Lidia Geringer de Oedenberg Lidia Geringer de Oedenberg
731
BLOG

Niestrawny eurogulasz

Lidia Geringer de Oedenberg Lidia Geringer de Oedenberg Polityka Obserwuj notkę 25

Wydaje się, że nikt już nie oczekuje rozbłyśnięcia węgierskiej prezydencji w UE. Na 50 dni przed jej końcem, i tym samym otwarciem polskiego przewodnictwa, można powiedzieć, że po Węgrzech w pamięci zostaną: wątpliwa ustawa medialna, prowokacyjny dywan w budynku Rady Unii Europejskiej oraz upolityczniona konstytucja. Nie pomogli nawet zatrudnieni przez Budapeszt czarodzieje PR-u z Londynu.
Ocena 6-cio miesięcznych, rotacyjnych prezydencji w UE jest rzeczą subiektywną i trudno stwierdzić, w którym momencie rodzi się decydujące wrażenie. Raz są to pierwsze tygodnie przewodnictwa, jak w przypadku Węgier czy Czech (słynna wystawa w Brukseli), innym razem, z werdyktem czeka się do zakończenia półrocza - patrz chwalona Belgia. Ale są też sprawdzone zasady. Na przykład taka, że gdy ma się przed sobą 26-ciu wymagających euroczłonków jury plus publikę w kraju, głupotą jest wchodzenie z nimi na wojenną ścieżkę, na dodatek już od pierwszych godzin prezydencji (zapraszam do archiwalnej notki: http://2009.salon24.pl/265202,trzej-krolowie-w-budapeszcie).

Niestety, taki kurs obrała ekipa kierowana przez premiera Orbana. W ciągu kilku tygodni Budapeszt zdążył zadrzeć z: Komisją Europejską (ustawa medialna), Niemcami i Słowacją (konstytucja). O węgierskich prawnych pomysłach cierpko wypowiadali się m.in. szef KE Jose Manuel Barroso i sekretarz generalny ONZ Ban-Ki Moon. Eksperci Rady Europy ponoć już badają nową, uchwaloną w ekspresowym tempie konstytucję Węgier, której nie poddano obywatelskiej ratyfikacji w referendum.
Oczywiście, Węgrzy sami będą musieli zjeść gulasz, który upichcili. Gdyby wykazali się minimalnym autokrytycyzmem, prace nad ustawą medialną i konstytucją przesunęliby na bezpieczny okres po prezydencji w UE, dając wszystkim stronom więcej czasu. Przy okazji nie przyćmiliby swoich osiągnięć w Brukseli, np. progresu w negocjacjach akcesyjnych z Chorwacją (możliwe, że zakończą je jeszcze przed polską prezydencją) czy zgody Rady na wzmocnioną współpracę w dziedzinie patentu europejskiego. Wreszcie, Węgrzy wykorzystaliby być może szansę, jaką dał im los i jaka nie przytrafia się każdej prezydencji. Szczyt dotyczący interwencji w Libii mógł odbyć się w Budapeszcie, a nie w Paryżu. Niedawne, nieoficjalne spotkanie ministrów finansów można było zorganizować w Debreczynie, a nie w Luksemburgu. Ciężko uniknąć wrażenia, że Orban odsunął się w cień dokładnie w chwili, kiedy w Europie - i jej bezpośrednim sąsiedztwie - zaczęło się coś dziać.

Strata Węgrów? Na pewno, choć wiele wskazuje na to, że to strata z dalekosiężnymi konsekwencjami - zarówno dla nowych, jak i starych państw UE. Przewodnictwo Budapesztu wpisze się w cykl średnio udanych przedsięwzięć firmowanych przez 12 nowych krajów UE (chlubnym wyjątkiem była Słowenia). Polsce przyjdzie mierzyć się zatem nie tylko z własnymi ambicjami, ale również ze stereotypami, które powoli zakorzeniają się w Brukseli. Oby zatrudnieni przez rząd Donalda Tuska belgijscy czarodzieje od PR-u (za równowartość 1 miliona euro) mieli więcej okazji do pokazywania naszych "fajerwerków" niż do gaszenia pożarów.


Z pozdrowieniami ze Strasburga
Lidia Geringer de Oedenberg

PS. Nasze półrocze będzie ponadto chyba ostatnią okazją, żeby nadać instytucji prezydencji głębszy sens, niż tylko "administrowanie i reprezentowanie". Traktat Lizboński wprowadził na tym polu znaczące zmiany, których po Hiszpanii żadnemu krajowi nie udało się "przeskoczyć".

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka