Gdzieś na przełęczy, Krzysztof Hoffmann
Gdzieś na przełęczy, Krzysztof Hoffmann
Krzysztof Hoffmann Krzysztof Hoffmann
4240
BLOG

Niebiański spokój

Krzysztof Hoffmann Krzysztof Hoffmann Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 31

Z przo­du góry, z tyłu góry, z boku jed­ne­go i dru­gie­go też. Wszę­dzie są te góry. Nic dziw­ne­go, że Mon­go­łom ze­szły wieki na pod­bi­cie tego nie­wiel­kie­go kraju - żaden blitz­krieg tu nie wcho­dzi w grę : w kraju, gdzie ponad dzie­więć­dzie­siąt pro­cent po­wierzch­ni wy­sta­je parę ty­się­cy me­trów ponad po­ziom wody, nie da się prze­miesz­czać tak po pro­stu. Tak było setki lat temu, gdy po oko­li­cy hu­la­ły żądne łupów hordy dzi­ku­sów na przy­sa­dzi­stych ko­ni­kach, tak było kiedy in­sta­lo­wał tu so­wiec­ką wła­dzę pan­cer­ny nar­kom Frun­ze (uro­dzo­ny zresz­tą w sto­łecz­nym Bisz­ke­ku jako skrom­ny syn fel­cze­ra), tak też jest i teraz. Fakt, że przed pa­ro­ma laty od­no­wio­no zna­ko­mi­tą część słyn­ne­go "nar­ko­ty­ko­we­go szla­ku" wio­dą­ce­go z Osz przez śro­dek kraju na da­le­ką pół­noc wiele tu nie zmie­nia, poza - może - nieco mniej­szym bólem obi­te­go od pod­sko­ków na wy­bo­jach tyłka. Po­ko­na­nie paru setek ki­lo­me­trów głów­ną drogą tego kraju musi zająć kil­ka­na­ście go­dzin albo nawet dobę i sam Lenin nic by na to nie po­ra­dził. Na osło­dę po­zo­sta­je za­okien­na, nie­koń­czą­ca się fo­to­ta­pe­ta – im się wyżej wspi­nasz na prze­łę­cze, tym od­dy­chać coraz trud­niej. I to wcale nie przez nie­do­bo­ry tlenu : widok jest tu tak baj­ko­wy i po­wa­la­ją­cy, że po pro­stu odej­mu­je dech.


A za­czę­ło się do­kład­nie tak, jak prze­wi­dzia­łem. Na ulicy ani widu ani sły­chu sa­mo­cho­du, zaś te­le­fon tak­sów­ka­rza o imie­niu Ałmaz, który miał mnie za­wieźć do Bisz­ke­ku (przy oka­zji biz­ne­so­wo – ro­dzin­ne­go study tour i za nie­zbyt podłą za­licz­ką na­tu­ral­nie) mil­czy jak za­klę­ty. Nie, bo nie. Bo Abo­nent jest chwi­lo­wo nie­do­stęp­ny. Bo się sieć syp­nę­ła. Bo coś tam. Żal mi tro­chę forsy, która - zdaje się - wspo­mo­gła jakiś szczyt­ny cel w roz­licz­nym, Ał­ma­zo­wym kla­nie, jed­nak jesz­cze bar­dziej żal mi czasu. Dzi­siaj jest go­rą­co, wczo­raj jed­nak i przed­wczo­raj sypał gęsty śnieg więc prze­bi­cie się przez trzy prze­łę­cze, z czego jedna - Oto­mok - leży tak wy­so­ko, że aż strach tam wjeż­dżać sa­mo­cho­dem, może być wy­zwa­niem. A mnie spiesz­no do sto­li­cy : za­skór­nia­ki już w za­sa­dzie się skoń­czy­ły a dwa­dzie­ścia minut po pół­no­cy od­la­tu­je Air Bisz­kek, który miał mnie za­brać do Stam­bu­łu. Jeśli się na niego spóź­nię, bę­dzie cał­kiem nie­we­so­ło. Stoję więc po kost­ki w sza­ro­bu­rej brei, klnę i usi­łu­ję się do­dzwo­nić. O dzie­sią­tej je­stem wście­kły, wpół do je­de­na­stej – zły jak osa. Chwi­lę póź­niej usi­łu­ję zna­leźć w te­le­fo­nie ja­kieś ob­raź­li­we, słowo po kir­gi­sku, które mógł­bym wy­słać Ał­ma­zo­wi – wszę­dzie jed­nak tra­fiam tylko na mo­dli­twy i ży­cze­nia no­wo­rocz­ne. Kiedy w końcu od­naj­du­ję od­po­wied­nią frazę, dzwo­ni Ałmaz, wy­rzu­ca­jąc z sie­bie potok słów, z któ­re­go nie wy­ni­ka nic poza tym, że mu bar­dzo przy­kro. Gdy się w końcu uspo­ka­ja, ze trzy­dzie­ści razy prze­ko­nu­je mnie, że żaden z niego oszust - ot, po pro­stu coś nie wy­szło, po­szło nie tak, sam ro­zu­miesz – inne spra­wy ... Nie ro­zu­miem ale nie chcę tego dalej cią­gnąć, pytam zatem naj­uprzej­miej jak po­tra­fię czy jest jesz­cze jakaś szan­sa, abym do pół­no­cy zna­lazł się w Bisz­ke­ku. Ałmaz aż się za­chły­stu­je.


- Oczy­wi­ście. - mówi. - Prze­cież się umó­wi­li­śmy. Sta­ram się nie par­sk­nąć do słu­chaw­ki. Za go­dzin­kę, może nawet wcze­śniej, ktoś się tam po­ja­wi. Bę­dzie to roz­sąd­ny facet, który mnie bez­piecz­nie i na czas prze­trans­por­tu­je przez te nie­bo­sięż­ne góry i prze­łę­cze. Ałmaz, cho­ciaż pro­sty tak­siarz, wspi­na się na same szczy­ty kra­so­mów­stwa, ja zaś, po raz pierw­szy od dwóch go­dzin, mam ocho­tę się uśmiech­nąć.


- Za­ła­twi­łem wszyst­ko, jak na­le­ży! - krzy­czy do słu­chaw­ki. - Ja nie mogę ale tak się do­brze po­skła­da­ło, że bra­cisz­ka je­dzie do Bisz­ke­ku! On cię tam za­wie­zie! Nic się nie martw, zdą­żysz przy­ja­cie­lu, zdą­żysz !


Pół go­dzi­ny temu byłem gotów na pie­cho­tę przejść pół mia­sta, zna­leźć łacha i roz­szar­pać na ka­wał­ki. Uspo­ka­ja­ją­cy ton Ał­ma­za robi jed­nak swoje, może ma on tro­chę racji, mó­wiąc, że jest jesz­cze sporo czasu - jeź­dzi w końcu po tej dro­dze re­gu­lar­nie, ja wi­dzia­łem ją je­dy­nie z góry, lecąc tu z Bisz­ke­ku. Słoń­ce świe­ci pro­sto w nos, stad­ko dzie­ci roz­chla­pu­je na ulicy błoto, w tle zaś kwit­ną nie­bo­sięż­ne góry. Stoję więc po­kor­nie dalej nie­da­le­ko kra­węż­ni­ka, cze­kam na "bra­cisz­kę", mo­dląc się po cichu, żeby gdzieś tam wyżej, pod chmu­ra­mi nie za­czy­nał się aku­rat buran. Ałmaz jest wy­raź­nie nie­za­do­wo­lo­ny kiedy in­for­mu­ję go, że dwie­ście somów (trzy do­la­ry z ja­kimś tam okła­dem), które wziął ode mnie jako „re­zer­wa­cję miej­sca”, od­li­czy­łem wła­śnie od wy­na­gro­dze­nia, sta­wiam jed­nak tu na swoim. Jeśli mnie do resz­ty wku­rzy, pójdę na lot­ni­sko i za­in­we­stu­ję w prze­lot, zaś z biz­ne­su nici – po­zo­sta­nie mu te marne dwie­ście somów oraz parę brzyd­kich, chrze­ści­jań­skich słów w pa­mię­ci. Milk­nie, mru­cząc coś pod nosem cho­ciaż obaj wiemy, że je­dy­ny dzi­siaj lot z Dża­la­la­ba­du do sto­li­cy wy­star­to­wał pół go­dzi­ny temu.


- Je­steś dziad. - beł­ko­cze w końcu, sły­szę jed­nak kątem duszy, że się w głębi sie­bie śmie­je. Do­bi­ja­my więc (po­now­nie) targu. Szyb­ko się tu na­uczy­łem Azji.


* * *


Za­pa­mię­tam ten kosz­mar­ny prze­jazd chyba już do końca życia. Je­de­na­ście go­dzin na wy­god­nej jak nie­he­blo­wa­na deska ławce, uda­ją­cej fotel le­ci­we­go, do­staw­cze­go Mer­ce­de­sa w to­wa­rzy­stwie szóst­ki Kir­gi­zów, tony owi­nię­tych w szma­ty du­pe­re­li i ka­se­to­we­go ma­gne­to­fo­nu, który miał umi­lić po­dróż przy­by­szo­wi z Eu­ro­py. To jest gwóźdź do trum­ny, to prze­klę­te radio, na­da­ją­ce na­prze­mien­nie azja­tyc­kie disco polo i po­twor­nie rzew­ne, du­szosz­czy­pa­tiel­ne, nie­śmier­tel­ne ru­skie hity. Moje ty dzie­ciń­stwo, gdzież ty, ach gdzie ty ?.. Chciał­bym znów po da­chach ga­niać (i go­łę­bie łapać). I nie­śmier­tel­na Ałła Pu­ga­czo­wa. A na deser ałma, ałma, kyzył ałma czyli ja­błusz­ko czer­wo­ne - dla od­mia­ny po kir­gi­sku. Jeśli jest coś strasz­niej­sze­go niż Bie­ły­je Rozy, są to wła­śnie azja­tyc­kie pro­po­zy­cje re­mi­zo­we. Ale wła­śnie owe "Rozy" moi to­wa­rzy­sze nie­do­li od­wrza­sku­ją zgod­nym ry­kiem co czter­dzie­ści minut, przy kir­gi­skich hi­tach tylko nucąc i dys­kret­nie ocie­ra­jąc łzę. Bę­dzie zatem do kom­ple­tu jakaś cien­ko śpie­wa­ją­co pani (rzew­nie), ze­spół Lube (rzew­nie lub bo­jo­wo – albo wszyst­ko naraz) oraz parę mocno pod­krę­co­nych bitem hitów na­szych cza­sów. I Bie­ły­je Rozy znów, apiać. Do kom­ple­tu, do Kir­gi­zów drą­cych się pod samo niebo i roz­kle­ko­ta­nej cię­ża­rów­ki brak nam chyba tylko już be­czą­cej kozy. Po trzech Ro­zach mam po pro­stu dość, w oko­li­cach siód­mych zbie­ram się do pawia, po dwu­na­stych je­stem gotów za­mor­do­wać albo sko­czyć z mostu. Wzno­szę modły aby ten prze­klę­ty sprzęt się w końcu spa­lił, pan Bóg jed­nak jest wy­raź­nie dziś za­ję­ty bo nie wy­słu­chu­je moich bła­gań a za chwi­lę będą Rozy po raz … nie wie który. A może nie jest za­ję­ty? Może ma po pro­stu ubaw z mojej de­spe­ra­cji ?


* * *


"Bra­cisz­ka" za­je­chał po mnie z fa­so­nem, pi­skiem opon i tsu­na­mi pia­chu wznie­co­nym przez raj­do­we ha­mo­wa­nie. Brud­no­srebr­ny Mer­ce­des ma swoje lata, wy­glą­da jed­nak dosyć so­lid­nie - dzię­ki Bogu nie jest to żaden z tych dzi­wacz­nych, chiń­skich wy­na­laz­ków mo­to­ry­za­cyj­nych (nie wie­dzieć czemu na­zy­wa­nych tutaj sa­mo­cho­da­mi) ani też obite Tico - bodaj naj­bar­dziej roz­po­wszech­nio­ny śro­dek trans­por­tu w tym zdu­mie­wa­ją­cym kraju. Jeśli to praw­da, że na pięć mi­lio­nów Kir­gi­zów przy­pa­da pięt­na­ście mi­lio­nów za­re­je­stro­wa­nych sa­mo­cho­dów, co naj­mniej dzie­sięć mi­lio­nów z nich to Da­ewoo Tico. Zwy­kle po­wią­za­nych sznur­kiem, po­kle­jo­nych taśmą, w jakiś nie­po­ję­ty jed­nak spo­sób prze­miesz­cza­ją­cych się o wła­snych si­łach i nie roz­la­tu­ją­cych na czę­ści pierw­sze w cza­sie jazdy. Tico to ba­zo­wa forma tak­sów­ki, trans­por­tu na wskroś pry­wat­ne­go, dzia­ła­ją­ce­go tu o niebo le­piej niż ja­ki­kol­wiek trans­port pu­blicz­ny. Tak­sów­ka­rzem może zo­stać każdy - nie są wy­ma­ga­ne ja­kieś szcze­gól­ne umie­jęt­no­ści czy cer­ty­fi­ka­ty, nie są też po­trzeb­ne więk­sze in­we­sty­cje. Tak­sia­rzo­wi aby za­czął pracę star­czą dobre chęci no a Tico ... to po pro­stu Tico. Nie wy­ma­ga okle­ja­nia, nie po­trzeb­ny mu też kogut z dum­nym znacz­kiem "taxi". Zwy­cza­jo­wo dzie­sięć na dzie­sięć tych autek, po­ru­sza­ją­cych się po kir­gi­skich dro­gach i bez­dro­żach to tak­sów­ka – jeśli nie le­gal­na to na pewno spon­ta­nicz­na. Nie ma tu po­sto­jów czy spe­cjal­nie wy­zna­czo­nych stref - aby za­cząć kurs na­le­ży mach­nąć ręką na ulicy i na dwie­ście pro­cent chwi­lę póź­niej sta­nie obok cie­bie Tico. Na Pusz­ki­na ostat­nie­go dnia w Dża­la­la­ba­dzie po­ku­si­łem się o próbę : za­sty­głem na skra­ju chod­ni­ka, ga­piąc się na drogę. Nie mu­sia­łem nawet ma­chać : w dzie­sięć minut za­trzy­ma­ło się przy mnie z pi­skiem sześć sa­mo­cho­dów. Był to jeden Matiz i pięć Tico. Brud­ne i po­obi­ja­ne, chęt­ne do współ­pra­cy i za­rob­ku.


Mój dzi­siej­szy Mer­ce­des rów­nież jest obity z każ­dej stro­ny, myjni zaś nie wi­dział pew­nie od mo­men­tu, gdy opu­ścił Niem­cy. Jed­nak cichy i mia­ro­wy, cudny bas sil­ni­ka spra­wia, że z miej­sca na­bie­ram do niego sym­pa­tii. Z ka­bi­ny gra­mo­li się pę­ka­ty je­go­mość w skó­rze i kasz­kie­cie, wy­pisz wy­ma­luj z Czer­nia­ko­wa : gdyby dać mu ba­ła­łaj­kę mógł­by robić za apa­sza. To jed­nak tylko pierw­sze wra­że­nie - spod kasz­kie­tu pa­trzą na mnie uważ­ne, nieco kpią­ce, cwane sko­śne oczy.


- Ty chcesz je­chać do Bisz­ke­ku ?


Kiwam głową. Ja chcę je­chać do Bisz­ke­ku. Kasz­kiet wy­cią­ga rękę i szcze­rzy się w uśmie­chu.


- Je­stem ...​ee, Abdul. Brat Ał­ma­za.


- Taki z cie­bie Abdul, jak ze mnie Sie­rio­ża. - myślę i przed­sta­wiam się. Draż­ni mnie już nieco ta kir­gi­ska mania skry­to­ści, se­kre­tów i ta­jem­nic na każ­dym kroku. Może zresz­tą nie po­win­na? Ta nie­uf­ność, zwłasz­cza w od­nie­sie­niu do ob­cych, ma tu głę­bo­ko uza­sad­nio­ne, hi­sto­rycz­ne pod­ło­że zaś sie­dem­dzie­siąt lat po­twor­nej, so­wiec­kiej men­tal­nej tre­su­ry na­uczy­ło tych nie­szczę­snych ludzi, że le­piej nie po­wie­dzieć nic lub nawet skła­mać niż od­sło­nić cał­ko­wi­cie brzuch. Są więc ci współ­cze­śni po­tom­ko­wie ko­czow­ni­ków skry­ci i ta­jem­ni, będąc przy oka­zji otwar­ty­mi, cie­kaw­skim i chwi­la­mi nawet nieco na­chal­ny­mi. Nie da się ina­czej tego wy­tłu­ma­czyć, że to po­mie­sza­nie azja­tyc­kiej i so­wiec­kiej men­tal­no­ści, pod­sy­ca­ne jesz­cze przez krą­żą­cych po re­gio­nie, za­kon­spi­ro­wa­nych wa­hab­bi­tów, szy­ku­ją­cych osta­tecz­ny kres cy­wi­li­za­cji dia­bła. Zresz­tą, czy mi to pa­su­je czy też nie, zu­peł­nie nie mam już wy­bo­ru - do wy­lo­tu po­zo­sta­ło mi pół doby, zaś "bra­cisz­ka" ze swym Mer­ce­de­sem jest w tej chwi­li moją alfą i omegą. Innej opcji naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie ma.


W środ­ku wita mnie ko­lej­ny ze­staw, a w za­sa­dzie sześć ze­sta­wów ciem­nych, sko­śnych oczu, tona gra­tów, szmat i pudeł i zu­peł­nie swoj­ski, na­sto­jasz­czy, słod­ko - kwa­śny smro­dek, z któ­rym przez ostat­nie trzy ty­go­dnie już się jakoś oswo­iłem, jako że obec­ny jest tu wszę­dzie. Ten za­pa­szek można zresz­tą spo­tkać wszę­dzie tam, gdzie swą pie­cząt­kę przy­bił Zwią­zek: od Brze­ścia i Lidy aż po Wła­dy­wo­stok, od Ka­re­lii po Fer­ga­nę i gra­ni­cę chiń­ską - kto wy­jeż­dżał cho­ciaż raz w te stro­ny, zna go do­sko­na­le. Nie jest więc Kir­gi­stan pod tym wzglę­dem wy­jąt­ko­wy, zwłasz­cza że Kir­gi­zi, po­tom­ko­wie ko­czow­ni­ków, nie ob­da­ro­wu­ją - zdaje się - spe­cjal­nym po­wa­ża­niem prze­sad­nych za­bie­gów hi­gie­nicz­nych. Do peł­ne­go szczę­ścia star­cza im ob­my­cie rąk i twa­rzy, im czę­ściej, tym le­piej. Co cie­ka­we nie wi­dzia­łem tu brud­ne­go Kir­gi­za. Nie­ste­ty pa­ro­krot­nie mia­łem oka­zję go czuć.


Zo­sta­ję więc upchnię­ty w dru­gim rzę­dzie sie­dzeń, na po­twor­nie twar­dej, wy­pa­czo­nej ławce - spę­dzę na niej dziś go­dzi­ny, ćwi­cząc coś w ro­dza­ju jogi (cho­ciaż bar­dziej by tu pa­so­wa­ło umar­twie­nie) nie­mal jak hin­du­ski der­wisz na tych przy­sło­wio­wych wę­glach. Z pra­wej stro­ny za są­sia­da mam sen­ne­go, ko­ści­ste­go dziad­ka, z lewej - pa­no­ra­mę gór do­ty­ka­ją­cych nieba. Zanim jed­nak wy­je­dzie­my z mia­sta, przej­dę osta­tecz­ną próbę cha­rak­te­ru (a na pewno cier­pli­wo­ści) : za­li­czy­my jesz­cze dwa przy­stan­ki obok do­mostw ab­du­lo­wych kum­pli ("Muszę pil­nie coś za­ła­twić, to nie zaj­mie dłu­żej niż dwie chwi­le"), trzy przy skle­pach (wódka, mięso, jajka, znowu wódka i raj­sto­py – po cho­le­rę mu raj­sto­py?) a na końcu bazar, gdzie sku­pio­ny jak pan­te­ra Abdul wy­tar­gu­je dobrą cenę na ko­żu­chy – w aucie wy­lą­du­ją czte­ry. Jeden jest dla wujka, dwa na han­del, jeden zaś na zapas - Bisz­kek przyj­mie wszyst­ko. Gdyby furia wy­bu­cha­ła ogniem, nasz Mer­ce­des spło­nął­by nie wy­jeż­dża­jąc z mia­sta, mil­czę jed­nak, gryzę wargi i po­kor­nie od­po­wia­dam po raz chyba setny na te same, znane mi py­ta­nia. Kir­gi­zi, za­mknię­ci i skry­ci, są za­ra­zem po­twor­nie cie­kaw­scy, prze­su­wa­jąc nie­raz gra­ni­ce taktu i do­bre­go smaku w nie­zna­ne mi dotąd re­wi­ry. Zatem nie, Pol­ska leży w Pol­sce, nie na Ukra­inie. Mamy, ow­szem, góry lecz nie takie ładne. Wolno nam jeść ba­ra­ni­nę, lecz nie w pią­tek. A dla­cze­go? Tak nam mówi Pismo … Nie ma u nas ta­kich dróg i ta­kich pól i ta­kich kóz też nie ma a Kir­gi­stan jest jak z bajki. Tak, po­do­ba mi się bar­dzo. Szpie­giem też nie je­stem, nic mi o tym w każ­dym razie nie wia­do­mo. Mam ro­dzi­nę, dzie­ci ale tylko jedną żonę. U nas wię­cej mieć nie wolno, w każ­dym razie naraz. Tak, za­zwy­czaj się do tego sto­su­je­my, choć nie wszy­scy...


- Po­wi­nie­neś mieć trzy żony. - rzuca nagle Abdul, który wró­cił już z ba­za­ru i nad­sta­wia ucho. - Ja mam trzy, poza tym sie­dem krów, sześć kóz i sześć ka­wał­ków pola, dwa na każdą żonę. Mar­kot­nie­je nagle. - Ale tylko jedno, wy­słu­żo­ne auto, o to, tutaj... A ty ile masz sa­mo­cho­dów?


Zanim zdo­łam od­po­wie­dzieć, Abdul przy­po­mi­na sobie, że mie­li­śmy je­chać do Bisz­ke­ku. Jakby w niego dia­beł wstą­pił – krzy­czy i po­ga­nia stad­ko pa­sa­że­rów. W mgnie­niu oka wska­ku­je­my i po chwi­li mija nas pa­skud­na i mo­nu­men­tal­na, wy­ma­za­na majt­ko­wy­mi ko­lo­ra­mi sym­bo­licz­na brama do wnętrz­no­ści mia­sta. Dża­la­la­bad żegna ma­ka­bry­łą; takie to ro­gat­ki. Tu "Bie­ły­je Rozy" przy­tra­fia­ją mi się po raz pierw­szy.


Ko­ści­sty dzia­dek z pra­wej przy­glą­da mi się spod oka. Nie uwie­rzył chyba, że nie je­stem szpie­giem. Zresz­tą, nikt mi w to nie wie­rzył. Uzbro­jo­ny w sprzęt , le­gi­ty­ma­cję dzien­ni­kar­ską i ten wiel­ki ple­cak je­stem w końcu ide­al­nym wzor­cem szpie­ga. Ten im­pe­ria­li­stycz­ny, wciąż knu­ją­cy i wre­dzą­cy, nadal gdzieś tu jest obec­ny - jeśli nie w rze­czy­wi­sto­ści to na pewno w wielu gło­wach. Mia­łem już oka­zję o tym się prze­ko­nać - tak w pry­wat­nych po­ga­dusz­kach, jak i w po­ga­dan­ce ofi­cjal­nej, na którą zo­sta­łem "za­pro­szo­ny" (tzn zdję­ty wprost z ulicy przez dwóch smut­nych je­go­mo­ściów, któ­rzy znali moje imię) do sie­dzi­by lo­kal­ne­go KGB. O tym kiedy in­dziej, w każ­dym razie dzia­dek sie­dzi, łypie i mam­ro­cze coś pod nosem. Po­sta­na­wiam udo­bru­chać go co­kol­wiek, jed­nak wszel­kie próby roz­po­czę­cia kon­wer­sa­cji koń­czą się po­raż­ką. Daję sobie w końcu spo­kój i od­wra­cam się do okna. Nieco póź­niej, na po­sto­ju, dzia­dek bę­dzie szep­tał coś do te­le­fo­nu - może gada z babką, może z wnu­kiem, może sam do sie­bie. Nie pró­bu­ję pod­słu­chi­wać jed­nak jedno zda­nie, nieco te­atral­nym szep­tem skie­ro­wa­ne chyba do mnie, wy­ła­pu­ję.


- Tocz­no szpion.


* * *


Droga do Bisz­ke­ku to dzie­siąt­ki, setki ki­lo­me­trów nie­koń­czą­cych się za­krę­tów, zjaz­dów i pod­jaz­dów, pro­wa­dzą­cych znę­ka­ne­go po­dróż­ni­ka po­przez jeden z naj­dziw­niej­szych ale także naj­pięk­niej­szych za­ka­mar­ków globu. Choć po sta­rej, po­so­wiec­kiej as­fal­tów­ce, peł­nej dziur, wy­bo­jów i wer­te­pów ślad już dawno zgi­nął, nadal nie na­le­ży do naj­wy­god­niej­szych. Wszel­kie jed­nak nie­wy­go­dy na­gra­dza­ją kra­jo­bra­zy, ja­kich nie na­po­tkasz ni­g­dzie in­dziej w świe­cie. Czy to księ­ży­co­we i szkar­łat­ne, pełne me­ta­licz­nych złóż pa­gó­ry przy gra­ni­cy, czy nie­wia­ry­god­ny tur­kus po­dłuż­ne­go je­zio­ra tok­to­gul­skie­go, wbi­ja­ją­ce­go się w pasmo ska­li­stej bieli czy wi­dzia­ne z wy­so­ko­ści paru ki­lo­me­trów ośnie­żo­ne szczy­ty - wszyst­ko to za­chwy­ca, wbija w zie­mię i zo­sta­je w oczach. Szlak, upodo­ba­ny z dawna przez dys­try­bu­to­rów róż­nej maści kon­tra­ban­dy, wie­dzie z jed­nej stro­ny z Ba­dach­sza­nu (a wła­ści­wie wprost z Afga­ni­sta­nu bo Ba­dach­szan to je­dy­nie jego etap) przez pra­daw­ne Osz i wzdłuż gra­ni­cy oraz wej­ścia do Ko­tli­ny Fer­gań­skiej. Wła­śnie stąd w da­le­ką drogę na pół­noc, dalej zaś na za­chód, rusza wszel­kie opiu­mo­we i ko­nop­ne dobro, za­bój­cza sól tej ziemi, z każ­dym ki­lo­me­trem na­bie­ra­jąc mocy i war­to­ści. Tak jest od dzie­siąt­ków lat i choć za Breż­nie­wa ofi­cjal­nie zbio­ru za­ka­za­no a plan­ta­cje po­nisz­czo­no, nie jest ta­jem­ni­cą, że za­le­wa­ją­cy Mo­skwę, Twer czy Kazań towar ma ko­rze­nie wła­śnie tutaj - u pod­nó­ża tych nie­biań­sko wy­ci­szo­nych gór. Są tu miej­sca gdzie plan­ta­cje maku i aga­szy, jak na­zy­wa się ma­ri­hu­anę, cią­gną się aż po ho­ry­zont. Gdy przy­cho­dzi pora zbio­rów, do ro­bo­ty idą całe wio­ski, mło­dzi, sta­rzy, zdro­wi i nie­zdro­wi. Bo aga­sza to je­dy­ny spo­sób aby prze­żyć, nikt nie zbie­ra już ba­weł­ny - wszyst­ko dawno tra­fił jasny szlag. Gdzieś głę­bo­ko na pro­win­cji, gdy tem­pe­ra­tu­ra sięga pięć­dzie­się­ciu stop­ni a wil­got­ność nie po­zwa­la nawet na spo­koj­ny od­dech, co do­pie­ro zaś na pracę, roz­po­czy­na się nie­zwy­kłe wi­do­wi­sko. W gęste chasz­cze wcho­dzi le­gion mło­dych ko­biet, na­gich jak sam Bóg je stwo­rzył, na­tłusz­czo­nych od pa­znok­ci po ko­kar­dę ja­kimś ta­jem­ni­czym środ­kiem, który nie po­zwa­la wy­schnąć skó­rze. Śro­dek ów a także zdro­wy, młody pot wy­twa­rza na po­wierzch­ni ciała coś na kształt wiel­kie­go lepu, do któ­re­go bły­ska­wicz­nie przy­kle­ja­ją się dro­bin­ki za­ka­za­nych ro­ślin - panie te na­stęp­nie są na wiór su­szo­ne i oskro­by­wa­ne, zaś to co z nich spad­nie miaż­dży się i bez żad­ne­go wzbo­ga­ca­nia i ob­rób­ki śle w kie­run­ku Mo­skwy, gdzie na­bie­ra już wa­lo­rów han­dlo­wych. Tak prz­yn­ajmniej twier­dzi Abdul, który - jak na moje oko - do­brze wie, co mówi. Słowo daję, chciał­bym kie­dyś móc zo­ba­czyć takie "sia­no­ko­sy"...


Szlak na pół­noc to nie tylko jed­nak nar­ko­ty­ki. Tutaj roz­po­czy­na swoją drogę ku lep­sze­mu świa­tu spora część uchodź­ców z ogar­nię­tych wojną lub pra­wa­mi wo­jen­ny­mi Ba­dach­sza­nu i Afga­ni­sta­nu. Wła­śnie te za­krę­ty i te ser­pen­ty­ny po­ko­nu­ją też nie­jed­no­krot­nie nie­na­wist­ne ide­ały fa­na­ty­ków w dro­dze do uśpio­nej Eu­ro­py - wła­śnie tutaj, gdzieś po dro­dze, gdzieś w ob­li­czu gór, na świat przy­cho­dzi dżi­had. Tędy suną cię­ża­rów­ki wy­peł­nio­ne nie­le­gal­nie wy­do­by­tym zło­tem i te mniej­sze, wy­peł­nio­ne ludź­mi. W jed­nym miej­scu spo­ty­ka­ją się ze sobą całe wiel­kie pięk­no świa­ta oraz jego naj­czar­niej­sze okru­cień­stwo. A wszyst­kie­go strze­gą trzy prze­łę­cze - Too Aszu, Ucz-Te­rek i naj­strasz­liw­sza - Oto­mok. Po­ło­żo­na pra­wie pięć ty­się­cy me­trów nad po­zio­mem morza kusi nie­mal mo­no­chro­ma­tycz­nym, abs­trak­cyj­nym kra­jo­bra­zem. Gdy wy­cho­dzi słoń­ce, wszyst­ko jest ró­żo­wo-czar­ne, żół­to-czar­ne lub czer­wo­no-czar­ne. Kiedy słoń­ca nie ma, wszyst­ko jest po pro­stu czar­no-bia­łe. Nie jest to złu­dze­nie : tu na­praw­dę brak ko­lo­rów . Nawet biel ma od­cień nieba a po­wie­trze jest tak rzad­kie, że za­ty­ka.


Na Oto­mok do­cie­ra­my tuż przed zmierz­chem. W samą porę bo za­czy­na coraz moc­niej wiać i pró­szyć śnie­giem a w tym miej­scu to już nie prze­lew­ki - to nie­rzad­ko walka o prze­trwa­nie. Wi­docz­no­ści nie ma wcale a Mer­ce­des śli­zga się po za­mar­z­nię­tym śnie­gu. Milk­ną Rozy, milk­ną też Kir­gi­zi. Wcze­śniej na­pi­sa­łem, że bra­ku­je tylko kozy - otóż jest i koza. Za­bra­li­śmy ją pod Too Aszu od przy­ja­cie­la (Abdul chyba wszę­dzie ma przy­ja­ciół, zdaje się, że w pie­kle także), obie­cu­jąc do­wieźć bydlę do prze­łę­czy - w za­mian za to ugosz­czo­no nas w se­ra­ju gdzieś w głę­bo­kim cie­niu wiel­kiej góry. W ciem­nej bu­dzie, na skle­co­nych byle jak że­la­znych łóż­kach spali przy­pad­ko­wi lu­dzie - po­go­nio­no ich i z łóżek usta­wio­no ławy. Za­sie­dli­śmy do po­sił­ku, gdy zaś skoń­czy­li­śmy (były to ba­ra­nie żebra z jed­nej michy po raz sto dwu­dzie­sty piąty, trze­ba przy­znać jed­nak że prze­pysz­ne) po­pro­szo­no nas o pod­wie­zie­nie kozy. Za­bra­li­śmy zatem kozę, która po­cząt­ko­wo ob­ra­żo­na, z cza­sem roz­ru­sza­ła się, za­czę­ła nawet be­czeć w takt mu­zy­ki. Jed­nak wobec po­sęp­ne­go Ab­so­lu­tu wokół, koza też za­mil­kła. Wje­cha­li­śmy na dach świa­ta a prz­yn­ajmniej cał­kiem bli­sko.


* * *


Koza po­zo­sta­ła na prze­łę­czy, rze­czy­wi­ście ktoś się po nią zgło­sił. My wa­li­my zaś sza­leń­czo w dół, sko­ka­mi nad­ra­bia­jąc bazar, kum­pli, i raj­sto­py, i ko­żu­chy a na ko­niec te że­ber­ka na że­la­znych łóż­kach. Abdul, tak jak więk­szość swo­ich po­bra­tym­ców, nogę ma z be­to­nu. I tak samo ab­so­lut­ny brak sza­cun­ku dla prze­pi­sów ruchu dro­go­we­go, o roz­sąd­ku już nie wspo­mi­na­jąc. Sto czter­dzie­ści, sto pięć­dzie­siąt, wy­prze­dza­nie na za­krę­tach, na po­dwój­nej cią­głej, z górki i pod górkę, śmierć fra­je­rom i zde­ze­lo­wa­nym tico. Z cza­sem już zro­bi­ło się na­praw­dę słabo zatem roz­sza­la­ły dży­git na ger­mań­skim me­cha­nicz­nym koniu do­ka­zu­je tak, jak każe mu na­tu­ra i ata­wizm. Latam więc na prawo i na lewo, obi­ja­jąc się o okno albo ko­ści­ste­go dziad­ka i pró­bu­jąc zła­pać cho­ciaż tro­chę rów­no­wa­gi. Mój to­wa­rzysz z pra­wej nic nie robi sobie z tych pod­sko­ków i po­dry­gów, za­snął bo­wiem z otwar­ty­mi usta­mi, roz­ta­cza­jąc wokół woń nad­psu­tych zębów. Jeśli doda się do tego ogrze­wa­nie (roz­krę­co­ne do gra­ni­cy moż­li­wo­ści) i za­mknię­te szczel­nie okna, za­koń­cze­nie tej po­dró­ży jest pio­ru­nu­ją­ce. Okna jed­nak mają być za­mknię­te - Abdul boi się, że za­mar­z­nie­my. Wszy­scy moi to­wa­rzy­sze sie­dzą zresz­tą w kurt­kach i ko­żu­chach, za nic mając za­duch i nie­zno­śny ukrop. Ro­ze­bra­ny do ko­szul­ki z ro­ze­śmia­nym, ry­sun­ko­wym Elmo, czuję się wśród nich jak przy­bysz z dru­giej stro­ny lu­stra. Tak też na mnie spo­glą­da­ją.


Abdul z pi­skiem za­trzy­mu­je auto na par­kin­gu przed lot­ni­skiem: tak na­dep­nął, że wsta­li­śmy z sie­dzeń. Trze­ba przy­znać, że do­trzy­mał słowa cho­ciaż mia­łem go ocho­tę parę razy obić kijem. Nagle staje się wy­lew­ny i roz­mow­ny, za nic w świe­cie nie chce mnie wy­pu­ścić. Jeden miś na po­że­gna­nie nie wy­star­cza, od­sta­wia­my więc dru­gie­go. I trze­cie­go. Do od­pra­wy jesz­cze tro­chę czasu więc nie muszę biec do ter­mi­na­lu. Drań przy­glą­da mi się chy­trze i po chwi­li pyta ja­kimś takim dziw­nie cien­kim gło­sem :


- Po­do­ba­ło ci się?


Myślę, co po­wie­dzieć. Po­do­ba­ło mi się, oczy­wi­ście, cho­ciaż moje nerwy wy­sta­wia­ne były na po­waż­ną próbę. Tego jed­nak mu nie po­wiem.


- Po­do­ba­ło mi się ... Abdul. Dzię­ki.


- No to może ...


Teraz ja się śmie­ję. Ależ oni są czy­tel­ni, jak prze­wi­dy­wal­ni. Za­sta­na­wiam się czy to na­tu­ra kir­gi­skie­go ko­czow­ni­ka czy po pro­stu tak­sów­ka­rza. Jedno wy­mie­sza­ne z dru­gim dało w każ­dym razie efekt wręcz pio­ru­nu­ją­cy. Mu­siał­bym być chyba z drew­na, żeby nie do­my­ślić się, co bie­dak ma na myśli.


- Zo­staw sobie bra­chu ał­ma­zo­we dwie­ście somów. – mówię uro­czy­ście. Rze­czy­wi­ście, za­po­mnia­łem już i o Ał­ma­zie i o for­sie i o całym za­mie­sza­niu. Abdul pro­mie­nie­je - chyba nawet mu nie cho­dzi o tych parę gro­szy a o fakt, że znowu jest in­te­res. Jest do przo­du, choć­by nawet o dzia­dow­skie trzy do­la­ry. Do­dat­ko­we te do­la­ry a więc liczą się po­dwój­nie. Pod­ła­pu­ję temat - na­uczy­łem się już wcze­śniej, że w kra­inie ryn­ków i ba­za­rów, po­śród spad­ko­bier­ców kup­ców z Je­dwab­ne­go Szla­ku ma sza­cu­nek tylko ten, kto na osta­tek urwie coś dla sie­bie.


- Zo­staw sobie te pie­nią­dze. - mówię. - Ale pomóż mi z ba­ga­żem. To nie zaj­mie dużo czasu.


Zga­dza się z uśmie­chem. Gramy do tej samej bram­ki. Ja zaś po­sta­na­wiam spraw­dzić gdzie znaj­du­je się gra­ni­ca ne­go­cja­cji.


- Muszę do ła­zien­ki. - mówię. - Jak­byś miał w kie­sze­ni tro­chę drob­nych, kup mi pro­szę piwo w barze. Ja już nie mam forsy, je­stem pusty jak bę­be­nek.


Teraz już nie szcze­rzy się pod nosem a wy­bu­cha zdro­wym i ru­basz­nym śmie­chem, który nie­sie się po nie­mal pu­stym sta­no­wi­sku od­praw.


- Kupię, bra­cie, kupię … Pod wa­run­kiem, że zro­bi­my je na pół.


Teraz wiem na pewno, że uwiel­biam tego go­ścia. Piwo wy­pi­ja­my dusz­kiem. Potem czwar­ty, po­że­gnal­ny niedź­wiedź i ru­sza­my każdy w swoją stro­nę. Gdy go­dzi­nę póź­niej pa­trzę z góry na od­da­la­ją­cy się, ma­leń­ki Bisz­kek, Abdul pew­nie dawno smacz­nie chra­pie. Nikną świa­tła, nikną domy, nik­nie wszyst­ko w czar­nej toni.


Nad Tien-Sza­nem noc. Nie­biań­ski spo­kój.



Interesuje mnie Wschód. Od Mińska aż po Władywostok, od Lwowa po Jangi - Jul i Dżalalabad. Lubię być tam, gdzie niewygodnie, gdzie nic nie jest oczywiste i gdzie czasami da się jeszcze spotkać białą plamę ...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości