi na raty, pozornie niezauważalnie, dzień po dniu, to temat na świetną książkę, której już pewnie nie napiszę. Dziś wielu dziennikarzy mówi o sobie, że byli prześladowani w III RP, czy jednak któryś przeszedł podobną drogę? Jakże łatwo jest komentować i oceniać z za biurka kolegę po fachu, który przez całe lata wkładał głowę tam, gdzie bardzo niewielu odważyłoby się włożyć palec.

Długi to był marsz i w dużej mierze samotny. Dawni koledzy gdzieś zniknęli, niektórych pochłonęły obowiązki, inni przeszli do PR zarabiać duże pieniądze u boku tych, których działalność kiedyś opisywali, jeszcze inni na wszelki wypadek zrobili krok wstecz. Widziałem to – bolało jak cholera. Myślałem o tym, że może nie wiedzieli, a może po prostu zapomnieli, że wziąłem na siebie całą siłę uderzenia w potężnej prowokacji wymierzonej przeciwko Komisji Weryfikacyjnej WSI, w której to nie ja byłem głównym celem. Gdybym w roku 2008 dał prokuratorom, czego chcieli, choćby na bazie nieprawdy, nie miałbym większości kłopotów, które miałem - ale wówczas mieliby je inni. Próbowano mnie złamać, zrobiono analizę psychologiczną uznając, że przy ciągłej presji, wywieranej na mnie i rodzinie, prędzej czy później powiem co trzeba. Mając do wyboru podłość lub śmierć wybrałem tę drugą, nie przewidując w tamtym czasie, że samobójczą próbą zniweczę plan wymuszenia na mnie kłamliwych zeznań. Od tego momentu prowokatorzy i pomysłodawcy intrygi zrozumieli, że Komisja Weryfikacyjna WSI jest już poza ich zasięgiem. Pozostało im ratować twarz i udowodnić, że tak wielkie środki i tak wielka operacja nie została przeprowadzona do czegoś, co nie miało miejsca i że jakieś przestępstwo jednak było. Od tego momentu, na całe siedem długich lat,  pozostałem sam, jako wyłączny cel prowokatorów – i szedłem dalej swoistą drogą na zatracenie. I tak aż do 16 grudnia, do dnia, w którym nastąpił cud – wyroku uniewinniającego w starciu, w którym po drugiej stronie barykady stał prezydent i służby tajne, nie umiem określić inaczej. Był to zarazem najtrudniejszy i najpiękniejszy dzień mojego życia. Dzień, w którym jak sądziłem, coś się kończy i coś zarazem zaczyna. Nie przewidziałem, że mój długi marsz jednak się nie skończył, ale moja działalność publiczna – być może właśnie tak. Na jej końcu pewnego rodzaju paradoksem, niczym smutny chichot historii, było spostrzeżenie, że pracę moją najmocniej „docenił” nie kto inny, jak właśnie Bronisław Komorowski. Docenił w sposób specyficzny, mówiąc dla Radia RMF, że ta „kłamliwa książka” bardzo zaszkodziła mu w kampanii wyborczej. Książka nie jest kłamliwa, wprost przeciwnie, zawiera wyłącznie fakty i jeśli dojdzie do mojego procesu z Bronisławem Komorowskim, bez trudu to udowodnię. Rozumiem jednak, że po ostatnich medialnych atakach nie musi to mieć i pewnie dziś już nie ma większego znaczenia. Jest jak jest. Na dziś nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie, czy w dobie takich oskarżeń powinienem kończyć awizowane książki o księdzu Stanisławie Małkowskim, nieznanych okolicznościach życia i śmierci Andrzeja Leppera i jeszcze jedną, dla mnie najważniejsza, czy też zebrane fakty powinienem przekazać innemu autorowi, by opinii publicznej przekazał je po swojemu - mam przecież na tyle samoświadomości, by rozumieć, że moja wiarygodność w oczach wielu ucierpiała potężnie. Inną sprawą jest świadomość, że forma i czas ataku nie są przypadkowe. Miałem zostać zniszczony sądownie – nie udało się, miałem zapowiedziałem złożenie kolejnych wniosków dotyczących przestępstw Bronisława Komorowskiego (przestępstw autentycznych, nie powstałych z inspiracji Mc Leana) - jakie to ma dziś znaczenie? Takich jak ja i stokroć ważniejszych podobny „walec” niszczył już wiele razy. Najpierw osaczyć, spróbować odebrać wiarygodność, spowodować, by człowiek pozostał sam – a potem dobić. Niech i tak będzie - o pardon nie prosiłem nigdy, nie poproszę i tym razem. W tym zawodzie już tak jest, że jeśli tracisz wiarygodność, wszystko jedno, czy kierowałeś się dobrymi intencjami czy nie – to już cię nie ma. Swoją drogę zapewne zakończę tak jak zacząłem, w dużej dozie osamotnienia, ale przejdę ja do końca, z przekonaniem, że choćby przeciwko tobie sprzysięgło się sto diabłów, nigdy, przenigdy, milion razy nigdy nie wolno się poddawać. Na koniec pragnę podziękować wszystkim ludziom dobrej woli, którzy przeszli ze mną całą tę trudną drogę i poprosić o wybaczenie tych, którzy czują się rozczarowani jej obecnym, zapewne jednym z końcowych, etapem. Być może warto było ją przejść tylko po to, by doświadczyć tak wiele ludzkiej bezinteresownej życzliwości i dobroci. Jej wspomnienie będzie prawdopodobnie jedyną dobrą rzeczą, jaka mi pozostanie w najbliższym - i może nie tylko w najbliższym - czasie.

Wojciech Sumliński   

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo