Do Barbary Baczyńskiej
W pałacu Blanka od tygodnia
Powój swe skręty zaczął wić
Nie chodź tam Basiu, płakać co dnia
By o cofnięciu czasu śnić
Krzyś nie powinien był siadać w tym oknie
W tym pokoju, gdzie diabeł kopytami stuka
Obiecując mu sławę, gdy Niemiec go kropnie
W czoło pełne poezji… to zjawi się Sztuka
Pieczętując ich układ żelaznym kopytem
Położył mu na grobie romantyczną rać
Z liczbą czterdzieści cztery nad czołem rozbitym
Pod wawrzynem z ołowiu, żeby nie mógł wstać
Twój Krzyś był taki mądry, a zawierzył Faustu
W diablim w przebraniu skryby, ślepy akolita
Gdy mu kurwę podsuwał w postaci inkaustu
Starą miksturę śmierci z której swędzi pyta
I stąd całe nieszczęście chorego umysłu
Które prowadzą głupca, ambicja i pycha
Dokuczliwy wzwód członka, pięciu chorych zmysłów
Do tworzenia poezji wariata popycha.
On już ma spokój, kiedy dostał w czerep
Duch Słowackiego, kiedy przestał żyć
Zaprowadził ślepego w poetycki Ereb
Żeby nadstawił Homerowi rzyć
Jeśli ktoś nie rozumie aluzji z sodomią
Twórców etosu narodowej stupy
Którzy karmią Polaków zatrutą isomią
Żądając do Krzysztofa bohaterskiej dupy
Dopowiem tym kanaliom rządzącym kulturą
Trzymających za kantar kanon polskiej mowy
Że przepadną w facesach wraz z progeniturą
Gdy nadejdzie z wiejadłem rolnik piorunowy
Item :
W mrocznych humusach trupiego zakwasu
Ciało w gorących cegłach zaczęło się psuć
Znikając wolno w sinym kurzu czasu
W którym nie chcesz z Ariadną czarnej nici snuć
Ukazał ci się tutaj żywy wczoraj
Gdy szłaś z meldunkiem po śmiertelny sztych
Dzisiaj usiadła tam smutna sikora
Łagodząc swym milczeniem tępy bólu strzyk
W pustych ruinach już się nikt nie grzmoci
Dzikie kocury polują na szczura
Srając na groby znaczą genius loci
Gdzie bohaterów gnije cała fura
Sława i Chwała ogryzają kości
W zwalisku cegieł obryzganych kałem
Powój z pokrzywą łoże duchom mości
Żeby czuwały nad uśpionym ciałem
Chwasty łopianu pilnują podziemia
Żeby dusza nie wyszła z burdelu amnezji
Mojry mu szarpią resztki przyrodzenia
Szlifując szczerby na polskiej poezji
Szkoda, że to nie wiosna i białe glicynie
Tylko jesienna pora macierzanki
Kiedy się śpiewa: „O mój rozmarynie…”
i pisze wiersze dla chorej kochanki
A tak, to rozłóż ręce; bo go nigdzie nie ma!
Może to dobrze, bo nie chodzi struty
I depresja go nie żre ani schizofrenia
I nie martwi się wcale, że mu skradli buty
Lecz pod zgnilizną Krzyśka ciągle coś się rusza
Przebija w górę z rodząc części pierwsze
Ciągle drgająca w ziemi naciągnięta kusza
Która kiedyś wystrzeli i zapłodni wiersze
66
BLOG
Komentarze