Grzegorz Wszołek - gw1990 Grzegorz Wszołek - gw1990
18433
BLOG

Nigdy o Tobie nie zapomnę. Ku pamięci Krzyśka Leskiego

Grzegorz Wszołek - gw1990 Grzegorz Wszołek - gw1990 Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 58

Pewnie wszyscy go tu znaliście. Lubiliście, docenialiście, podziwialiście, a pewnie i nie ufaliście, drażnił was, nie zgadzaliście się z nim. Niejeden bloger pukał się w czoło, że rano wstaje i widzi na stronie tekst Leskiego, następnie sytuacja powtarzała się przy obiedzie, po kolacji i przed snem. Obok Krzysztofa nie można było przejść obojętnie. Pozostawił po sobie ranę, z którą trudno się pogodzić. 

Jak się poznaliśmy? Co bardziej spiskowi uważali, że Krzysiek był moim mentorem, załatwia mi informatorów, a i pomaga przy pisaniu tekstów. Zgadzało się tylko pierwsze. Krzyśka poznałem... mailowo. Po kilku miesiącach blogowania w Salonie24 zaczęły mnie irytować lagi, notki, które wylatywały w powietrze, a także jakiś nieudolny kontakt z jednym z adminów. Stare dzieje. Poprosiłem Krzyśka o pomoc - może był to problem z moim PC? Napisałem mailowo. Natychmiast złapaliśmy kontakt. Poskarżył się, że ostatnimi czasy - czyli w okolicach początków 2009 roku - jego blog ledwo zipie, ale nie odnotował takich problemów. Konwersacja przeniosła się na gadu-gadu, które dziś już oczywiście nie istnieje. Natychmiast podał swój numer. Tam zaczęliśmy dyskutować. O wszystkim - szkole, przygotowaniach do matury, studniówce, dziewczynach, jego przeszłości w "Gazecie Wyborczej". Z Krzyśkiem od razu człowiek łapał kontakt. Nie odczuwało się różnicy wieku, tych 30 lat. Przecież to kolosalna na pierwszy rzut oka różnica! Nie traktował mnie też jak w kategorii "jak ojciec syna". Miał dość łamigłówek z własnymi dzieciaczkami. On chciał jak najwięcej wiedzieć i poznawać - przede wszystkim ludzi. 

Nie minęło kilka miesięcy, a Krzysztof ni z gruszki, ni z pietruszki rzucił: "Przyjedź do mnie. Na spokojnie, wybierz któryś weekend. W czerwcu jesteśmy wszyscy w domu. Jak dla mnie możesz spędzić u nas nawet kilka tygodni w formie zasłużonych wakacji. Rozumiem jednak, jeśli ci ta opcja nie pasuje, bo się ewidentnie wstydzisz. Zostaniesz ile chcesz, pomyślimy". Po drodze miałem wiele przygód w pociągu do Warszawy i Krzysztof nie odpuszczał - musiał być na bieżąco: co się dzieje z moim biletem, jak przebiega dyskusja z konduktorem i czy w przedziale spokojnie. Przyjechałem na weekend, zostałem bodaj na 2 tygodnie. I jeszcze raz w wakacje przyjechałem na kilka dni. To był jeden z najlepszych okresów w życiu.

Zwiedzaliśmy Warszawę, odbywaliśmy setki rozmów o podziemiu, "Solidarności", spieraliśmy się o Lecha Wałęsę, chyba z nim pierwszy raz w życiu byłem w Muzeum Powstania Warszawskiego. Rozmawiał tam płynnym francuskim z turystką, która wpadła mi w oko. Nie unikał opowiadać o trudnych relacjach z ojcem, wielkim polskim bohaterem. Oprowadzał po Sejmie, zapoznawał z politykami od prawa do lewa. Wskazywał "starych komuchów" w windzie sejmowej, których pamiętał od czasów przemian. Kiedyś podchodzi do nas w kuluarach śp. Zbigniew Wassermann. "Panie Krzysztofie, jak dzieci?". Tu padają imiona. Krzyśka wryło. Mógł się z kimś nie zgadzać, ale nie mógł nie docenić tego, że ktoś, kogo widuje ostatnio raz na ruski rok tak dobrze pamięta jego rodzinę. Był tym wręcz zauroczony. Spotykaliśmy Zbigniewa Ziobrę, Jacka Kurskiego, śp. Sebastiana Karpiniuka, Janusza Piechocińskiego, Adama Hofmana, Mariusza Kamińskiego z CBA i drugiego wówczas z PiS. Wielu z tych polityków nie ma już wśród nas, inni przeszli do strefy komfortu poza politykę, część zmieniła barwy partyjne. Leski miał kapitalną pamięć. Opowiadał w szczegółach różne historie o posłach, o tym, co działo się w pomieszczeniach Sejmu. Jednocześnie nie pamiętał - zastrzegam dla jasności wywodu: nie z winy alkoholu, którego praktycznie nie pił - gdzie szwendaliśmy się w nocy. 

Tak właśnie się poznaliśmy. Przez bloga, a przecież nie mieliśmy powodu. W jednej z pierwszych notek mocno skrytykowałem Okrągły Stół. Leski wpadł, nafukał, że jestem za młody. Na to odpowiedziałem mu, że przecież trudno, by napisał mi coś innego, skoro pracował w "Wyborczej". Młodzieńcza zapiekłość i belferskie pouczenie, które nie zwiastowały niczego dobrego. Śmialiśmy się z tego, gdy się poznaliśmy. Z biegiem czasu, daję głowę, Krzysiek o naszej pierwszej wymianie w Salon24.pl kompletnie zapomniał. To też o czymś świadczy. 

Mieliśmy fenomenalny kontakt do czasu katastrofy smoleńskiej. Wiadomość o śmierci tylu znanych mu osób mocno go przybiła. Splotła się z wieloma innymi kryzysami w jego życiu. Zawsze jednak dawał radę. Nigdy się nie poddał, nawet, gdy miał chwile zwątpienia. Nie pracował już w mediach po 2011 roku, a tak naprawdę nie chciał tego robić. Czuł, że to nie dla niego. Jak mawiał, wszędzie tylko "palikotyzacja". - Media nie chcą rzetelnej informacji, nie wspomnę o poszerzonej analizie. Kogo dzisiaj obchodzi projekt ustawy, nad którym pracuje komisja sejmowa? - mówił, gdy nalegałem. Prosiłem, by wrócił gdziekolwiek, wiedziałem, że otrzymywał propozycje. Czuł się opuszczony przez dawnych znajomych - mowa o 2012/2013 roku - ale życie też weryfikowało jego wrażliwość. Bo on propozycje roboty i to, całkiem niezłe, otrzymywał. Gdy mu wyliczałem: - Ej, ci chcą, żebyś pisał o nowoczesnych technologiach. Znasz kilka języków perfekt, poza tym siedzisz w komputerach i telefonach! Odpowiadał: - Grzesiu, pfff... daj spokój. "Grzesiu, pff... daj spokój" - ileż to razy w ciągu ponad dekady naszej znajomości usłyszałem? Nigdy nie wybaczę Ci Krzyśku, że choroba i w dużej mierze Twój charakter zaprzepaściły taki talent, erudycję, inteligencję, fachowość. Powinieneś być w czołówce publicystów w Polsce. Pisać z pasją do ludzi z pasją. Tymczasem ostatnie lata spędziłeś dosłownie na rencie. Bez niczego. Za to z otwartym sercem. 

Nasz kontakt się urwał, przynajmniej ten prywatny, osobisty. Ostatni raz odwiedziłem Krzyśka w 2014 roku. Widziałem, że źle znosi, po prostu obojętnie, każdy "wjazd" na jego mieszkanie. Chyba, że sam chciał wyprowadzić się na chwilę do Przyjaciół. Wtedy to była inna sytuacja. Cały czas pozostawaliśmy jednak w kontakcie. Pisaliśmy do siebie. Założyłem rodzinę i do Warszawy zacząłem przyjeżdżać bardzo rzadko i na bardzo krótko. Czasem nawet nie dawałem znać, że jestem: nie będę przecież zawracać głowy. Krzysiek uciekał w wir bloga, software'u, jak często tłumaczył. Nasze losy potoczyły się tak, że on miał swoje poważne problemy, a ja później swoje. Kiedy ten drugi czynnik wystąpił na początku września, znowu odzyskaliśmy codzienny kontakt. Po kilku tygodniach, gdy wylądował w ośrodku, zadzwonił. Po północy i w swoim stylu daje: - Słuchaj, jestem w placówce X. Dobrze sobie zapisz i poinformuj mojego syna i cały Twitter. Mój kot - już nie żyje. Mateczka - ledwo żyje, zapewne za kilkanaście godzin, jeśli stąd nie wyjdę, również umrze (...). 

Sytuacja nie do pozazdroszczenia, gość w dramatyczny sposób opowiada, co go spotkało i leci z tekstem o kocie, a dopiero później konkrety?! Byliśmy na linii codziennie - dokładnie wtedy, gdy poznał przyszłego zabójcę. Mówił tak: - Niczego mi nie brakuje, przyjaciele donoszą mi przeróżne rzeczy. Ale jest jeden problem. Jaki? - pytam. - Tu notorycznie, k... kradną! Nie wyobrażasz sobie: cukier, papierosy, wszystko! - To kup sobie plecak i chodź z plecakiem do czytelni, a tam zapakuj niezbędne rzeczy - rzucam. - Panie doktorze, czy tu można sobie chodzić z plecakiem? "Nie". Słyszałeeeeś?".

Taki był Leski. Dzwoni innym razem z ośrodka w październiku przed wieczorem wyborczym. - Jakie są sondaże? Bo tu Internetu nie ma, a jak zapewne rozumiesz, moi kompani w niedoli nic nie wiedzą! Gdy mu w skrócie przedstawiłem exit polle, to odparł, że zaraz całkiem osiwieje. 

Otwarte serce, które zaprowadziło mnie 11 lat temu w progi Krzyśka, w końcu go zabiło. Nie mogę zrozumieć, dlaczego tak się stało. To banalne stwierdzenie, ale nie mogę. Przygarnął faceta pod swój dach. Nie tylko przyszłego zabójcę. Chciał takim ludziom pomóc, razem z nimi wylądował w ośrodku zdrowotnym. Częściowo z własnej winy, a raczej z powodu nieokiełznanego temperamentu. Mimo depresji - bo tak nazywa się ta choroba - zachowywał jasność umysłu i logicznie argumentował tezy, stawiane w rozmowach. Dokładnie tak, jak wtedy, gdy go poznałem. Nie pasował do osób naprawę chorych, po różnych przejściach i - jak się okazało - z wyrokami. On tam na dobrą sprawę nie powinien trafić i nie trafiłby, gdyby nie ten jego cholerny temperament i upór. Jedno z jego ostatnich zdań w rozmowach jak brzmiało? Ano tak: "Grześ, awanturę zawsze można zrobić". 

Awanturę zawsze można zrobić, szkoda tylko, że zrobił ją Twój gość. Otworzyłeś przed nim drzwi. Tyle razy uskarżałeś się, że w mieszkaniu na Chłodnej ledwo się mieścisz z kotem. To potrzebowałeś towarzystwa. Bo czułeś się samotny. Chciałeś pomóc pacjentom, bo nie mieli dokąd pójść. Ale tak naprawdę, chciałeś też pomóc sobie. Za wyciągniętą dłoń, ktoś pozbawił Cię życia ostrym narzędziem. Jednego ci zazdroszczę: wiesz, co jest po drugiej stronie. To akurat rzadko kiedy Cię zastanawiało w naszych rozmowach. Częściej zwracałeś uwagę na to, jak pięknie można umrzeć. Z pasji, na misji, robiąc to, co się kocha, a przede wszystkim - przy najbliższych. Tak chciałeś umrzeć. Nie z rąk bandyty, który zresztą zaraz może się wywinąć, bo przecież był "niepoczytalny". 

O śmierci Krzyśka dowiedzieliśmy się wczoraj wieczorem od jego Przyjaciela jeszcze z czasów podziemia. Wiedziałem, że Krzysiek nigdy nie odebrałby sobie życia. Nie zrobiłby tego Mateczce, dzieciom i kotu. Po wyjściu z ośrodka nabrał wigoru, nowych sił. Sam o tym pisał na blogu tuż przed tragedią. Wysłał do mnie życzenia 31 grudnia. "Życzę Ci cudnego 2020, całuj Młodego i Paulinę". Chciał ich poznać, chociaż nie miał siły już wychodzić z domu, a co dopiero mówić o podróżach do innych miast. Odpowiedziałem na życzenia, ale zdziwiłem się po powrocie ze Świąt, że Krzysiek nie odpowiada od 3 dni. To było do niego niepodobne. Gdy zaczynała docierać do mnie smutna informacja, przypomniałem sobie naszą niedawną pogawędkę. "Nigdzie się Grześ nie wybieram, przynajmniej na razie. Po badaniach płuc szacuję, że zostało mi 5, może max. 10 lat życia. Nie ma sensu więc rzucać palenia" - stwierdził, jak to on. Dlatego wczoraj podejrzewałem, że stało się coś gorszego niż zwykły przypadek. I, niestety, nocne obawy wraz z kolejnymi informacjami potwierdziły najgorsze. Krzysiek nie chciał tak umrzeć. Nie chciał w ogóle umierać. 

Nazywałeś mnie "qmplem", "friendsem", rzadziej - ale ostatnio za to coraz częściej - przyjacielem. Bo tak naprawdę byliśmy przyjaciółmi. Ja wygarniałem ci, co myślę o Twoich upodobaniach do niezdrowego odżywiania w postaci stosu kefirów, mleka, czekolady, już żądałem od dawien dawna, byś normalnie chodził spać, a nie siedział po nocach przy kompie, Ty trzymałeś kciuki za Antosia, doradzałeś kiedyś w sprawach sercowych, opieprzałeś.

"Pamiętaj jedno: obojętnie, jakie będziesz miał w przyszłości poglądy, jakie tezy stawiał, co napiszesz i o kim, ważne, byś nigdy nie zaciął się przed lustrem przy goleniu" - usłyszałem kiedyś. "To wyznacznik naszego człowieczeństwa". To było tak bardzo Twoje. Mogłeś golić się spokojnie, to ci się nie chciało. Nie zgadzaliśmy się, ale byłeś uczciwy. Pisałeś, ostro, ale tak, jak myślałeś. Uważałeś, że ktoś burzy porządek, który obserwowałeś z bliska 30 lat temu i z którego byłeś dumny. Ty w to naprawdę wierzyłeś. Nigdy nie poszedłeś na żadne układy. Twoja historia jest niedopowiedziana. I powinna się zakończyć zupełnie inaczej. 

Nie chciałbyś poważnych peanów na swoją cześć. Raczej wolałbyś, bym otworzył piwo i wypił go za Ciebie tak, jakbym to zrobił kiedyś z Tobą. Zawsze będę o Tobie pamiętał...


Wszystkie zamieszczone teksty na tym blogu należą do mnie i mogą być kopiowane do użytku publicznego tylko za moją zgodą. Grzegorz Wszołek Utwórz swoją wizytówkę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości