Feterniak Feterniak
588
BLOG

O prawdzie, do której niektórzy tak dążą, że nie cofną się przed żadną fantazją

Feterniak Feterniak Kultura Obserwuj notkę 7

No i się doigrałem... Postępujący wiek średni pewnie spowodował, że zapomniało mi się, iż Gabriel Maciejewski to nie jakiś tam byle bloger, ale Ważna Persona, której krytykować nie wolno. Mój prześmiewczy tekścik tak go zirytował, że napisał na mój temat obszerną notkę. Rzecz jasna udowadniając, jakimż to jestem puchem marnym, butów niegodnym wiązać najlichszemu z jego przybocznych komentatorów... I pewnie ze skruchą przyjąłbym tę ciężką recenzję własnej osoby, gdyby nie mały szkopuł...

Zachęcam najpierw do lektury tego wspaniałego tekstu:

http://gabriel-maciejewski.szkolanawigatorow.pl/skoro-tylko-prawda-jest-ciekawa

Startym zwyczajem (bo z Panem Gabrielem, mieliśmy już okazję wdać się parę razy w dyskusję, w czasach jego aktywności na Salonie), cały jego wywód w którym tak dogłębnie analizuje moje osiągnięcia, przekonania i motywacje, jest od początku go końca oparty na projekcji, tego, kim, wedle niego miałbym być. Z realną moją egzystencją mającą niewiele wspólnego... Na dodatek cały ten tekst, znów zamienił się w idiotyczną zaczepkę, bo po raz kolejny miast albo machnąć ręką na jakieś tam przemyślenia trzeciorzędnego blogera, albo wziąć rzecz na klatę i się do owych przemyśleń po prostu ustosunkować, zdecydował się na wymyślne wykazywanie swojej, moralnej wyższości, argumentując to tak nieudolnie, że po prostu grzechem byłoby do tak pustej bramki nie strzelić...


Zacznę jednak od sprawy fundamentalnej. Mój poprzedni tekst miał jedną, prościutką puentę: Adam Szelągowski, wbrew delikatnym sugestiom samego Gabriela Maciejewskiego, wspartym przez krzykliwy tłum jego komentatorów jest postacią, którą jak najbardziej można zaliczyć do kanonu polskich historyków gospodarczych. Nie wyobrażam sobie by jakikolwiek badacz dziejów gospodarczych nowożytności twórczości profesora Szelągowskiego nie znał i fantazje, które w tym temacie przeczytać można było na portalu Szkoła Nawigatorów, świadczą tylko i wyłącznie o kiepskiej orientacji ich autorów w dorobku tejże polskiej historii gospodarczej.


Rzecz jasna w owych obszernych wywodach na ten temat nie znalazłem ani słowa (no bo cóż sensownego nasz biedny Coryllus na swoją obronę, mógł tu napisać?) zamiast tego poczytać mogłem mnóstwo przemyśleń o mojej bezczelności. Ja ja, śmiałem w ogóle krytykować Wielkiego Wydawcę i jego pretorian....


Nie mogę jednak stwierdzić, że w tym całym obszernym tekście Coryllusa nie ma żadnej cennej refleksji.  Jest i to taka, że  w sumie to powinienem ogłosić jakieś święto. Gdy te kilka lat temu dane mi było na Salonie z nim dyskutować  (ostatnim razem bodaj o cegielniach w średniowieczu), to praktycznie za każdym razem wszystkich naukowców, a zwłaszcza badaczy historii Polski, potępiał w czambuł. Od A do Z i było mi dane parę razy przeczytać, że samo branie w obronę tej wyrodnej kasty, dyskwalifikuje mnie jako poważnego człowieka. A tu nagle, u progu 2019 roku w Gabrielu Maciejewskim odkrywam nie tylko zmianę (czyli oczywistą konstatację, że są też dobrzy i wybitni badacze), ale wręcz obrońcę naukowców, którymi, jak sam pisze, wręcz się otacza... W tej sytuacji ja, „chłopok ze wsi” (na marginesie u nas się mówi „knop ze wsi”), który coś tam nieudolnie liznął studiów, nie mam prawa w ogóle na temat nauki i naukowców się wypowiadać... 


W sumie się po tym sympatycznym odkryciu niezwykle ucieszyłem, bo jak tak dalej pójdzie, to za parę latek, będzie można z chłopem normalnie i poważnie o polskiej historiografii pogadać. Z tego co rozumiem, to ta cenna zmiana jest efektem prostego ruchu ostrożnego wyjścia ze swojej bańki wizji owych naukowców, przez zwykłe, robocze kontakty z takowymi. Nie pozostaje nic innego, niż żywić nadzieję, że i w innych sferach doświadczenie życiowe zweryfikuje wypaczone wizje naszego wybitnego eksperta od rzeczy najważniejszych....



No i prawdę powiedziawszy w tym momencie wyczerpałem program merytorycznej polemiki z wywodami Pana Maciejewskiego. Jego fantazyjne wywody we wszystkich innych sprawach powinno się być może zbyć wzruszeniem ramion. Jak sobie wymyślił jakiegoś mitycznego „feterniaka” (jak rozumiem zasadniczo tylko małą literą pisanego), to niech sobie pisze o nim co chce. Cóż mi do komentowania fantastyki?

No, ale z drugiej strony wiem, że dożyliśmy czasów, w którym jak człowiek cztery razy nie udowodni, że nie jest wielbłądem, to jakiś gorliwy chór potakiwaczy może go zanudzić takowymi sugestiami na śmierć. Zatem króciótko tylko w temacie pozostałych wywodów Coryllusa.

Rozważania na temat ksera z pracy Szelągowskiego, rozdawanego mi na zajęciach, może i by miały jakąś wartość gdyby nie totalny brak związku z faktem, który przedstawiłem. Dawano nam bowiem (co jasno napisałem), krótki roboczy wyciąg z publikacji warszawskiego profesora, z kilkoma tabelkami dającymi pogląd na temat systemu monetarnego w Rzeczpospolitej. Rzecz jasna to najpewniej mój, błąd, że nie napisałem wielkimi literami, że miała ona całe dwie strony No, bo mogłem się przecież spodziewać, że żaden z wybitnych komentatorów tego faktu, jak twierdzi sam Coryllus prawieże elity polskiego życia naukowego, w trakcie swoich studiów, odbywanych przed erą komputerów i internetu, nie spotkał się na ćwiczeniach z tego typu materiałem, służącymi do rozwiązywania różnorakich prostych zadań (typu ile groszy kosztowała w 1660 roku krowa, za którą płacono 20 marek pruskich). Nie mówiąc o przeczytaniu ze zrozumieniem zdania w którym jasno napisałem że mowa o kserze z książki (a nie książki), zawierającej kilka tabel (choć niby imć Coryllus pisze, że mówiłem o „fragmentach”, to robi to tak dyskretnie, że jego komentatorzy nie mają wątpliwości, że napisałem o kserze całej książki).


Podobnie trudno komentować wywody na temat tego, że Szelągowskiego należało wydawać, a nie kserować, tudzież, że studenci i tak go nie czytali, bo jak wiadomo, studenci wcale nie czytają... Sedno w tym, że prace Szelągowskiego były bez problemu dostępne w uniwersyteckich czytelniach (bo jakby nie były, to nikt na liście lektur ich by nie umieścił). Rzecz jasna Gabriel Maciejewski ma pełne prawo twierdzić, że z jego doświadczeń wynika, że nikt ze studentów lektur przed egzaminami nie czyta, ale my, biedne chłopaki i dziewczyny ze wsi, którzy trafiliśmy na studia do wielkiego miasta, te prawie trzy dekady temu, jakoś czytaliśmy. W czasie pięcioletnich studiów na UG, na palcach jednej ręki policzyć mogę egzaminy tzw kursowe (czyli z historii), gdzie szło „odwalić lipę”. Nie twierdzę, że było tak zawsze, ale za moich czasów tak było i mam kolegów, którym egzamin u profesor Szordykowskiej i słynny „ping-pong”, czyli grad pytań wyrywkowo sprawdzających wiedzę z lektur, śni się do dziś po nocach...


Przemyśleń na temat Antoniego Mączaka, nie chce mi się po prostu komentować. Przyjąłem do wiadomości, że jego cały wielki dorobek (w tym ogromne ilości wydanych materiałów źródłowych), niczego nie jest wart, bo śmiał Pan Profesor, nazwać Wilhelma Orańskiego epitetem nie po myśli Gabriela Maciejewskiego. No, cóż... Tak się składa, że sam miałbym względem niego parę o wiele poważniejszych zarzutów, bo tak, jak i każdy inny płodny badacz nie raz i nie dwa potknął się mocno. Zresztą daleko nie szukając podobnie jak Adam Szelągowski... Mam tylko taką złośliwą refleksję (a propos cudownego nawrócenia Coryllusa w temacie poziomu niektórych historyków) , że jak kiedyś wydawnictwu Gabriela Maciejewskiego przydarzy się okazja wydania, którejś z naprawdę cennych publikacji Mączaka, to bez mrugnięcia okiem napisze jakim to on jednak wybitnym naukowcem nie był... Ponoć uczeń samego Szelągowskiego...


Wywody na tematy wydawnicze, to już w wydaniu Pana Maciejewskiego czystej wody fantastyka. Nic mi nie wiadomo bym kiedykolwiek cokolwiek osobiście wydawał w nakładzie 300 egzemplarzy i sprzedawał przez 3 lata, a na pewno nigdy na ten temat nic nie pisałem. Generalnie nie pamiętam bym kiedykolwiek pisał o wydawaniu czegokolwiek, poza deklarowaniem faktu, że współpracowałem parę lat  z pewnym regionalnym wydawnictwem (i tam miałem swój udział przy wydawaniu, ale cudzych książek). Ale co tam ja wiem, skoro sam Gabriel Maciejewski twierdzi, że pisałem, wydawałem i sprzedawałem całe trzy lata, to tak musiało pewnie być...


W tym temacie pamiętam natomiast ostry spór (o którym już pisałem w notce ponad dwa lata temu), w którym protestowałem przeciwko obrażaniu przez Coryllusa pasjonatów, którzy zazwyczaj za swoje pieniądze, wydają, często nie w najlepszej jakości, jakieś lokalne historie. Dla mnie jego ocena takich zachowań, to koronny dowód, na szalenie ograniczoną perspektywę dotyczącą polskiego rynku wydawniczego, a zwłaszcza sektora publikacji historycznych. Próba bowiem wtłaczania tego typu działań w jakieś górnolotne wizje dotyczące odkrywania najprawdziwszej prawd, to czystej wody aberracja. Podobnie jak twierdzenia, że jak by on takie coś wydawał (obowiązkowo na kredowym papierze i w twardej okładce), to by w parę tygodni sprzedał cały nakład.  Taaaaa. Już widzę jak sprzedaje takie 1000 egzemplarzy książeczki o takim Godziszewie, czy Miłobądzu. Na pewno zrobiłby to  lepiej od miejscowego nauczyciela, któremu na promocję przyszło z dwieście osób i sprzedał od ręki na niej pół nakładu. Który z reszty pośle po egzemplarzu do wszystkich bibliotek w powiecie, da parę paczek do szkół na nagrody, a pozostałe dwie setki włoży do piwnicy i rozdawać będzie gościom i znajomym do śmierci. Który po prostu chciał coś zrobić dla swojej społeczności i to zrobił, za jedyny zysk mając serdeczne Bóg zapłać od czytelników. Ja takich osób znam sporo, będzie już z ponad dwadzieścia i obrażanie ich tylko dlatego, że swoimi społecznikowskimi działaniami denerwują wybitnego kapitalistę i wydawcę, jest naprawdę najniższych lotów.


Na marginesie, akurat na handlu książkami (na handlu w ogóle też, bo de facto z tego żyje, z przerwami na różne ciekawe zawody, od wieku nastoletniego), to się trochę znam (tak się złożyło, że przez jakiś czas pełniłem nawet zaszczytną funkcję „pomocy księgowej” w pewnym wydawnictwie), więc na bajania o tym, jaki ze mnie uwiędły komunista, który biednemu Coryllusowi chce zabrać chleb, odesłać mogę tylko tam gdzie ich miejsce – jakiegoś zbioru czytanek dla trzylatków. Nie wątpię, że Gabriel Maciejewski dobrze się zna na wydawaniu swoich książek. Ale mam poważne wątpliwości, czy ta jego wiedza jest w jakikolwiek sposób uniwersalna.



Na koniec zaś co do snucia na tej podstawie pseudofilozoficznych rozważań o czytelnictwie, rynku sprzedaży, kulturze itd... Tak całkiem poważnie, przeczytałem te górnolotne rozważania w tej polemice Coryllusa i się głęboko zastanowiłem. Mnie to na pewno nie dotyczy. Ale czy aby czasem nie wyziera z niego autoportret samego autora? Z małą poprawką, że to on właśnie jest owym mędrcem, autorytetem, kierującym „akademią”, którą towrzą jego wierni czytelnicy. Zaś owymi kserówkami są jego fantazyjne wizje, które ponoć tłumaczą jak funkcjonuje świat.... Kto wie?

Bańka, którą od lat kreuje Coryllus, może być bardzo ładna i obszerna, ale pozostaje ciągle bańką. Ludzie potrzebują i chcą kupić setki różnorakich rodzajów i tytułów książek, które są ważne, wręcz niezbędne. Których Gabriel Maciejewski nigdy nie wyda, bo to mu się nie będzie opłacało, ale wydadzą je inni, dla których są ważniejsze sprawy niż zysk. Wydawnictwa biblioteczne, społecznikowskie, pasjonaci, o których wspominałem, czy czasem nawet jakieś instytucje samorządowe. Ale też jest mnóstwo tytułów, którzy inni wydają czysto komercyjnie i będą potrafili zarobić dużo więcej niż nasz bohater. Potrafią bo żyją z tego od trzech dekad i radzą sobie nieźle.


Nic mi do biznesowego pomysłu naszego wydawcy, ale jasno stwierdzam, że w dużej mierze opiera się on na manipulacji. Polegającej na wmawianiu, że oto jego czytelnicy są kręgiem wtajemniczonych, którzy poznają ową „najprawdziwszą prawdę”, dzięki lekturze książek sprzedawanych przez jego wydawnictwo.  W dużej mierze mija się to z rzeczywistością, zaś takie zjawiska, jak opisywane przeze mnie poprzednio „nakręcanie się” w udowadnianiu, jakim to zapomnianym historykiem jest badacz, którego książki na egzaminach mają studenci historii, są po prostu rozbrajająco śmieszne.

Być może pokazanie palcem tej śmieszności w jakiś sposób przeszkadza biznesowym  działaniom Gabriela Maciejewskiego. Tylko, że nic mi do tego i mało mnie to interesuje. Skoro sam twierdzi, że tylko prawda jest ciekawa, to płacić musi za ryzyko, gdy ową prawdę mocno nagina.


Ps. Bardzo irytująca rzecz. Piszę sobie tytuł, niby wszystko gra, mieści się w "ramce", a nagle po opublikowaniu urywa się w pół słowa... Ech ta technika....

Feterniak
O mnie Feterniak

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura