Adam Zło Adam Zło
212
BLOG

Druga strona zła. v1

Adam Zło Adam Zło Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Józef wstaje i otwiera szkła. Druga strona jest z samego rana zła. Przeczesuje dłonią spodnie, szczotką zęby myje. Ryj wykrzywia w lustrze i przystrzyga skronie. Robi kawę i rogala z masłem. Z margaryną tak naprawdę, mówiąc szczerze. Drapie się po brzuchu i zakłada spodnie. I to nie jest taki prosty wcale wykop, to nie jest zwyczajne spojrzenie, to nie jest prawda objawiona i to nie jest wspomnienie. To jest dzień jak co dzień, taniec nożem w maśle, chleb krojony w sklepie.


Dalej Józef schodzi po schodach i wie że jest tu wojna. Z każdym krokiem gdy do ziemi się zbliża wie to coraz lepiej, dostrzega. Blok jest malowany i pachnie zastojem spokojnym na klatki przestrzeni. Beż leci na górze a pod spodem taki pas zielonej zieleni. Beż co myśli beżowi i zeileń co zęby zieleni. Józef ma białe buty i granatowe lekkofabryczniespranedzinsospodnie, koszulkę białą i marynarkę zawodową. Ładny jest, można to tak określić obiektywnie. I wyskakuje na rozwrzeszczane słońce przedblokowego placu, wypada jak rakieta z ubota na podwórko swoje. Na szczęście jest płot i domofon i przed żebractwem osłona. Tarcza, ochrona dwadzieścia cztery, gotowa, najeżona. Idzie więc do bramy i dziwnie mu jest, że nie z podzziemnago garażu autem, tylko tak na piechotę jak gołotyłek jakiś maszeruje sobie. Ale auto ma w naprawie włożone w zakładzie, u fachowca z czerwonym czołem, akurat w tej chwili. Ktoś mu chyba mleka nalał w otwory i się rozkłapciło jak amen.
Wychodzi więc Józef z fortecy, enklawy, wspólnoty, słonecznej ostoi. I idzie na przystanek czerwono-żółtego autobusu miejskiego, gdzie stoi już tłumek pokraczny, pokrzywiony, garbaty, spracowany i lepki. No i stoi za chwilę, i niejako tym samym, Józef sam się cześcią onego tłumku staje. Jak to się mówi na internetach mamy tu i studentów i skejtów i żulika, mohery, frajerów i swetrów, a także wszelakie stare pomarszczone i inne podlejsze jeszcze nawet wraki. No kurwa, to Józef sobie w myślach przetrawia, no jak w tym naszym kraju ma być normalnie, dobrze i po europejsku zrobione jak te stare baby po ulicach łażą i pacierz w autobusie klepią, łokciem w żebro bijąc i miejsce zajmująć. Przymulają człowieka samym swym jestestwem. Pozamykać takie w zakładach, pozamykać i git będzie. Jak na zachodzie. Tak, tak jak na zachodzie. Ech daleka jeszcze droga do zmian w tym podłym kraiku... A tu Józef spluwa z lekka na chodnik i sprawdza czy sobie butów nie obcharchał szpetnie.
Gdy tak sprawdza, kontem oka dostrzega, że śmierdziel autobusowy z dymem spalin już się na przystanek wtacza. Drzwi otwiera z sykiem swoje i niczym smok pradawny pokraczny tłumek z przystanku językiem wciąga. „No kto pierwszy babciu, bo ci miejsce zajmą” - Józef pod nosem dopinguje bliźnich. Wszystkie się wciskają i sposobem jakimś mieszczą, tłoczą, przytulają, łączą i bratają. Ramę przy ramieniu, głowa obok głowy, naga za nogą, plecy za plecami. Tyłek w tyłek, byle tyłem... Ciepło jest i duszno. Tak jak w piecu trochę, pościskane, sparowane, grzejące i nudne. Za oknem zalepionym komercyjną szmatą, bilbordy na domach, reklamy, obce samochody i pokrzywione tłumy. Stolica się przesuwa tak jak w kradzionym filmie z netu. Ech tandeta i duchota, coś nieprzyjemnego w sumie – Józef jest zemdlony, wkurwiony i szary.
Na zakręcie to ich zarzuca i Józef się o jakąś babę z reklamówką obciera. Nie pachnie ona perfumą ładną, a Józef już jest spocony. Szczęście to całe, że nie jedzie długo, kawałek właściwie, do roboty swojej. Ma w końcu mieszkanie w dobrej lokalizacji i standardzie dobrym. Trochę się za nim nachodził i z agencji koniec końców korzystać musiał, ale dobre znaleźli, choć za dużą kasę. Ale chuj tam z kasą, jak się zarabia to się ma standard, odpowiedni, właściwy, na poziomie swoim.
I wysiada Józef i przez światła mknie gładko. Do szklanego domu wchodzi wejściem głównym. Dzień Dobry – kłania się na portierni i do windy krokiem zmierza pewnym. Przyzywa kartą, karta pracownika.
Józef jest ecoątmenadżerem i to jest ważne. Pracuje dla ważnych, dużych, potrzebnych. I firma to rozumie i firma to ceni. Karnety, szkolenia, integracja, sauna, telefon, komputer, samochód jak do klienta pojechać trzeba. Jest to i dobrze bardzo, bo rangę podkreśla. I to jest dobrze badzoe bo to ważność stymuluje i pieści z lekka Józefa. Józef ma miejsce w przeszklonym akwarium gdzie gwar openspejsa nie wcieka, gdzie można myśl zebrać i fejsika poczytać. Jest tu bezpiecznie i zdala od ciemnej pracowniczej masy przy ciasnych biureczek szeregach.
Siedzi z nim w akwarium jeszcze Krysia i Zofia, starsze koleżanki. W zasadzie to Józef nie wie czemu ich wsadzili razem. Krysia jest juniorecątmenadżerką a Zofia seniorecontmenadżerką. Najgorsze w tym jest to że obie w ogóle Józefowi nie podchodzą. Ni to osobowością, ni to fizycznie. Niestety, obiektywnie rzecz biorąc to kaszaloty są jak mawia pan prezydent polski.
Kryśka jest przytyta i za gruba i niska. Zofia jest wychudłą czterdziestką o krótkich włosach. Kryśka jest cicha, miła, zakompleksiona i stara się być zawsze usłużna. Zofia najbardziej lubi wrzeszczeć na męża i dzieci przez telefon komórkowy. - Ja ich tak wychowuję – mówi zwykle po rozmowie.
Józef w pewnym sensie podziwia Zofię, bo ma znajomości duże, powagę z góry, dobre wyniki i zaszła już daleko, daleko, daleko. Jest jego szefową.
Krysia parzy im kawę co rano. - Nasza kelnereczka – zażartowała kiedyś Zofia. Krysia się zarumieniła. A Józef hihocząc dorzucił: - No, no, no niech się przyucza...

Są trzy akwaria. I w każdym trzy osoby. Za trzema akwariami i za dziewięcioma osobami z jednej strony dział sprzedaży, a z drugiej dział realizacji usiadł.
Sprzedawcy to są tacy ludzie którzy dzwonią i próbują być mili, którzy próbują wcisnąc śmieci a w zamian złote paciorki od człowieka wyrwać. W dziale realizacji z kolei to trudno powiedzieć czy to robotnicy, czy rozwydrzeni artyści siedzą.

Dział realizacji to składnica złomu, kartonów po pizzy, stęchłego jedzenia, brudnych kubków po kawie, kurzu i złych ludzi. Siedzą przykuci do miejsc z szarymi podkrążonymi twarzami prawie niewolników, napierdalając w klawiatury i przekleństwa plując.
 

 

 


Najpierw był pisk kota, a potem wypadli z okna. Było ich dwóch. Jeden miał białą koszulę i dżinsowe spodnie, drugi dres spotrowy, czerwony cały. Jeden miał żel na włosach i na oko ze dwadzieścia pięć lat, drugi ze czterdzieści chyba i łysawy bardzo. Ten starszy był w dresie.
Jak już sapadli na ziemię to chwilę poleżeli, a potem wstali i się otrzepali.
- Dwa aniołki w niebie piszą list do siebie – zagadał ten w dresie
- Bo zwykłe to pedały te aniołki są – mruknął ten nażelowany
Uśmiechnęli się do siebie.
- Towarzysz pozwoli, że się przedstawię, Adam Zło – dresiarz dłoń wyciągnął.
- Wywczas, bardzo mi miło towarzyszu – potrząsnęli dłonie.
- A towarzyszu miło wzajemnie... Może jakiś kebab.
Rozejrzeli się i wzrokiem namierzyli kebabownię, w komienicy starej parter włożoną.
KEBAB SWOJSKI – szyld nad wejściem był czerwony, z literami żółcią i złotem napisanymi.
Zeszli po schodkach w dół i zaraz byli przy ladzie, za którą stał pan Kebabczyk na twarzy czerwony.
- Wojna i pokój zakładowi temu – Adam Zło na powitanie podniósł dłoń w górę, a pan Kebabczyk
zdziwiony wybauszył oczy.
- Ta, co jeszcze może hajhitla?... – popukał się w głowę Wywczas – Ja się tym zajmę...
- Kebab w grubym, dwa razy, ostry. I wódka. -
- Wódka nie ma – Kebabczyk pokręcił głową zdziwiony.
- Wódka! - Wywczas patrzył mu w oczy.
Po chwili pan Kebabczyk wyszedł ze swego zakładu, przeszedł przez ulicę i zniknął w sklepie pod szyldem „MIĘSNO – MONOPOLOWY” umieszczonym tutaj.
- Dawno nie gryzłem mięsa – powiedział przeżuwając Wywczas
- Zawsze najlepiej jest ugryźć coś strasznego na początku, aby się związać zbrodnią – mój fryzjer tak zawsze powtarza stwierdził Zło Adam wgryzając się w bułkę.
- Tak, na oleju słonecznikowym najlepiej się rozwinie.
Siedzieli tak i jedli, za chwilę wrócił pan Kebabczyk i wódeczkę im podał.

Józef szedł od kiosku z papierosem w zębach do roboty ulicą, a z przeciwka z reklamówką dwóch gości. Jeden był w dzinsach i białej koszuli, we flakierkach błyszczaco czarniawych i z żelem na włosie, drugi łysawy w czerwonym dresie i adasiach białych, choć ieco przyżółkłych. Co za frajerzy, lamusy, paździerze – pomyślał Józef w swej głowie. I zbliżali się a Józef postanowił wyniośle się pogapić im w oczy. Jak w spagetti westarnie idą tak na siebie, coraz bliżej i bliżej, zaraz się wyminą. I nagle widzi Józef jak ten w koszuli białej z reklamówki wyjmuje bulelkę oleju. Wyjmuje butelkę, okręca i rzuca mu prosto pod nogi ten olej. Ochlapuje Józefa.
- Co kurwa?!... - Józef rzuca płochy. A faceci z reklamówki wyjmują kolejne butejki, odkręcają i w Józefa nimi ciskają. - Co jest! Ludzie! Kurwaaaa! - Józef krzyczy, ale nagle plastikową butelką oleju dostaje po głowie. Ściemnia się.

Ocknął się na chodniku i leży. Łeb mu pęka i che mu się sikać. Słyszy kroki. Patrzy. Jakaś matka z dzieckiem idzie, dziecko się jopi na Józefa wyraźnie. Matka je odciąga mówiąc: - Zostaw Kiciu pana żula on najebał się i leży...
- O kurwa... - stęka Józef i wstawać próbuje, ale coś mu nie wychodzi, się potyka i w kałużę oleju spada... Drugi raz próbuje i to mu wychodzi dobrze. Wstaje. Otrzepuje się, roztrzęsiony i ogarnia siebie. Zadzwonić na psiarnie – myśli zaraz – wyciąga telefon i patrzy w wyświetlacz. Pięć po siedemnastej jest godzina właśnie. Wstukuje jeden jeden i dwa w klawiaturę i dzwoni, a telefon zaraz tak pika i się lampka mryga. Patrzy Józef w wyświtlacz: low batery napis i ikonka pustego ogniwa go wita. - Kurwa- klnie pod nostem szpetnie – ale dzownić próbuje a telefom milknie... Ciemny iest i pusty, taki bez wartości i światła. Wygaszony i zimny, śpiący i bez życia...
Więc chowa go w kieszeń i w stronę roboty Józef rusza.

No i stracił jebaną robotę, no i jest jebanym podczłeniem, wieśniakiem i frajerem. Tak, przez dwóch takich co wylali olej. Pierdoleni grafomani.
Józef jest roztrzęsiony, wyrzucony na margines i ma łzy w oczach. Czuje dużą temperaturę twarzy i ma dreszcze. Ulica przed biurem stała dziwnie pusta i jakby zamarła.
- Kurwa, muszę się napić – myśli Józef.

Bo w naszym kraju są zasadniczo dwie partie. Jedna chce budować drogi a druga chce budować meczety. I tak stoją naprzeciw siebie od pół wieku w walce o duszę, sumienie i władzę w Ojczyźnie. I choć Partia Drogowa od wielu lat rządzi to nadal nie powstały drogi a zagrożenie ze strony Budowniczych Meczetów nadal jest realnie bliskie. Druga strona jest ciemna, ociemniała, kapłanami z meczetów ogłupiona i zła. Po prostu zła – myśli Józef Moneta nad kieliszkiem wódki pochylając głowę.
Nasza droga Partia Drogowa to wiadomo najwybitniejsi! Najludzie! Najczłowienie!


I wchodzi pan prezes Emil Gołąb na trybunę i mówi: „Ludzie przecież oni obiecywali że zbudują nam drogi, i co? Ja się pytam? I nic! Wcale ich nie zbudowali! A słyszę, że obiecują znowu!”
I wchodzi pan premier Adam Stops na sejmową mównicę i mówi: „Nie dajmy się zwieść i pozbawić naszego optymizmu! Są bowiem tacy tutaj na tej sali jak prezes Emil Gołąb którzy nie potrafią kochać. To przez ich brak miłości nie powstają drogi, to przez nich nie jesteście szczęśliwi! My obiecujemy że jeśli obdarzycie nas miłością zbudujemy wam drogi i do Berlina i do Moskwy!”.
- Olej się już rozlał i nikt tego nie wytrze – oznajmia pan Wywczas.


- Pan Szatan chce mieć swoją partię – to mówi Wywczas poprawiając żel na włosach. Józef podniósł brwi do góry na te słowa i minę zdziwienia tworzy.
- Tak towarzyszu, słyszeliście dobrze, panu Szatanowi się znudziło szturchanie patyczkiem tej kupy w centrum europy i lepienie z niej bałwanka w zimie, króliczka na wiosnę, cycatej baby na lato i deszczowej piosenki w jesień. Pan Sztan chce, a wręcz żąda ostatecznego przemeblowania tej marsjańskiej wioski. Tubylcom trzeba zmienić wiarę i obyczaje, ale na takie by świat zadziwić cały.
By świat klęknął na podłogę i zbierając szczękę z gruntu wykrzyczał na regulator cały, żesz no kurwa ja pierdolę.

- Z takim nazwiskiem może być trochę trudno wejść do polityki – wtrącił Józef pomieszany całkiem.
- Właśnie z takim nazwiskiem Pan Szatan wchodzi! - Wywczas jebnął ręką w stół, aż się szklanki strzęsły.
- Nie jeb stołu ręką bo Tobie odpadnie – pouczył kolegę Zło Adam.
- Dobra, dobra, ojtam, ojtam... - podjąl dalej Wywczas – Chodzi o to towarzyszu Józefie Moneta, że wy się tak zakręcić macie by nasz klient, pan Szatan został tutaj nowym bogiem.
- Chyba premierem no albo prezydentem – wymamrotał Józef.
- Tak mówicie towarzyszu? To chwila, bo zadzwonie... Wywczas bierze ajfona w rękę i dzwoni. Coś mamrocze pod nosem w jakimś dziwnym języku chwilę, raz niby syk węży, raz niby krakanie Wrony...
- Dobre Moneta, może być na początek premierem albo prezydentem... - wyraźnie zadowolony Wywczas klepie Józefa przyjacielsko w plecy.


- No idziemy, idziemy, idziemy – mówi Adam Zło gdy Józef razem z nim mija siódmy kebab.
- Nastawiali tutaj kebabownie bo tu najbardziej wierzący naród i codziennie ogłaszany jest Wielki Piątek od wieczora do rana – z miną znawcy objaśnia Zło Adam
- Tak? - niepewnie zagaduje Józef Moneta
- Tak. Codziennie Wielki Piątek i nikt tu mięsa im nie zje, bo tu jest najbardziej wierzący naród. No idziemy, idziemy, idziemy. A wiesz towarzyszu czemu oni tacy grubi są czasem? Pewnie nie wiesz, to powiem Tobie. Bo oni podjadają czasem jak zawijają w pitę i sos im na fartuch spływa. Od tego się robią zmarszczki i się ślepnie potem... No idziemy, idziemy... A jaką kobietę aktualnie towarzyszu macie? - Zło spod brwi krzaczastej patrzy na Józefa czerwoną teraz twarz jak w keczupie.
- Taką jedną...
- A kłamiecie towarzyszu! I to się chwali i to się szanuje towarzyszu! Nie jedną tylko dwie macie towarzyszu, aktualnie na chacie – zęby w uśmiechu wyszczeżył Zło Adam – No idziemy, idziemy, idziemy...



I Józef patrzy jak wspaniali mężczyźni w kominiarkach wypadają na jezdnię, pędzą wprost w pokojowy, kolorowy tłum. Dopadają i niczym w tańcu zaczynają bić. Biją pięściami tak by jak najszybciej obalić, obezwładnić przeciwnika. Nie katują, o nie. Jest to subtelny balet i widowisko pierwszej klasy dla Józefa Monety dłonią towarzysza Wywczasa stworzone. Odskakują, zawracają przebiegają, sprawiedliwie, z namaszczeniem wymieniają ciosy. Nadchodzi ławą policja z bronią gładkolufową.
- A najlepsze w tej całej zabawie jest to, że dziś udajesz bandytę, a jutro będziesz policjanta udawał – Wywczas się uśmiecha i klaszcze w swe dłonie.




Doktor Paweł Fym przeczesał ręką spocone czoło.

Adam Zło
O mnie Adam Zło

mój antykomor: http://antykomor.blogspot.com/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości