Mariusz Bondarczuk Mariusz Bondarczuk
400
BLOG

Siana na Wigilę przynieście

Mariusz Bondarczuk Mariusz Bondarczuk Kultura Obserwuj notkę 0

Przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia rozpoczynają się teraz o wiele wcześniej, niżby wskazywał na to kalendarz liturgiczny. Boże Narodzenie to obecnie także gigantyczna operacja handlowa, która co najmniej o 2 miesiące wyprzedza okres, na który przypadają tradycją uświęcone Gody, bo tak w staropolszczyźnie nazywano czas od dzisiejszego Bożego Narodzenia do święta Trzech Króli. Ale wcześniej w kalendarzu kościelnym jest Adwent, czyli oczekiwanie na przyjście Mesjasza-Odkupiciela. Był to kiedyś czas bez zabaw, wesel i tańców. Więcej uwagi poświęcano modlitwom oraz przestrzegano postu.

Kwicząca tradycja

Nie znaczy to, iż oprawa materialna okresu kończącego rok kalendarzowy była niegdyś zepchnięta na ostatnią chwilę. Wręcz przeciwnie. Przygotowania do zimy, a co się z tym łączy do Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku zaczynały się kiedyś już na wiosnę. Wtedy to kupowano prosiaki, tuczono je do jesieni, a moda była wówczas na wielkie do 200 kg dochodzące sztuki. Niegdyś prawie na każdym przasnyskim podwórku można było zobaczyć kwiczące czworonogi. Mało kto wie, że to właśnie świnie witały Niemców wkraczających do Przasnysza 3 września 1939 roku. Pałętały się po całym mieście uwolnione z chlewów przez ich właścicieli, którzy uciekali na południe przed najeźdźcą, bo przecież trzody zabrać ze sobą nie mogli.

Kiedy taką rzeczoną przed chwilą ogromną świnię zabijano, było z niej mnóstwo słoniny, którą topiono, a smalec zlewano do garnków. Mięso na zimę solono i przechowywano w piwnicach, kręcono kiełbasy, gotowano kiszki, marynowano szynki. Tradycja w tym zakresie w jakimś stopniu przetrwała, bo wcale nierzadko jeszcze się zdarza, że niektórzy przasnyszanie kupują połówki świniaków, rozbierają je na części, marynują na balkonach i na święta szczycą się własnymi wyrobami. Wychodzi pewnie połowę taniej niż w sklepie, a niektórzy twierdzą, że tak jest też dużo zdrowiej. Mam w tym względzie poważne wątpliwości, bo jednak niepostne, tradycyjne polskie menu świąteczne to dieta w sam raz przyjazna nowotworom i rozwojowi miażdżycy. Ale siła tej potencjalnie zabójczej bądź co bądź na dłuższą metę kulinarnej tradycji jest póki co na tyle silna, że skutecznie opiera się wszelkim medycznym ostrzeżeniom.

Umieramy w konfesjonałach

Przasnyską specjalnością i to od kilku już wieków w okresie Adwentu jest lokalne święto obchodzone przez osiem dni poczynając od 8 grudnia. Zwane jest ono obecnie Uroczystą Oktawą Matki Bożej Niepokalanej. W kościele Ojców Pasjonistów, którzy to święto przejęli po bernardynach wraz z ich świątynią i klasztorem, odprawiano w tym roku w czasie trwania tej uroczystości 7 nabożeństw w ciągu dnia. Największą popularnością cieszą się także do dziś nieszpory odprawiane o godzinie 17-ej. W latach 20. XX w. tak wielu było chętnych do spowiedzi, że jeden z pasjonistów, Włochów raportował do Rzymu: „Umieramy w konfesjonałach". W okresie PRL-u adwentowe nabożeństwo do Matki Boskiej doczekało się nawet ze strony bezpieki operacyjnego rozpracowania pod kryptonimem „Oktawa".

Bezpośrednio przed świętami moja babcia Władysława Nizielska przygotowywała ciasta. Moja mama Helena, jako mała dziewczynka wraz z rodzeństwem tarła mak z domieszką cukru w glinianej misce na makowce. Kiedy mak stawał się na skutek ucierania biały, mówiono, że robi się ptasie mleko. To ptasie mleko dzieci wykradały, bo było nadzwyczaj smaczne. Babcia piekła ciasteczka, które wyglądały jak włoskie orzechy. Nazywano je fafernuchami. W domu dziadków na Świerczewie były również pyszne makowce i zwykłe placki. Jajek i masła do ich produkcji nie żałowano. Nie znano wówczas złowrogiego słowa - cholesterol.

 

Od lewej: Ok. 1920 r. Władysława i Paweł Nizielscy z dziećmi: Mieczysławem, Marianną (Jankowską), Zygmuntem, Tadeuszem, Heleną (Bondarczuk) i Kazimierzem. Z tyłu stoi ich kuzyna Aniela Grudzińska (Oleksiak). Po prawej u góry: Sewek Ruda w wieku 10 lat; Marianna Krajewska (Grabowska) i Zenon Kiembrowski. Na dole ok. 1935 r.: Mieczysław, Helena i Zygmunt Nizielscy.  

Rano w dzień wigilijny do obowiązków mojego dziadka Pawła należało zakupienie, a później oprawienie i ustawienie w specjalnym stojaku, świeżej, wyciętej w lesie choinki. Z wielką radością i przyjemnością najmłodsi domownicy przystępowali do jej ubierania. Łańcuchy robiono własnoręcznie z bibułek, a różne ozdoby choinkowe wykonywano także z wydmuchiwanych skorupek po jajkach. Pokolenie przasnyskich średniolatków i starsze osoby wspominają często przy świątecznych stołach niezapomniany sklepik Marii Zakrzewskiej (zamordowanej kilkanaście lat temu w pociągu na Wybrzeżu), który znajdował się w Rynku, gdzie można było kupić ozdoby choinkowe niezwykłej urody.

Świeczki choinkowe i chanukowe

Każdy chyba przechowuje jakieś wspomnienia związane z choinką. Ma je też do dzisiaj 90-letni Sewek Ruda, teraz mieszkaniec Tel Awiwu, a przed wojną przasnyskiego Rynku. Sewek jest do tradycji bożonarodzeniowych bardzo przywiązany ze względu na ich choinkową oprawę. Z tego powodu ceni ten obyczaj bardziej, aniżeli dużo skromniejsze jego zdaniem święta Chanuka, które w tym samym mniej więcej czasie obchodzą Żydzi na pamiątkę cudownego wydarzenia z czasów Machabeuszy (było to jakieś 150 lat p.n.e.). Wtedy to niewielka ilość czystej rytualnie oliwy po otwarciu świątyni jerozolimskiej paliła się przez osiem dni. Dla upamiętnienia tego niezwykłego zdarzenia Żydzi zapalają przez tyleż wieczorów po jednej świecy dziennie w specjalnym chanukowym świeczniku zwanym chanukija.  

- Byłem zapraszany od dziecka - wspomina Sewek - na Wigilię przez moich polskich sąsiadów Burchackich. Stała u nich wówczas zawsze śliczna choinka, którą się zachwycałem i której zazdrościłem. Znam polskie kolędy, bo śpiewałem je wraz domownikami. Kiedy Sewek nuci mi przez telefon „Lulajże Jezuniu" przenoszę się w czasie do przedwojennego Przasnysza, którego zapachy i barwy trwają w pamięci mojego rozmówcy. Rozbłyskują tam również choinkowe świeczki pospołu z chanukowymi.

Obwąchiwanie stodoły

Moja babcia przygotowując wigilijną wieczerzę co wiem z rodzinnych opowieści, krzątała się od rana przy kuchni, gotowała barszcz, szykowała śledzie, obierała ziemniaki. Nie zapomniała też, aby wysłać z ważną misją trzech swoich starszych synów, a moich wujów: Kazika, Mieczysława i Tadeusza. Kiedy stawili się na jej wezwanie nakazywała:

 - Idźcie na Zawodzie i siana na Wigilię przynieście. Ale żeby pachniało.

Wujowie szli do jakiejś stodoły, no i obowiązkowo obwąchiwali ją w poszukiwaniu najbardziej aromatycznego siana, które babcia układała później na stole dość grubą warstwą i przykrywała obrusem. W tym sianie ukrywała zawinięte w papierki grosiaki, które najmłodsi uczestnicy wigilijnej wieczerzy wyławiali po jej zakończeniu jako gwiazdkowe upominki.

Podstawę kulinarną wigilijnej kolacji stanowiła u moich dziadków, którym się zresztą nie przelewało, owocowa zupa z suszonych śliwek i gruszek z dużą ilością makaronu. Potem babcia stawiała na stole postne ziemniaki („z parą" - jak wówczas mawiano), czyli niczym nieokraszone, a do tego dużo dzwonek ze śledzi. Smażone ryby, karpie jadało się w bogatszych domach. Był również barszcz doprawiony sokiem z kiszonej kapusty.

Liczenie do dwunastu i sześćdziesięciu

W domu rodzinnym Marianny Grabowskiej, dziś 90-letniej mieszkanki ulicy Warszawskiej przestrzegano tradycyjnej liczby dwunastu wigilijnych potraw.

- Ojciec mój Ludwik Krajewski zajmował się ich liczeniem - wspomina pani Marianna. Robił to tak sprytnie, że zawsze wyszła mu dwunastka. Mama gotowała na Wigilię także kluski z makiem polewane miodem, więc ojciec liczył osobno mak, osobno makaron i osobno miód i miał już tym sposobem trzy potrawy.

Tradycyjnie do wigilijnego stołu siadano wówczas, kiedy ukazywała się pierwsza gwiazda na niebie. Wypatrywały jej najczęściej dzieci. Najpierw odczytywano stosowny fragment Ewangelii związany z narodzeniem Pana Jezusa, a potem dzielono się opłatkiem i składano sobie życzenia. Wszyscy byli bardzo głodni, bo na ogół przez cały dzień nic nie jedli. Po wieczerzy oglądano prezenty i śpiewano kolędy. Na choince zapalano zimne ognie i świeczki.

Domownicy siadali często do bardzo popularnej wówczas gry zwanej loteryjką. Na rozłożonych tabliczkach znajdowały się numerki i liczby od 1 do 60. Z woreczka ktoś z grających wyciągał malutką drewnianą beczułkę i odczytywał głośno napisaną na niej cyfrę,  czy liczbę, od 1 do 60. Jeżeli ktoś miał na swojej tabliczce odczytywany numerek lub liczbę brał tę beczułkę i stawiał ją na swojej tabliczce na odpowiadającym jej miejscu. Jeżeli nakrył wzdłuż dwa numerki obok siebie nazywało się to ambo, a jak trzy to było terno.

Bawiono się także w ślepą babkę, zwaną później ciuciubabką. Rodzice i starsi opowiadali sobie natomiast w tym czasie stare historie najczęściej związane z wojskiem i powstaniami. Krążyło wówczas bardzo dużo opowieści o Tadeuszu Kościuszce, którego portret wisiał niemal w każdym domu. Uroczystości tego dnia dopełniała pasterka odprawiana o północy. Podczas nabożeństwa rzucano w tłum wiernych ziarna grochu, owsa i łubinu. Miało to zapewnić ludziom pomyślność na cały rok. Ale z tego zwyczaju najmniej zadowoleni byli łysi, bo trafienie ziarnem w głowę bywało dla nich niekiedy bardzo bolesne.

Dwa bale i choinka

W pierwszy dzień Świąt spało się dość długo. A po śniadaniu przasnyszanie udawali się do kościołów, oglądać żłobki i brać udział w nabożeństwach. Moja babcia pytała się swojej latorośli co i gdzie widziała. Zdarzały się mało stosowne uwagi i pytania, bo ktoś z młodszych dzieci pytał, dlaczego w żłobku nie było nocnika. Dzieci zauważyły także, że część ludzi rzucała guziki na ofiarę do tacek przy żłobkach zamiast monet. Na święta gotowało się dużo rosołu z makaronem i kapustę. W drugi dzień świąt ludzie się odwiedzali. Wielką popularnością cieszyło się lodowisko na Węgierce przy kępie.

W Przasnyszu w okresie międzywojennym odbywały się dwie publiczne zabawy sylwestrowe: jedna w kinie, a druga  w auli gimnazjum. Nowy Rok witała w podwojach szkoły średniej w 1938 roku wspomniana wcześniej Maria Grabowska, wówczas jeszcze Krajewska, która bawiła się tam ze swoją ówczesną sympatią Zenonem Kiembrowskim. Wracali później do domów przez Rynek gdzie stała duża choinka świątecznie wówczas przystrojona. Otoczyli ją ludzie powracający z obydwu bali. Krajewska i Kiembrowski (zginął niedaleko stąd 17.12.1942 roku w publicznej egzekucji wraz z czterema innymi członkami ZWZ_AK) dołączyli do nich. Wszyscy chwycili się za ręce i utworzyli wielki krąg wokół drzewka. Okrążali je wspólnie trzymając się za ręce i śpiewali kolędy.

Staropolskie Gody kończyły się na święcie Trzech Króli.  Tego dnia po kościelnych nabożeństwach przynoszono do domów poświęcone kadzidło, którym była żywica z jałowca oraz także święconą kredę. Na szufelkę brało się trochę rozżarzonego węgla lub drewna z pieca i  rzucało na to żywicę. Z przejęciem okadzano swoje izby i obejścia, co miało znaczenie symbolicznego zabezpieczenia ich przed chorobami i nieszczęściami.  No, a kredą wypisywano na drzwiach wejściowych K+M+B, czyli pierwsze litery od imion trzech króli: Kacpra, Melchiora i Baltazara, którzy według zachodniochrześcijańskiej tradycji oddali w Betlejem pokłon nowonarodzonemu Jezusowi.  Dopisywano również obok liter aktualny rok. Będzie to już niebawem liczba 2009.

 

 

 

 

 

 

 

 

Moja maksyma (zasłyszana w okolicach Przasnysza):Kto prawdę mamrze ten się głodu namrze.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura