Feterniak Feterniak
732
BLOG

O tropicielach gdańskich sparatystów...

Feterniak Feterniak Kultura Obserwuj notkę 71

Czytając w ostatnich dniach różne komentarze, tak tu na Salonie, jak i w innych miejscach, widać, że dla sporej grupki tak Gdańsk, jak i całe Pomorze, to jakieś wraże zagłębie złych sił, opętane od dawna separatystycznymi, niepolskimi ciągotami. Jednemu z salonowiczów, nie podobały się gdańskie flagi, bo są one przecież właśnie „niepolskie”. Ktoś inny przypomniał „grzechy” włodarzy Gdańska w postaci nadawania tramwajom niemieckich patronów, zachowania na gdańskich zabytkach niemieckich napisów, czy - o zgrozo -wspierania tych filogermańskich Kaszubów. Baaa nie mogło zabraknąć tradycyjnego motywu kaszubskiej armii, którą chciał tworzyć Donald Tusk, i ubeckich organizacji regionalnych tworzonych przez polskojęzyczną grupę Gestapo-NKWD z tow. Bierutem na czele.

Najkrócej rzecz ujmując mamy oto do czynienia z erupcją wszystkich antygdańskich i antypomorskich fobii, rzucanych szerokim ruchem tak silnie, że niektóre przebijają się nawet do wypowiedzi, zdawało by się poważnych komentatorów. Zaryzykuje i na wstępie postawię rzecz ostro: fobii zbyt jednoznacznych i fantazyjnych by były one tylko i wyłącznie efektem niewiedzy. Ni mniej, nie więcej zbieramy dziś żniwa ciągnącej się od dekad antypomorskiej i antygdańskiej propagandy, której  pierwotnym celem było pokazanie reszcie Polski, że ten buntowniczy region nie jest taką samą częścią „naszej ludowej ojczyzny” jak reszta kraju. Piszę o ludowej ojczyźnie, bo klisze które są powielane sięgają swoimi źródłami czasów co najmniej towarzysza Gierka. A niektóre wątki (jak kaszubscy separatyści) nawet Gomułki.

Stąd chyba warto dość zdecydowanie pokazać palcem te elementy dawnej komunistycznej propagandy, która tak nadspodziewanie dziś wielu przypasowała…

Jakiś czas temu napisałem notkę na temat powstania Wolnego Miasta Gdańska. Nie ulega wątpliwości, że powstało ono wbrew polskim dążeniom, jednak, gdy już powstało dla kolejnych ekip rządowych II RP, tak samo jego istnienie, jak i utrzymywanie w nim polskich praw, przewidzianych traktatem było najwyższą racją stanu aż do tragicznego 1939 roku. W latach 1920-1939, tak państwo polskie, jak i niezwykle aktywna co najmniej kilkunastotysięczna Polonia Gdańska skupiały wszystkie siły na podtrzymywaniu na terenie WMG polskiej kultury, życia społecznego i gospodarczego. Takie instytucje jak Macierz Szkolna, Gimnazjum Polskie, Poczta Polska w Wolnym Mieście; takie osoby jak błogosławieni ks. Franciszek Rogaczewski i Bronisław Komorowski, doktor Franciszek Kręcki, czy Józef Czyżewski, są dziś przywracanym powszechnej pamięci fundamentem polskiej historii Gdańska. Przywracanym, bo po 1945 roku ta historia niezbyt pasowała propagandzistom PZPR. Gdańsk miał być taką samą częścią „Ziem Odzyskanych” jak Szczecin i Wrocław. Aktywni działacze narodowi, z kręgów ultrakatolickich endeków, pomordowani przez hitlerowców księża (w diecezji chełmińskiej w czasie wojny zginęła prawie połowa duchownych), Tajna Organizacja „Gryf Pomorski”, której jednym z liderów był przedwojenny kapelan Wojska Polskiego ppłk. Ks. Józef Wrycza itp., nie pasowały do tej narracji. Od czasów Gomułki pozwalano co prawda na skromną o nich pamięć, ale mocno reglamentowaną i ograniczaną do samego Pomorza.

Miałem w rękach piękny raport gdańskiej UB, która w 1958 roku prezentowała warszawskim szefom specyfikę ruchu kaszubskiego. I tam m.in. wyczytać można było, że całe to towarzystwo „gryfowów”, działaczy Polonii Gdańskiej itd. jest dla władz po prostu niebezpieczne, bo skupia ludzi, którzy potrafili być liderami politycznymi i społecznymi, w niezwykle ciężkich czasach „hitlerowskich rządów” najpierw w samym Wolnym Mieście, a potem (w czasie wojny) w całym Pomorzu. I tego się bardzo konsekwentnie trzymano przez dekady.



Dopiero po 1989 roku władze Gdańska (i nie tylko samego miasta, ale też okolicznych samorządów oraz te wojewódzkie), robiły bardzo wiele by ową pamięć właśnie przywrócić i kontynuować. A trudno inaczej niż jakąś straszliwą aberracją nie nazwać rzucania gromów na kogokolwiek, że w tym kontekście historię Gdańska z czasów Wolnego Miasta upamiętnia. Niestety takich głosów nie brakuje… Dowiedzieć się można m.in. że upamiętnianie miejsc, gdzie biegła ogniś granica Wolnego Miasta, to jak „nazywanie ulic imieniem Hitlera”; dbanie o materialne dziedzictwo tego okresu, to „wymazywanie polskiej historii”, zaś używanie historycznej flagi, tożsamej z herbem nadanym miastu przez Kazimierza Jagiellończyka, to gloryfikacja nazizmu...

Trudno te bzdury w ogóle jakoś komentować, więc może tylko jedna sprawa tytułem przykładu. I my na Kociewiu i Żuławach upamiętniamy granice z Wolnym Miastem Gdańskiem. Baaa nawet stawiamy rekonstrukcje słupów granicznych, a te oryginalne eksponujemy w muzeach. Zwłaszcza zaś te antypolskie praktyki uprawiamy w dwóch miejscach: Pod Miłobądzem, tuż przy drodze nr 91 oraz (ciut symbolicznie, łącząc leżącą kilka kilometrów dalej geograficzną granicę z historycznym punktem celnym) w Szymankowie. W tym pierwszym od lat obok słupów stoi też kamień ku pamięci polskiego żołnierza, zabitego w lecie 1939 roku, gdy owej polsko-gdańskiej granicy pilnował. W Szymankowie zaś mamy miejsce zbrodniczej kaźni na polskich celnikach z 1 września 1939 roku. Których na pogranicznym posterunku dosięgła zemsta Niemców od lat nie mogących zdzierżyć polskiej obecności na gdańsko-niemieckiej granicy. Przypomnę bowiem, że Wolne Miasto leżało w polskim obszarze celnym i nasi celnicy pilnowali właśnie zewnętrznych -z Niemcami- granic tego państewka. Taka z nas ukryta niemiecka kolumna, że nawet wycieczki szkolne tam prowadzamy i pokazujemy dzieci – patrzcie tu była granica, tu leżą pomordowani jej strażnicy.

A tak całkiem poważnie, to nigdzie jakoś nie wyczytałem w tych komentarzach, że jednym z ostatnich aktów upamiętniania czasów Wolnego Miasta było odsłonięcie w maju zeszłego roku rekonstrukcji słynnego fresku w auli dawnego Gimnazjum Polskiego pt. „Niebo Polskie”, skutego w 1939 roku przez Niemców. Pewnie dlatego, że owej rekonstrukcji dokonały kryptoniemieckie władze wojewódzkie z marszałkiem Strukiem na czele z inspiracji kaszubskich separatystów.

No właśnie, a jak mowa o tych separatystach z Kaszub. O "kaszubskiej armii Tuska", nie chce mi się już pisać, bo ile lat można obalać wymysły etatowego esbeka, który jak najbardziej szczerze przyznawał, że to, co twierdził to jakieś luźne domysły od osób, które nawet nie były obecne na II Kongresie Kaszubskim, gdzie niby owa wypowiedź miała mieć miejsce? Dodajmy, który identyczne tezy inspirował w czasach PRL-u.


Natomiast gdzieś mi tam mignął dość świeży wątek dotyczący reaktywacji słynnej tezy tzw. "etosowców" o polskojęzycznej grupie Gestapo-NKWD, która ściśle współpracując w czasie II wojny światowej, przejęła kontrolę nad całym Pomorzem Gdańskim, a zwłaszcza nad ruchem kaszubskim. Ta historia niezwykle topornego, ale żywotnego w mediach elektronicznych historycznego fałszerstwa zasługuje na osobną notkę. Tutaj stwierdzę tylko najważniejszą rzecz. Znany jest jeden, jedyny fakt dotyczący pomysłu stworzenia jakiegoś separatystycznego bytu kaszubskiego. Autorstwa "braci ze Wschodu".W 1946 roku w tej sprawie wysoki funkcjonariusz NKWD niejaki płk Anatol, wezwał grupkę kaszubskich działaczy z Bernardem Szczęsnym, przekazując im, że taki właśnie plan ma sam towarzysz Stalin. Działacze owi jednak postanowili (mocno przerażeni, większość z nich ledwo wyszła z niemieckich obozów koncentracyjnych i raczej nie chcieli poznać radzieckich łagrów, a tym im to pachniało) rzecz skonsultować w Warszawie. A tam usłyszeli od samej góry (prawdopodobnie od Bieruta, albo Bermana), że koncepcja się zmieniła i odesłano ich do ministra Gomułki. Ten zaś biadoląc nad głupimi pomysłami radzieckich towarzyszy uspokoił całe bractwo i zachęcił do dalszej wytężonej pracy na rzecz ludowej ojczyzny. Rzecz zrobiła się głośna po 1956 roku, gdy na kanwie odwilży cześć z owej grupy, z samym Szczęsnym na czele, po okresie "błędów i wypaczeń" (który nie wszyscy z nich przeżyli) na bazie tej historii budowała swój wizerunek wiernych druhów "narodowej linii" tow. Wiesława umiejących się przeciwstawić szalonym pomysłom NKWD. I od 1946 roku nie mieliśmy do czynienia z żadnym wydarzeniem, czy nawet koncepcją, albo programem, w którym jakikolwiek działacz kaszubski sugerował by nie tylko oderwanie, ale nawet autonomię polityczną Kaszubów. Najbliżej czegoś takiego było w 1959 roku, gdy SB dokonało prowokacji przeciwko grupie tzw. Zrzeszińców - działaczy kaszubskich przed wojną forsujących tezę, o osobnym narodzie kaszubskim. No i mimo wytężonej pracy operacyjnej zdołano tylko wykazać, że Jan Rompski i koledzy uważają, że kaszubski to oddzielny język i w związku z tym należy go uczyć w szkołach Polsce Ludowej z błogosławieństwem "Partii-Matki"…

Od tego czasu separatyści kaszubscy pojawiają się tylko w mediach. Ale byli potrzebni władzy, bo tylko przypomnę jakie informacje przekazywano choćby żołnierzom interweniującym w 1970 roku – że stocznię w Gdyni opanowali dywersanci niemieccy!


Medialnie najaktywniejsi byli reżimowi dziennikarze w latach osiemdziesiątych, gdy Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie mocno wybijało się na samodzielność, otwarcie kontestując ówczesne ograniczenia ustrojowe w zakresie samorządu i kultury. Na tyle byli sprawni, że dziś widać jak mocno w niektórych głowach ta komunistyczna propaganda siedzi... Przykład pierwszy z brzegu. Historię o kaszubskiej armii, zawierającą bardzo wiele identycznych szczegółów do tych przytaczanych przy okazji II Kongresu Kaszubskiego znam z przekazów o dekadę wcześniejszych. Miast Tuska miał taki referat wygłaszać Lech Bądkowski w lecie 1981 roku. I także wtedy głównym informatorem o całej sprawie był oficer SB, acz wtedy występujący incognito, bo robił to w ramach obowiązków służbowych.

Drugi przykład. Jakąś dobrą dekadę temu w mediach gdańskich zabrała głos grupka „prawicowych patriotów” (raczej z kręgów emeryckich niż aktywnych polityków), którzy głośno zaprotestowali przeciwko wygrywaniu przez carillon w kościele św. Katarzyny znanej kaszubskiej pieśni „Marsz Kaszubski”. Ogłosili, że jest to „antynarodowa, separatystyczna pieśń kaszubska”, którą każdy prawdziwy Polak powinien z obrzydzeniem odrzucić. Argumentacja (i osoby) szybko skojarzyły się z głoszonym w latach osiemdziesiątych oficjalnym stanowiskiem ówczesnych władz wojewódzko-partyjnych, zabraniających organizacjom kaszubskim publicznego śpiewania tej właśnie pieśni. Wtedy wszyscy wiedzieli, że chodziło o jej refren z frazą „Marsz, marsz za wrogiem, my trzymamy z Bogiem”, ale oczywiście w owych stanowiskach komunistów słowa o tym nie było. Co jednak przeszkadzało „patriotom” w początkach XXI wieku? Niestety nie dowiedzieliśmy się, bo ta historia skończyła się bardzo szybko. Któryś z dociekliwych dziennikarzy po prostu skonfrontował autorów protestu z tekstem owej pieśni i zapytał w czym frazy: „Tam gdzie Wisła od Krakowa w polskie morze płynie, polska wiara, polska mowa nigdy nie zaginie” są antypolskie. I nic więcej o proteście słychać już nie było...

To jednak bynajmniej nie zakończyło tych idiotycznych oskarżeń. Gdy dwa lata temu Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie ogłosiło, po latach dyskusji, że ów „Marsz Kaszubski” jest jej hymnem, to w paru gdańskich portalach pojawił się news: jak to separatyści kaszubscy za swój hymn uznali oficjalnie niezwykle antypolską pieśń. Zaś całe kuriozum tej sprawy polega na tym, że pierwotną melodią „Marszu” był… „Mazurek Dąbrowskiego", zmieniony w okresie międzywojennym na melodię autorstwa znanego kompozytora Feliksa Nowowiejskiego.



Zatem skąd ta popularność komunistycznych tez w III RP? I to najczęściej w ustach osób, którzy od komunistycznego dziedzictwa zdecydowanie się odżegnują? Żeby nie było, szereg działań i decyzji pomorskich oraz gdańskich władz w sprawach historycznych jak najbardziej zasługuje na głęboką krytykę. Bezrefleksyjne wielbienie Guntera Grassa, mimo jego ssmańskiego „coming outu”, wieszanie na bramie stoczni Lenina, czy ostatnia dewastacja Kanału Raduni w interesie prywatnego inwestora. I takich rzeczy jest więcej. Ale obiektywnie patrząc to są potknięcia w jednak dość sympatycznej każdemu polskiemu patriocie linii upamiętniania dziejów swojej małej ojczyzny. Wytykane na bieżąco przez lokalną opozycję rożnych barw. Co ciekawe jednak z ową „totalną” krytyką rzadko owa lokalna opozycja się utożsamia. Raczej tezy te powielają tzw. „życzliwi obserwatorzy z zewnątrz”. Świetnym przykładem jest choćby nieszczęśliwie (bo szalenie niezręczne i nieprecyzyjne) wystąpienie profesora Nowaka w czasie ostatniej kampanii samorządowej w ramach wspierania kandydatury Kacpra Płażyńskiego. Które bez wątpienia (tak przynajmniej twierdzi kilku znanych mi działaczy PiS) kosztowało go sporą pulę głosów.


Tak jak pisałem na początku. Nie wygląda to tylko i wyłącznie na efekt niewiedzy głosicieli tych tez. Ani tylko na efekt bezmyślnego, politycznego zacietrzewienia. Dla mnie jest to raczej dowód, jak trudno przychodzi dziś wydobyć się niektórym z oparów zakorzenionej przez dekady propagandy. Jak trudno przychodzi uruchomić krytyczne myślenie, zwłaszcza, gdy powielane fantazje pasują do politycznych sympatii. Zaś najbardziej zasmucające jest to, jak wielu z owych „powielaczy” nie chciało dokonać się nawet najprostszej weryfikacji takich fantazyjnych pomysłów. Jak choćby zwykłe sprawdzenie w Wikipedii kto Gdańskowi nadał jego herb…

Feterniak
O mnie Feterniak

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura