Pixabay
Pixabay
3r3 3r3
1779
BLOG

Pickup z generatorem

3r3 3r3 Biznes Obserwuj temat Obserwuj notkę 0


Tekst przecina się w kilku miejscach i zapętla, nie ma żadnego kierunku czytania, mimo jego pozoru liniowości. Może być zrozumiały po drugim czytaniu. Akapity odnoszą się do siebie wzajemnie.


Tym razem nie ma odnośnika do mięsa, bo je wyciąłem do następnego tekstu. Skwarki są w tekście.


Jak wspomniałem, każdy proces przemysłowy – każdy przedmiot jaki macie – został wytworzony przez takich samych homo sapiens jak Wy, w łańcuchu dających się objąć umysłem i ludzkimi zdolnościami procesów. Nie ma w przemyśle żadnej magii, są po prostu wymagające intelektualnie lub motorycznie kwalifikacje, które, odpowiednio zastosowane, dają rezultaty, jakie widzicie wokół siebie.


Wiele z kwalifikacji dotyczy samego bezpieczeństwa – BHP – przeżycia w warunkach, w jakich odbywa się proces, bo przecież nikt przytomny nie chce otruć się toksycznymi parami z przetwarzania plastiku na obudowę szpiegofona, nie chce być oślepiony odłamkami, błyskiem, nie chce stracić palców w maszynie (strasznie ciężko je później wydłubać z mechanizmów), nie chce wpaść pod prasę, nie chce położyć łapy na rozgrzanej do granicy plastyczności stali. To jest podstawowa kwalifikacja, jaką się nabywa w każdym zawodzie przemysłowym – jak nie okaleczyć siebie, innych i jak nie zniszczyć urządzeń. Niestety, widziałem wiele wypadków, kiedy młodych i niedoświadczonych ludzi lekkomyślnie posyłano na instalacje wymagające praktyki i spokoju ludzi w średnim wieku, a nie młodzieńczej kompulsywności. Sam też wiele głupot popełniłem i trzeba było zaprzestać niebezpiecznych zajęć, zanim w worku ze szczęściem nie zaczęły prześwitywać dziury, a worek z doświadczeniem i kabza były już akceptowalnie syte.


Po pierwsze – nie zrobić sobie krzywdy. Nie zrobić innym krzywdy, nie popsuć narzędzi, nie zniszczyć pracy.


Po drugie – przemyśleć co, czym i jak ma być wykonane.


Po trzecie – w spokoju wykonać zgodnie z planem.


Tych trzech rzeczy uczą w szkołach, nabywa się je w praktyce i ogólnie grupujemy je jako kwalifikacje. Suma tych kwalifikacji pozwala wytworzyć łańcuch następujących po sobie procesów, nawet tak złożonych jak te zamieniające wydobytą z pustyni ropę na plastikową obudowę szpiegofona.




Armia staje po stronie przemysłu, który regularnie dostarcza wiktu i amunicji. I dlatego przedsiębiorcy mogą stawiać się państwu, ponieważ nic nie muszą obiecywać – mogą sami wszystko dostarczyć. I po co wtedy im politycy?




Każdą kwalifikację można połączyć z jakimś narzędziem i to w dowolnej skali. Tym czym dla ministra przemysłu jest branża stoczniowa (narzędzie do wytwarzania floty), tym samym dla ślusarza jest pilnik i brzeszczot (narzędzia do wytwarzania przedmiotów z metalu). Narzędzia nie spadają z nieba. Owszem, można je kupić – można przecież kupić całą gotową firmę, holding a nawet branżę. Tylko że zapewne czytacie to dlatego, że jakimś zbiegiem okoliczności akurat nie macie tyle, żeby kupić sobie stocznię i dyrektorować, więc skoro nie kupić, to jak wytworzyć sobie swoją małą, w miarę możliwości rosnącą firmę i swój kawałek łańcucha wytwarzania czegoś, co inni zechcą, na coś przydatnego wymienić.


Rozbij proces


Przyjrzyj się przedmiotom wkoło – czy jesteś w stanie sobie wyobrazić, jak są wytwarzane? Ja wiem, że w TV są jakieś programy wyjaśniające jak się produkuje różne graty, ale czy jesteś w stanie wykonać urządzenie, które wykona przedmiot? Jak jest zbudowane? W jaki sposób wytwarza się jego elementy? Gdzie je kupić? Jak je zrobić? Jak ominąć pośrednika? Dostawcę? Jak z surowca uzyskać to, co uzyskują inni?


Przytomnie dojdziesz, że trzeba surowiec przetworzyć. Taki metal choćby można ciąć, kroić, dzielić, wiercić, kuć, prasować, skręcać, nitować, spawać, drykować, toczyć, przeciągać, erodować, utwardzać. To dość sporo czynności i od każdej z nich są specjaliści. Trudno jest ogarnąć wszystkie te procesy jednemu człowiekowi. A jeszcze trudniej, aby jeden człowiek był specjalistą od wykonywania tych wszystkich operacji z możliwym do osiągnięcia mistrzostwem. To bardzo szerokie kwalifikacje.


Ale można zdobyć jakąś wybraną, potrzebną na rynku kwalifikację na początek, zdobyć do niej narzędzia i sprzedać jako usługę. Pozostaje się zastanowić, jakie to kwalifikacje są do zdobycia, jak trudno je zdobyć, czego wymagają i ile kosztują do tego narzędzia (czyli też muszą być osiągalne). Od czegoś trzeba zacząć. Bardzo dawno temu ktoś ogryzł kij i miał pierwszą dzidę. Nie miał noży, nie miał obłupanych kamieni nawet – ogryzł ją. Jesteśmy kawałek dalej, ale niektórzy dalej ogryzają zębami izolację na przewodach. Oczywiście jak chcesz wyglądać poważnie, to masz do tego narzędzie „szczypce automatyczne do izolacji”, takie ręczne zęby. Od razu się mądrzej wygląda.


Renoma


Na początku to, co możesz zaoferować, to jakość. Ta jakość zostanie oceniona przez innych (w tym przez klienta) na podstawie opinii o Tobie. Ludzie polegają głównie na opiniach innych ludzi. Zanim rezultat Twojej pracy zostanie oceniony, Ty sam zostaniesz oceniony po tym, czy ogryzasz przewody zębami.


Zostaniesz oceniony po tym, jak się wysławiasz, po tym jakie masz narzędzia oraz jakie zaświadczenia o koszerności. W kwestiach wykonawczych jednak zostaną ocenione na pierwszy rzut oka Twoje narzędzia. Jeśli stać Cię na poważny sprzęt, to musisz być poważny – zostaniesz potraktowany poważnie. I wiem, że jest wiele niszowych firm produkujących bardzo dobre narzędzia i można takie trzymać u siebie w firmie, gdzie tworzy się własne procesy, ale jak się idzie do klienta, to sprzęt wyjazdowy musi być rozpoznawalnych w branży marek. Inaczej to nie działa. Nawet jak tych gratów nie weźmiesz do ręki, bo klient ma własne, to zostaniesz oceniony po tym, co ze sobą przyniosłeś w ramach oferty. Głupie? Być może, ale tak to działa. Nie ma się co kopać z koniem – trzeba podążać za tą potrzebą i kasować za tę renomę.


Czi pan jest koszer?


Człowieka w średnim wieku albo się nie pyta, czy coś umie, o ile wygląda i zachowuje się kompetentnie, albo nawet jak nie ma na coś obowiązującego kwitu, to tymczasowo przymyka się na to oko i posyła w jakimś rozsądnym terminie na okwitowanie (na szkolenie z picia kawy i wypełniania rubryczek).


Ja widzioł, że on umie i tym kwitem zaświadczam, żem widzioł” – to jest cała certyfikacja. Serio – nic lepszego nie mamy – tak działa cały przemysł. Jak dochodzi do katastrof, wypadków i zaczynają się dochodzenia, co kto komu potwierdził i czy sam miał pojęcie o tym, to zaczynają wychodzić przeróżne kwiatki. Nie ma się co tym przejmować – kolekcjonować.


Wiele z certyfikatów potrzebne jest jako dodatek do umiejętności praktycznej wymaganej wyłącznie jako dupochron pod ubezpieczenie. Przykładem takich jest obsługa dźwigów, wózków (widlaków, podnośników, ładowarek, ciągników), suwnic, taśmociągów, żurawi. Szkolenia sprowadzają się do nauczenia na małpę czego nie wolno, bo jest niebezpieczne i grozi wypadkiem, a dalej – masz czym jeździć, to się nauczysz. Praktykę i tak zdobywasz na ryzyko tego, kto da Ci narzędzie do ręki. Jak sobie kupisz własnego widlaka, to cała odpowiedzialność na Tobie. I tak żeby ktoś Ci użyczał takiego sprzętu oficjalnie u Ciebie pod ubezpieczeniem, musisz mu wystawić kwit, że mu pozwalasz, a kto przytomny w ogóle afiszuje się z posiadaniem firmy, którą sam zbudował, jeszcze tam kogoś wpuszcza i coś podpisuje?


Wracamy więc do początku – człowieka w średnim wieku i starszego nie pyta się, czy umie, jak sięga po kontrolkę dźwigu. Sięga – widać, że umie.


Dla przykładu podaję linka do pierwszej firmy, jaka mi się wygoogliła: http://www.feuer.pl/zawodowe.html


W EU są standaryzowane kategorie (nieco głupie, kiedyś widlaki były do wagi i od wagi, a dziś wszystko w kupie – po 8h szkolenia możesz wsiadać na 60 tonowy podnośnik do kontenerów i hulaj po zajezdni) i ta firma takie prowadzi. Jak widzicie – te szkolenia są tanie. Kwit z takiego szkolenia jest Ci potrzebny do tego, że jak sobie przywieziesz narzędzia na robotę, to nie musisz ich dźwigać na zwyżkę, tylko widlakiem sobie możesz półpaletę załadować z samochodu do zwyżki i w górę. A na zwyżkę też trzeba mieć kwit koszerności. I jak raz bez widlaka wtargasz na podnośnik kompresor z przecinarką plazmową, to będziesz wiedział, po co ludzie żurawie pobudowali.


W ofercie tej firmy brakuje ostatniej kategorii wózków jezdniowych – ciągników. To takie ciężarówki wolnobieżne (do 60km/h) do ciągania naczep od ciężarówek (po porcie i po mieście). Zakładam, że rozumiecie dowcip istnienia tych maszyn i certyfikacji – po ośmiogodzinnym szkoleniu teoretycznym można 16 latka wypuścić na miasto ciągnikiem z naczepą (jak ma forarbevis – kartę na jazdę skuterem i ciągnikiem rolniczym, też robioną teoretycznie). W okolicach portów i zajezdni jest wesoło. Pracuję w takiej okolicy, to wiem ????


Na co komu szkoła?


Szkoła jest po to, żeby inni zapłacili za Twoją edukację. Ćwiczenie motoryki w pewnych zawodach, gdzie istotna jest manualna powtarzalność (do której dostaje się odnawialny certyfikat), jest bardzo drogie, ponieważ materiały do pracy są drogie. I drogie są maszyny które popsujesz i drogi jest serwis do tych, które rozkalibrujesz.


Pisząc o szkole mam na myśli zawody kwalifikowane. W wyobrażeniu wielu osób panują błędne przekonania stanowiące o zawodzie z faktu operowania narzędziami, nawet po kursie gotowania na gazie. To od razu to doprecyzuję – przedstawicielem grupy zawodowej jest osoba dysponująca umiejętnościami kwalifikowanymi jako mistrzowskie, zdolna wykonać zadania certyfikowane, jeśli dla danego zawodu istnieją. Nie że Pan Czesio umie coś skleić spawarką i uruchomić tokarkę, co niby czyni go tokarzem i spawaczem, tylko warunkiem jest, że Pan Czesio umie wytoczyć detale zgodnie z rysunkiem i tak delikatnie od wałów ze ślimakami zaczniemy, to wtedy Pan Czesio może być tokarzem. Jak Pan Czesio ma opanowane wszystkie podstawowe metody spawania i w jakiejś hlo45, to Pan Czesio jest spawaczem. Oczywiście o wiele lepiej, jeśli Pan Czesio jest z wykształcenia technikiem obróbki skrawaniem, a do tego jeszcze ma zaliczone hlo45 na wszystkich metodach dla kilku psujących dzień materiałów, z czego nawet jakiś kwit mu wyświecili z TUV, LLoyd czy innego Norske Veritas. No – jak Pan Czesio ma takie indexy po szkołach, to Panu Czesiowi płacą zdrowo.


A skoro się takie indexy da zdobyć, to jak się to robi?


Bo przecież koszt kształcenia z czterech metod na kilka grup materiałowych dla takiego Pana Spawacza pod okiem inżynierów, co na tym zęby zjedli, jest tak samo wysoki jak kształcenie chirurga. Są miejsca, gdzie taka rozrzutność panuje – szczególnie dla tych, co palą głupa.


To co szkoła chce Wam wcisnąć do głowy, to kwalifikacje pozwalające obsługiwać jedno stanowisko pracy (tak żebyście byli przydatnym, ale niewybrednym i niekonkurującym niewolnikiem). To co Wy macie chcieć wynieść ze szkoły, to kwalifikacje pozwalające obsługiwać tyle stanowisk pracy, żeby samemu poprowadzić całą fabrykę.


My jesteśmy krasnoludki


Te instalacje produkujące smary, paliwa, gaz to się same nie obsługują. Fabryki same z siebie nie produkują. Utrzymanie urządzeń w ruchu zajmuje bardzo dużo czasu. Zajmują się tym oczywiście krasnoludki. W przedszkolu był pan strażak, pan pies, pani piguła, ale żeby przyprowadzili jakiegoś smolucha w odblaskowym kaftanie, żeby wyjaśnił, jak włóczy się z checklistą w ręku po instalacji i śrubki dokręca, to nie zaprosili?


W przedszkolu nie wspomnieli też, że pan pies, pani piguła i pan strażak zarabiają zwyczajowe pół brodacza miesięcznie, a ten pan, którego nie przyprowadzili, to tak ze cztery, jak nadgodzin nie weźmie. W krajach z większym rozmachem ta proporcja jest dwa do siedmiu zamiast pół do czterech.


Każdy krasnoludek może przenieść minimalne stanowisko pracy (powiedzmy, że to taka firma w plecaku) i wykonać tym kwalifikowaną pracę (dającą się ocenić czy w jej rezultacie coś działa, czy nie działa). Ponieważ nawet najbardziej skomplikowaną instalację da się podzielić na obsługę pojedynczych krasnali o różnych specjalizacjach, to intratnym jest posiadanie wielu kwalifikacji, najlepiej tylu, żeby sobie tę instalację samemu uruchomić. Jak wspominałem w poprzednim artykule z tego tematu – są dziadki, co się tego nauczyły.


Trzeba więc wciągać kolejne kwalifikacje jak PacMan kropki. Tak, żebyś, wchodząc do fabryki, mógł usiąść do każdego stanowiska i coś tam zdziałał. I to nie tylko do każdego stanowiska produkcyjnego – dyrektor produkcji, kierownik magazynu, ekspert od roszczeń klientów, konstruktor, księgowy czy sprzedawca na jednym jadą wozie, razem z tym, co materiał pod piłę wkłada.


Każda kwalifikacja zajmuje czas – przeciętny czas kształcenia bystrego człowieka na poziomie technicznym (wykonawczym) zajmuje do dwóch lat plus praktyka (tak ze trzy). Dlatego w rubrykach zatrudnienia poszukiwani są specjaliści z doświadczeniem pięcioletnim. Eksploatując się na dwie zmiany we własnej firmie i będąc niezwykle pojętnym możesz – w pewnych (niemotorycznych) kwestiach – ten czas skrócić.


Z tego można od razu wysnuć wniosek, że kwalifikacje motoryczne, ze względu na małą podaż ludzi do zawodu, kosztowne kształcenie, długi czas wymaganej praktyki oraz mały prestiż zawodów, będą drożeć. Ja taki wniosek wysnułem dawno temu i rzuciłem programowanie, księgowość (no przydaje się, przydaje) – zająłem się czołganiem po instalacjach, znajomy franczyzobiorca chwilówek został restauratorem zabytków (budowlanka, tylko taka ciekawsza) i w ogóle kupa bystrych ludzi skręciła w tym kierunku. To była słuszna decyzja, a z biegiem lat okazuje się coraz słuszniejsza, ponieważ popyt rośnie, podaż tych usług maleje i jedyny problem, to niestabilność rynku (ma wypukłości wykresu zwielokrotnione do koniunktury). Zaleta tego jest taka, że odpowiedzialność za robotę jest znikoma, klienci się nie czepiają, a w szczytach koniunktury rzucają w człowieka papierem na wyścigi, bo wyprodukuje tylko ten, kto ma kim produkować. Więc w specjalizacjach technicznych możecie do trzydziestki mieć pewniejszą i lepiej płatną robotę niż Wasz kierownik – teoretyk. No – trzeba się nieco przy tym pobrudzić.


Jeden umie czytać, a drugi pisać


Nie tylko szkoły oferują kwalifikacje wstępne. Bazę niewolników dla przemysłu zapewniają szybkie kursy gotowania na gazie – przeszkolenia zajmujące do trzech miesięcy. Zapewniają one (teoretycznie) bazę umiejętności do stanięcia na stanowisku pracy i robieniu tam za małpę od wciskania guzika. Generalnie służą zającowaniu w procesie „na taśmie”. Oczywiście omawiam szkolenia, które w ogóle do jakiegoś zatrudnienia za pół brodacza prowadzą, bo cała reszta służy do przepuszczania z państwowego do „szkolnej” biurwy, co jest bardzo dobrym cymesem, tylko nie daje podaży żadnego oczekiwanego przez kogokolwiek dobra – to zwykły dodruk na koszt przyszłego „sprawdzam” przy obligach.


Takie „kształcenie” po łebkach sprowadza się zasadniczo do BHP i samej praktyki stanowiska pracy (chyba że to wyłudzenie edukacyjne z gotowania na gazie). W przypadku obróbki skrawaniem ma ono dostarczyć małpę wciskającą zielony guzik, otwierającą drzwi do maszyny, wyjmującą detal, wkładającą materiał, zamykającą drzwi, wciskającą zielony guzik – repeat(x). Taka pętla aktywności. W przypadku spawania to małpa ma ułożyć detale, zamocować je w przyrządzie, połączyć zgrubnie klejem metalowym na gorąco – wyjąć gotowy detal z przyrządu – repeat(x). W obu wypadkach małpa nie jest w stanie sama ustawić maszyny, rozwiązać pojawiających się usterek i w ogóle nie bardzo wie, co robi, jak to działa i po co to robi. W razie czego zwraca się do brygadzisty.


Małpy są potrzebne w przemyśle, ponieważ koszt ich serwisowania jest tańszy niż utrzymanie robotów.




Politycy opowiadają o automatyzacji i podatkach od robotów, o tym, że maszyny będą wykonywać pracę za nas. To powyżej to są realia – roboty biologiczne wykonujące pracę za stawki z Bangladeszu. Ale… „Nie pękaj koleś, nie łam się, przecie / To o nas wczoraj stało w gazecie„. Tak sobie wymyślili, że ta automatyzacja to cel, to raj i będzie do niej dążyć Morawiecki i inne zarazy – no to sobie na fali poserfujemy i skorzystamy. Będziemy automatyzować! Tak jest! Z zapałem! W pierwszym szeregu postępactwa!


Bo bierzemy za to kasę.


A że to wszystko lipa i postęp skończy się wraz z podażą luda na serwisantów tego ustrojstwa, to wiemy my, politycy może wiedzą, a ciemny lud póki co będzie nam za to dawał różne fanty i sobie pożyjemy. A później to się i tak sprywatyzuje, koszty uspołeczni i będzie jak zawsze.




Dawniej przekazywano praktykę i narzędzia z ojca na syna. Dziś narzędzia się kupuje, ale zwyczaj takiego przekazywania umiejętności w pewnych zawodach wraca, a to dlatego, że z powodu Syfu przez duże S, jaki zafundowali w Polsce okupanci po wygraniu wojny gospodarczej lat 80/90 zeszłego stulecia, pozostało ograniczyć podaż wykwalifikowanych pracowników (szkoły zamknięto bo drogie), a specjaliści stracili motywacje do dzielenia się swoją wiedzą i umiejętnościami w nieistniejących zakładach pracy (w których pojawili się też szwindlem, jaki zaraz opiszę). Gwałtowny odpływ specjalistów za granicę spowodował niedosyt na rynku (za granicą też, bo pozamykano zawodówki – skoro specjaliści ciągle przyjeżdżają z upadających demoludów, to tak będzie zawsze – a o zaniżane stawki nikt nie chciał konkurować, więc i uczniów w szkołach nie było). A niedosyt to jest dobry cymes i trzeba potrzymać klienta na takim głodzie, żeby zaczął płacić.


Jeśli rzucicie okiem na firmy zajmujące się bezpośrednim wykonawstwem prac instalacyjnych dla rafinerii czy kopalń, to jest tam bardzo rodzinnie. A to dlatego, że nie bardzo jest gdzie zdobyć kwalifikacje, więc prace wykonywane są rodzinnie – polityka jest klanowa i jedynie w obrębie rodziny możliwe jest przejście kolejnych etapów rozwoju umiejętności od praktykanta (czeladnika) do mistrza.


Nie wszędzie to działa – demografia robi swoje. Jak dzieci wybierają inny zawód albo wcale nie są zainteresowane pracą, a dzieci tyle co kot napłakał, to takie przekazanie schedy nie wchodzi w grę. Dlatego jest to bardzo niszowy sposób kształcenia.


Gildie – cechy zawodowe. Właściwie dominujący sposób kształcenia zawodowego i technicznego w czasach nowożytnych (a wcześniej nie wiadomo, ale padają podejrzenia, że było podobnie, przynajmniej w krajach, z jakich zachowały się zapisy na ścianach – że tam też jakieś mafie zawodowe były). Cechy to odpłatne szkoły intratnych zawodów, gdzie istnieje szansa zdobycia reglamentowanych kwalifikacji w ilości ustalanej przez dysponujących kwalifikacjami. Jest to podaż regulowana na niedosycony rynek. To kształcenie to praktyka miejsca pracy z dodatkiem nauki. Jest to bardzo efektywny system dostarczania specjalistów o najwyższych kwalifikacjach (korporacje, w ramach swoich specjalności, przywróciły ten system jako szkolenia wewnętrzne mniej lub bardziej sensowne – związane z podpisywaniem kolejnych cyrografów). Ten system prowadzi do opuszczenia na sam koniec cechu przez specjalistę i otwarcia własnej praktyki, najczęściej w postaci własnego biznesu. I tak samo jest w korpo. Ten system generuje przedsiębiorców – to bardzo dobry system. Zanikł z jednego powodu. Po serii wojen w XX wieku zlikwidowano w przeróżny sposób – ale zlikwidowano skutecznie – własność prywatną i możliwość prowadzenia własnych przedsiębiorstw. Co w przypadku specjalistów nieusługowych z przemysłu oznaczało, że nie mogli kupić maszyn i otworzyć sobie własnego biznesu bez koneksji z jakąś biurwą – musieli więc zostać starymi, doświadczonymi specjalistami w kombinatach, co zerwało podstawę ekonomiczną sztafety pokoleń w tym systemie kształcenia. Ponieważ kształcenie jest drogie i tylko prężna firma może sobie pozwolić na inwestycje w czeladników, którzy na początku przynoszą głównie straty.


No i szkoły – dzisiejsza edukacja, bardzo droga, będąca jakąś syntezą w ramach instytucji wcześniej wymienionych. Jest nieefektywna kosztowo, droga w utrzymaniu, wymaga siłowego (zachętami finansowymi i nakazami) relegowania doświadczonych specjalistów z przemysłu do nauczania w szkołach na krótki czas. To jest jakieś rozwiązanie, dobre, darmowe z punktu widzenia uczniów, więc nieszanowane. Bierzcie i uczcie się tam wszystkiego, co możecie, a potem ścieżka cechowa. I własny biznes. O ile będzie taka możliwość.


Ilość generacji na podłodze


Problem, z jakim się spotykamy, z jakim Wy się spotkacie na pewno, jest nowy – nigdy w historii go jeszcze nie było – jest to średnia wieku, a co za tym idzie – średnia doświadczenia pracownika na podłodze utrzymanego w zdrowiu poprzez zastosowanie maszyn ułatwiających mu prace fizyczne.


Sto lat temu życie zawodowe kończyło się do czterdziestki. W tym czasie pojawiały się na podłodze dwa, sześciokrotnie liczniejsze pokolenia. To znaczy, że na każdego 40 latka odchodzącego, ze względu na wiek i zużycie, z pracy (najczęściej umierającego), o doświadczeniu skumulowanym 4-5 zawodów i kilku specjalizacjach (powiedzmy, że doświadczony specjalista znał się na skrawaniu z zakresu toczenia, frezowania, wytaczania, wiercenia, szlifowania; spawaniu w dwóch popularnych wtedy metodach i lutowaniu; metrologii i kreślarstwie; konstrukcji (inżynieria – konstruowanie obiektów); matematyce, fizyce, kwestiach teoretycznych stosowanych w praktyce) i jak już to wszystko umiał, to szedł do piachu. Za nim następowało z pięciu 30 latków, którzy byli uważani za doświadczonych pracowników, mieli skreślone z jego listy przynajmniej dwie dziedziny, a za nimi około dwudziestu pięciu 20 latków z pojedynczym zawodem, oraz tyle samo smarkatych do robienia za małpę przystosowaną do stanowiska pracy.


Sto lat temu w przemyśle w fabrykach było tłoczno, przepaść płacowa pomiędzy 40 letnim specjalistą, a rozpoczynającym pracę smarkaczem była niepojęta – smarkacz miał na piwo po pracy (ale szybko to rosło, jak coś się nauczył, a mógł się uczyć, bo był przemysł, na którym go uczono w praktyce), tymczasem 40 latek miał już za sobą odchowaną nastoosobową dziatwę i liczył pierwsze wnuki – stać go na to było.


Coś Tu Was pewnie tknęło – 200 lat temu ludzie zasuwali w polu, a tu nagle taka eksplozja miast i przemysł – a kto produkował żarcie i dlaczego w ogóle ludzie ze wsi uciekli do miast aby pracować w fabrykach? Kto wyprodukował jedzenie?


Automatyzacja w rolnictwie – pierwsze maszyny jakie wprowadzono, proste przekładnie, młockarnie, sieczkarnie, drut kolczasty – to wszystko drastycznie ograniczyło zapotrzebowanie na pastuchów, na parobków. Nie – nie maszyny parowe, bo te mało kto widział na wsi. To była suma prostych detali, których produkcję udało się umasowić w miastach – przeciągarki przecież produkowały drut tak samo jak w XVII wieku, tyle że tym razem maszyna parowa w fabryce pozwalała na produkowanie tego drutu nieco więcej, nieco taniej i tym razem nie poszedł on do zbrojeniówki – tym razem drut pilnował bydła – nie potrzeba było tylu pastuchów.


Twardsza stal, lepiej zahartowana, przedmuchana tlenem pozwoliła wytwarzać olbrzymie ostrza, które w praktyce rolniczej się właściwie nie zużywały (tak jak dawniejsze małe tasaki) i napędzana ręczną przekładnią sieczkarnia zredukowała kilkunastokrotnie zapotrzebowanie na siłę żywą przy produkcji pasz. Zaczęto przy stukrotnie mniejszym zapotrzebowaniu na ludzi wytwarzać tyle samo żywności z tego samego areału. Takich detali było więcej. Suma takich detali była tą rewolucją przemysłową, która zmieniła rolnictwo i przepędziła zbędnych ludzi do miast – do przemysłu. Podstawą była produkcja żywności. To był pierwszy przemysł, jaki napędziła rewolucja przemysłowa. No i zbrojenia. Bo przecież nie do zabawy były te wszystkie graty, tylko do zabijania ludzi.


Mieszkanie w miastach miało konsekwencje – błyskawicznie spadała liczba urodzeń – to stało się w ciągu stu lat. Ale postęp był nie tylko w rolnictwie – w przemyśle maszynami zaczęto odciążać wysiłek fizyczny pracowników – mogli pracować dłużej, wydajniej i w ciągu stu lat przedłużono czas życia w przemyśle z oczekiwanej długości życia 40 do 55 w latach 80/90 i do około 70 dzisiaj w krajach z przemysłowej awangardy, gdzie istnieje sens liczenia robotów na tysiąc mieszkańców.


W miastach jest ciasno, z tego powodu drogo, ale bardzo efektywnie, pod warunkiem, że nie trzeba odtwarzać populacji – miasta wymierają, ale przez cały XX wiek były zasilane imigracją ze wsi, a później zza granicy. Jeśli rzucicie okiem na produkcję stali, to są Chiny, sześć razy mniej Japonia i dalej dopiero jest reszta świata (USA, Indie, Rosja). Produkcja stali i jej dalsze przetwarzanie wymaga stałego zasilania w populację wymierających miast oraz przekazywanie kwalifikacji nowo przybyłym. To jest bardzo poważny problem.


Wy raczej mieszkacie w Europie – tutaj jesteśmy krok, a w niektórych krajach trzy kroki do przodu. To nie jest ta sytuacja, jaka była sto lat temu.


Dziś 40 latek to, owszem, doświadczony pracownik, ale jeszcze jest 50 letni, 60 letni, a czasem trafia się 70 latek. Przepaść doświadczenia się nie zmieniła. 60 latek kumuluje 8-10 zawodów i kilkanaście specjalizacji. Wchodzący na podłogę smerf po studiach ma wyłącznie wiedzę teoretyczną o wszystkim, a technik opanowany jeden zawód. Nie bardzo wiadomo, jak taką pracę wyceniać, to rozsadza system społeczny. Ponadto automatyzacja powoduje, że do obsługi tych wszystkich odciążających ludzi maszyn o coraz większej mocy potrzeba serwisantów (tych techników z jednym zawodem, czasem z trzema i 40 latka co nimi kieruje – co wie, co robi).


Dziś na podłodze jest jeden 70 latek, jeden 60 latek, jeden 50 latek, jeden 40 latek, ze dwóch, trzech może 30 paro latków i być może dwóch 20 latków. A tych serwisantów i obsługi nie ma – maszyny działają tak długo aż się popsują  i kupowane są nowe, bo nie ma ich kto naprawiać. Przepaść doświadczenia na podłodze sprawia, że mimo szczerych chęci ciężko jest kogoś czegoś nauczyć, bo nie ma na to czasu. Gospodaruje się ten czas, ale nie ma dziś możliwości, żeby na podłodze wykształcić, przy tak małej liczbie ludzi, tokarza, spawacza, frezera, QC, szlifierza, montera. Po prostu nie ma takich zasobów, a do tego kształcenie zużywa zasoby, trzeba pisać projekty.


Gdzie się podziali ludzie?


Nie urodzili się, a ci co się urodzili, to do nich zaraz wrócili. A fabryka działa w całości, albo nie działa. Dlatego człowiek, który dziś pracuje w przemyśle, musi obsłużyć prawie wszystkie stanowiska pracy, no we trzech wystarczy, że każdy umie obsłużyć połowę, a w siedmiu po 20%, jak nikt nie zachoruje (wtedy obsuwa). A jeszcze zdarzają się wypadki i wtedy jest trwała utrata kwalifikacji.


Fabryka działa w całości, albo nie działa. Nie urodzili się ludzie, ci co się urodzili – nie kształcili się w kierunku podtrzymania przemysłu w ruchu i jego rozwoju. Wyczerpaliśmy zasób biologiczny. W Waszych czasach zastępowalność ludźmi z kwalifikacjami na poziomie 1:1 może być wyzwaniem. Już teraz jest presja na płace za kwalifikacje praktyczne. Dzisiaj inżynier teoretyk albo umie wykonać sam to, co zaplanował, albo może podawać keczup do frytek. Chyba od tego powinienem zacząć ten tekst.


Ci, co się urodzili, prowadzą też transport, przekładają papiery w biurwie prywatnej i państwowej, ale nie jest ich zbyt wielu. A recepcja imigrantów z krajów o niskim uprzemysłowieniu napotyka ten sam problem co kształcenie młodzieży – nieatrakcyjne płace na wejściu – więc ludzie nie wchodzą – eskalują żądania. Może zaistnieć sytuacja, że nie dogadamy się z rozwojem i parciem naprzód (rezerwy już poszły – kobiety pracują, dzieci się nie rodzą, gospodarka jest przesterowana, zbrojeń właściwie nie ma, ograniczają używki, a i tak to się nie chce kręcić). Jest niewykluczone, i na taki scenariusz przygotowują się korpo z ofertą produkcyjną, a państwa uprzemysłowione strukturalnie produkcją, że zrobimy wstrzymanie i cofkę na dekadę bądź dwie, aby dociągnąć przeciętny poziom wykształcenia technicznego. Powrócą nieco prymitywniejsze wersje już istniejących narzędzi, zrobi się szaro i smutno. Ryzyko jest takie, że możemy już nie wyjść, że z dekady ciemnej zrobią się dwie, później wiek, później ciemne wieki. Oczywiście co przytomniejsi mogą skanibalizować przemysł i użyć pozostałości jako zasobu – to też jest wyjście – oznacza to gwałtowną recesję, ale bez wstrzymywania postępu, po prostu bogactwo nie rozłoży się wtedy tak równomiernie. W obu wypadkach kwalifikacje będą w cenie.


Spędzicie życie w przemyśle jako samotnie włóczące się po instalacjach krasnoludki. Będą z tego garnki pełne złota. Przechodząc przez stare hale i pomieszczenia starych fabryk będziecie się zastanawiać nad ilością pomieszczeń socjalnych, rozmiarem łaźni, przebieralni, ilością szafek, ich upchnięciem i małym rozmiarem. Jakież mrowie ludzi musiało kiedyś tutaj pracować?


Zastąpicie kilku, kilkunastu być może ludzi swoimi kwalifikacjami, będą musiały być szerokie i nie wiadomo, czy sprostają wyzwaniom przyszłości. Wszak w SoKo i Chinach presja na kształcenie jest systemowa, tam kształci się kierunkowo już dzieci. Ich populacje mogą mieć dzięki temu wydajniejszy niż my przemysł. A przynajmniej zasilony tą rezerwą biologiczną, jaka jest. Bo tą, której nie ma, nie sposób nakarmić maszynki do mięsa.


Firmy w plecakach


Strasznie się tu rozpisałem, więc wydzielam te plecaki do następnego artykułu.


Tu było mięso i ceny. Bez tego to tak nieco wegetariański ten tekst.


Każdy proces przemysłowy i każda instalacja to seria ludzi z narzędziami, ludzi o określonych kwalifikacjach, zdolnych utrzymać w ruchu olbrzymią maszynę, mimo występujących z nią problemów. Jest człowiek, jest kwalifikacja, jest narzędzie. Narzędzie ma cenę. Kwalifikacja ma doświadczenie. Człowiek uniesie skończony plecak.


Nazbierało się gratów


I tak nazbierało nam się tego tyle, że już żadną miarą nie wchodzi w plecack, nie da się tego targać skuterem, zaczyna się wożenie samochodem, powoli samochód rośnie na jedną paletę, później tak delikatnie na dwie, później ma ponad sześć metrów i ciężko wchodzi w miejsca parkingowe, a człowiek zaczyna oglądać ciężarówki z HDSem i liczyć czy zarobi na utrzymanie takiego stwora. Bo tak to jest, że zarabia się na jednym plecakowym stanowisku, na drugim, na piątym, część sprzętu okazuje się na początku wymienna i współdzielona przez plecaki, ale wraz z pierwszym samochodem, który można załadować widlakiem, zaczynają to być skrzynki po ćwierć palety, później pierwsze stanowisko mobilne tylko w zakresie płaskich podłóg fabryk na pół palety – potem już cała paleta sobie jeździ, a to trzeba w samochód jeszcze paleciaka wrzucić. Weź paleciaka na garba i wtaszcz do busa. Człowiek zaczyna się chytrze patrzeć na ciężarówki z windą.


Kiedy zaczynają się wycieczki po fabrykach i rozstawianie coraz mniej mobilnych stanowisk – małych fabryczek i DURów – to pojawiają się skrzynie zamiast plecaków, zaczyna dochodzić paleta z materiałami eksploatacyjnymi, powoli rzeczy zaczynają wystawać z palet i konieczna jest ciężarówka. A weź to załaduj. A jeszcze jak są palety, to i widlak się przyda – w fabrykach widlaki są, to można się cudzym posłużyć – a bilet na wózek Pan ma? A koszerny? I wracamy do kwalifikacji – a bilet na ciężarówkę jest? A taho podbite? A dozór na HDSa jest?


Firma rośnie. Rozważcie bardzo długie kiszenie się z busem na dwie palety i plecakami – jeden krok dalej na przód i eksplodują jednorazowe wydatki, a wraz z nimi wzrosną kilkukrotnie koszty stałe (bo będziecie mieli kilka samochodów), a zaraz za rogiem czai się lokal. Lokal to już inny gatunek problemu.


No i do obsługi tych gratów trzeba kwalifikacji po szerokości. Nawet jeśli jesteście wziętym handlowcem i macie od tego ludzi, to trzeba to sprzedać (usługi) i na tym zarobić.


A w tym zakątku nie ma prądu


Tu pojawia się nasz tytułowy 4WD z generatorem prądu i bohaterska brygada. Jeśli uważacie, że to fajna wizja, to nadmienię, że na haku jest camping, wkoło polarna noc (czyli zima), a najbliższe miasto z sensownym zaopatrzeniem w narzędzia jest 900km na południe albo w ogóle za granicą, ale to nic nie szkodzi, bo oba kierunki są nieprzejezdne w najbliższych miesiącach.


Dość straszenia – od razu na północ nie pognają. Car dobre panisko – na zesłanie trzeba sobie zasłużyć.


Zastanówcie się przytomnie – w części „firma w plecaku” (tak wiem, wydzieliłem, ale sobie wyobraźcie, że tam są wymienione coraz bardziej mocożerne narzędzia) są kolejne warstwy sprzętu, które potrzebują coraz poważniejszego zasilania w energię. Baterie pozwalają na odejście kilku kroków od sieci bez kabla z lżejszymi narzędziami. Kilku kroków na kwadrans, góra pół godziny pracy i wracasz po naładowaną paczkę prądu. Część narzędzi pociągnie na 220v nawet na 100m kablu, co lepsze spawarki też są w stanie pociągnąć na 16amp na 220v na 100m kablu przy bardzo niskich obciążeniach (najmniejsze EWM i kemppi może tak robić, lincoln i miller nie sprawdzałem, ale ponoć mogą, a reszta przy 20m 2.5mm^2 przewodu już zaczyna dyszeć, a przy 50m jest dramat). Oczywiście można sobie pociągnąć opancerzony przeciwko pojazdom gąsienicowym 380v. Tylko że rozwinięcie tego kabelka zajmuje czas, a 50m jest na tyle duże i ciężkie, że targam to na palecie. Ma to sens do operowania wewnątrz demontowanej fabryki, gdzie jeżdżę widlakiem i co chwile jakieś żelastwo rzucam na glebę. Więc zastanówcie się przytomnie (stojąc w domu przy 3 fazowym gniazdku – taaa, kto takie ma?), jak daleko out of the grid możecie pracować.


No i właśnie dlatego ten pickup z generatorem to jest taki cool sprzęt. Nie jest zbyt często potrzebny (ja się swojego w dramatycznych okolicznościach pozbyłem, spoczywa gdzieś na kole polarnym R.I.P. – ale będę miał nowy bo tak i już). Ten pickup to bardziej symbol niezależności – możliwości wykonania prac, jakie dla innych są odcięte barierą techniczną – out of the grid. To symbol enteprenad. To taki zbytek jak cytata blondynka w czerwonym samochodzie – takie „jestem redneckiem i wali mnie jakie macie zaplecze na miejscu i że go nie macie – wjadę tam i wykonam robotę – i kasuję jak za prezydenta”. Pickup, generator prądu, duży kompresor napędzany dieslem – to takie apogeum mobilnego warsztatu. Z powodu przepisów drogowych dalej są już tylko warsztaty kontenerowe (korpo i obecnie też armia) albo pojazdy specjalistyczne do 50km/h na pomarańczowych gwizdkach, albo pojazdy specjalne na wojskowych blachach – tam nikt nie pyta, ile to waży i gdzie wjedzie, ale na taki Wam cywilnie nie pozwoli ekonomia (one palą) i do tego dewastują drogi. Do tego utrzymanie pojazdów specjalistycznych (koszty stałe przeglądów, ubezpieczeń, pozwoleń od biurwy, naprawy) są koszmarne – żrą nawet, jak nic nie robią, a muszą robić, żeby na siebie zarobić. Dlatego ten cywilny pickup i 12-22kVA na nim to taka granica niezależności. To już wystarczy na jedno- lub dwuosobowy biznes, a jeszcze nie zamienia się w zarządzanie kontenerami i flotą specjalistycznych pojazdów, skomplikowanym jak przebazowanie cyrku albo baterii dział.


I tutaj właściwie kończy się mała, jednoosobowa firma, którą ciężko złapać za majątek trwały. Tutaj też kończy się ekstremalny ROI. Tutaj kończy się elastyczność kosztów. Po tym etapie – po pierwszym pojeździe, który nie jest uniwersalnym transportem, ale celowym pojazdem specjalistycznym, od czasu do czasu wyciąganym z garażu, pojawia się garaż, nieruchomość, najem – dalej nie da się już bez kawałka obsikanego terenu, jakiegoś dachu, ścian. Tego już nie da się znieść do piwnicy i zamknąć na kłódkę. Zazwyczaj ten pojazd jest tylko przyczepą z generatorem, z kompresorem, albo się go wynajmuje z jakiegoś Ramirenta. W naszym kręgu cywilizacyjnym drogi w ogóle są, do tego nawet w miarę płaskie, to można przyczepą poszaleć. Ale przyczepę trzeba gdzieś trzymać i ją upilnować.


Dalej taka firma rośnie po szerokości, przybywa gotowych, równolegle istniejących miejsc wykonywania czynności, maszyn czekających w gotowości, pojawia się jakiś murzyn do robienia czarnej roboty (zamiatania, wynoszenia wiórów, targania materiału, ciągania palet), jakiś czeladnik, jakiś równoległy przedsiębiorca do pary monterskiej (zresztą ten w praktyce potrzebny jest i wcześniej, przynajmniej od czasu do czasu się go wypożycza na występy – człowiek wszak ma tylko dwie ręce).


Ma to jednak swoje zalety – kończy się jednostkowa usługa, produkcja na sztukę, wraz z lokalem pojawia się możliwość tworzenia krótkich serii, pewna nonszalancja z miejscem, równoległość prowadzonych projektów i jakieś miejsce, do którego przychodzą klienci wiedząc, że tam się coś robi na miejscu i można poczekać na gotowe.


Jest w tym potencjał, jest rozwój. To tylko kwestia, czy taki rozwój Was interesuje i chcecie go monetyzować. Mnie się na przykład kilka razy chciało, a teraz mi się nie chce. Specyfika kontynentu powoduje, że trzeba robić drogie, jakościowe, specjalistyczne graty, na które klient owszem jest, ale ma stado prawników, chce do tego ryzy papieru zapisanej maczkiem – to generalnie zawracanie głowy z samym spełnieniem formalności, więc takie warsztaty celują w DIY i „my wcale nic tu nie wyprodukowaliśmy”. Drogie graty oznaczają wysoki próg wejścia, pal diabli wysokie zwroty, ale po drodze trzeba ponieść ryzyko. A niestety wiem, jak tym dziadkom, co ich opisywałem, zalega towar po halach, zalegają maszyny i gdyby działali w takim klimacie jak Polska, gdzie biurwa wymyśliła podatek od dachu, to by to nie mogło funkcjonować. To ryzyko mogą ponosić, ponieważ zakumulowali w swoich firmach olbrzymi kapitał w postaci maszyn, części, środków trwałych. Nie mieli napastliwego, sovieckiego w swej naturze państwa, które ich ciągle rabowało, ciągle czegoś od nich chcąc.


Zwracam uwagę na zdarzenie – dochodzi do utraty pojazdu, który ze względu na „taki mamy klimat” diabli biorą na kole polarnym. W normalnym kraju robi się room left pojazdu ze stanu i odpisuje wartość środków z zysku – bo to przecież miało jeszcze zarabiać, a zdechło. Właśnie po to firmy mają kapitały na różnych kontach zapasowych, żeby na takie ryzyka był do ryzykowania. Spróbujcie w Polsce w małej DG spisać z zysku ćwierć miliona na podstawie zniszczenia sprzętu w czasie wykonywania czynności zarobkowych. A tak – bo ten pojazd to diabli wzięli akurat polskiej spółce.


Kaczka grzmi z abony, że polscy przedsiębiorcy mają awersję do ryzyka – no przy takiej biurwie to ja się dziwię, że nie mają awersji do bycia przedsiębiorcami. Macie okazję – uciekajcie z Polski, choćby te kilka kilometrów za niemiecką, czeską, słowacką czy białoruską granicę – tam jest normalniej niż w Polsce, tam nie ma tej rozwydrzonej bandy urzędactwa, która sama się prosi o wycieczkę w bagażniku do lasu po każdej kontroli.


Ten 4wd z generatorem ma pewną zaletę, pewną wolność w sobie kryje – można go wyrejestrować do jeżdżenia po własnej działce (bez prawa poruszania się po drogach publicznych). Rolnicy takie mają. A na polu – bo pole tanie – można sobie postawić szopę, daleko od innych zabudowań i out of the grid. Ale dla kogoś, kto ma generator prądu, out of the grid przestaje być problemem. Są takie fabryczki z własnym zasilaniem poukrywane w wielu krajach, w jakich byłem. Wyrastają z tego – wracają wraz z rozwojem pod skrzydła elektrowni, ale są to bardzo dobre miejsca, żeby przy niskich ryzykach (bo nie powiem, żeby praca z generatora była tania) się rozbujać i nazbierać kapitału. Wszak elektrowni opłatę przesyłową płacicie bez względu na koniunkturę, a generatora można po prostu nie włączyć.


3r3
O mnie 3r3

Zarobmy.se to portal dla osób chcących zacząć biznes oparty o umiejętności praktyczne - rzemiosło i wytwórczość.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka