Adam Wielomski Adam Wielomski
83
BLOG

5 lat w eurokołchozie

Adam Wielomski Adam Wielomski Polityka Obserwuj notkę 3

Obchodzimy właśnie pięć lat od chwili gdy Polska stała się członkiem Unii Europejskiej. Moment ten staje się naturalną okazją do dokonania próby podsumowania korzyści i strat wynikłych z naszego członkostwa w UE.

I
Zacznijmy najpierw od pewnej uwagi. Chyba nie jesteśmy w błędzie jeśli powiemy, że zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy naszej integracji w 2004 roku nieco inaczej wyobrażali sobie skutki wejścia naszego kraju do tej struktury. Generalnie spodziewano się, że wpływ Unii – w postaci jej interwencji – w nasze polskie sprawy będzie zdecydowanie większy. Różniliśmy się w ocenach tego spodziewanego wpływu. Była to klasyczna różnica nazewnictwa między rewolucjonistami i konserwatystami. To, co ci pierwsi zwą „postępem”, ci drudzy nazywają „degeneracją”. Konsekwentnie, zwolennicy naszej akcesji spodziewali się zdecydowanie większego „postępu”, a jej przeciwnicy daleko większej „degeneracji”. Wszyscy spodziewali się, że stopień interwencji unijnej będzie znacznie większy, a rola tradycyjnego państwa będzie znacznie mniejsza. Prawdopodobnie zresztą właśnie ten element powodował, że aż tylu Polaków podchodziło do integracji tak entuzjastycznie. Nie oszukujmy się: masowe poparcie procesu integracji jest – przynajmniej w Polsce – wyrazem braku zaufania dla autochtonicznej klasy politycznej. Panował, i nadal panuje pogląd, że nasza rodzima demokracja pogrążona jest w permanentnym kryzysie, a rodzime elity władzy składają się z samych złodziei i nieudaczników. Bynajmniej zresztą nie twierdzimy, że jest to pogląd całkowicie bezzasadny… W tej sytuacji aprobata dla integracji była niczym innym jak tylko przekonaniem, że „przyjdzie Niemiec i zaprowadzi porządek”. Zwolennicy rewolucji widzieli w tym „postęp”; konserwatyści widzieli w tym „degenerację”. W kwestii tej przewidywania obydwu stron nie sprawdziły się. Dlaczego?

Nie, nie dlatego, że ingerencja centralnych organów unijnych jest mniejsza niż się spodziewano. Rzeczywiście, narzucają one Polsce rozmaite standardy i rozwiązania prawne. Ale one w sumie niewiele muszą nam narzucać… Tendencja prawodawcza w Polsce jest praktycznie taka sama jak w ośrodku brukselskim. Polska w latach 2004-2009 roku budowała laicką republikę, gdzie panuje socjalna gospodarka rynkowa. Niech nas tu nie zmyli okres 2005-2007 gdy rządy sprawował PiS. Także wtedy, w legislacji, panował dokładnie ten sam model. Jedynie retoryka „IV Rzeczpospolitej” powodowała, że można było odnieść wrażenie, że dzieje się inaczej i Polska występuje przeciwko głównym prądom dominującym w Unii Europejskiej. Dla przeciwników rodzimych, „kaczym” jawił się jako forma jakiegoś „klero-faszyzmu”. Jeśli jednak przedrzemy się przez pijar i wielkie hasła, to zobaczymy, że legislacja polska w dobie rządów PiS spełniała dokładnie wszystkie ogólnoeuropejskie zasady. To była nadal ta sama laicka republika ze zetatyzowaną ekonomiką jaką znamy z modelu zachodniego. O rządach Donalda Tuska w tej kwestii nawet nie ma co wspominać, gdyż nie tylko w praktyce, ale również w teorii i pijarze są to rządy „przyśpieszonej europeizacji”.

To jest powód dla którego nasza bytność w Unii Europejskiej nie była aż tak głęboko odczuwalna. Bruksela nie musiała nam „skracać smyczy” i zakładać kolczatki za pomocą sieci swoich przepisów czy gróźb obcięcia funduszy unijnych. Nawet ostentacyjnie suwerenicjonistyczny premier Jarosław Kaczyński nie ośmielił się zakwestionować europejskiego dogmatu o abolicji w kwestii kary śmierci; ten sam polityk skapitulował w sprawie Doliny Rospudy na wieść o orzeczeniu wstrzymania prac przez europejskie trybunały. Nawet więc patriotyczny reżim pisowski w istocie okazał się bardzo pokorny wobec standardów europejskich.

W sytuacji gdy wszystkie rządzące w Polsce partie polityczne samoczynnie realizują zasady na których opiera się Unia Europejska, ingerencja unijna faktycznie nie jest specjalnie dostrzegalna, gdyż „europeizacja” realizowana jest oddolnie. Zależność od struktur unijnych poczulibyśmy zapewne wtedy, gdybyśmy ośmielili się realizować model państwowy lub ekonomiczny niezależny od zachodniej kliszy, czyli gdybyśmy podważyli laickie dogmaty w zakresie demokracji i praw człowieka, czy też naruszyli socjalną gospodarkę rynkową czy to poprzez radykalną liberalizację ekonomiczną czy też przez upaństwowienie gospodarki. Polska klasa polityczna nie wydaje się jednak w tej chwili zdolna do jakiejkolwiek samodzielności intelektualnej i politycznej w tym względzie, papugując bezrefleksyjnie zachodnie wzorce.

II
Dopiero po tej uwadze możemy pokusić się o dokonanie próby podsumowania strat i korzyści, które Polska ma na swoim kontynencie po pięciu lat bytności w Unii Europejskiej

Przed referendum europejskim przekonywano nas, że winniśmy wchodzić do Unii Europejskiej z dwóch zasadniczych powodów:
1/ Ekonomicznych.
2/ Cywilizacyjnych.

Zacznijmy przeto od tych pierwszych. Wejście do wspólnoty miało się nam najzwyklej w świecie opłacać. Trudno jest, niestety, dokładnie zweryfikować koszty i zyski, a dane na ten temat nie są łatwo dostępne.

Dlaczego trudno policzyć koszty i straty? Dlatego, że oferowane są nam wyłącznie niektóre dane. Aby nie być gołosłownym: opowiada się nam jakie kwoty Polska może otrzymać z kasy unijnej. Podawane przy tym sumy zapewne są prawdziwe. Problem tylko nie tkwi w tym ile Polska hipotetycznie może uzyskać, lecz ile faktycznie uzyskuje. Unia nie daje lekką ręką pieniędzy na inwestycje, lecz dofinansowuje wybrane projekty. Aby te pieniądze pozyskać, trzeba przejść niezwykle restrykcyjne i biurokratyczne procedury i przekopać się przez tony formularzy. A więc pieniądze hipotetyczne i rzeczywiste to zupełnie inne kwoty. Panie minister z rządów PO i PiS nie przypadkowo zarzucały się ostatnio oskarżeniami (wzajemnie się „prostytuując” – jakby to dosadnie nazwał Janusz Palikot) kto mniej, a kto więcej projektów wcielił w życie. Faktem jest, że Polska przez ostatnie dwa lata pozyskała w praktyce zaledwie ok. 0,3% hipotetycznie przyznanych nam funduszy, a podpisała umowy na wykorzystanie kolejnych.. 3%. Oczywiście, nie znaczy to, że wykorzystamy do 2015 roku zaledwie 3,5% z ogółu przyznanych nam środków. Zapewne będzie to procent wyższy – np. 30%. Ale znaczy to, że gdy słyszymy w TV, że „Unia przyznała nam 2 miliardy euro”, to musimy sobie w pamięci przemnożyć i wyjaśnić: „weźmiemy od Unii 0,6 miliarda euro”. Reszta, niestety, przepadnie. Nie wynika to tylko z naszej nieudolności. To także skutek naszej słabości inwestycyjnej, w wyniku czego Unia faktycznie nie ma do czego dopłacać. Jak nie ma inwestycji polskiej, to nie ma i dopłaty. Podobno nadciąga kryzys, a to znaczy, że nasze inwestycje będą jeszcze mniejsze. Pamiętajmy zresztą, że nawet Niemcy nie wykorzystują 100% potencjalnych kwot. Gdzieś czytałem, że tylko ok. 70%.

W tym samym czasie Polska wpłaca co rok ok. 3,5 miliarda euro do kasy unijnej. Pojawia się pytanie, czy realne kwoty wpłacane przez Polskę przypadkiem nie równoważą lub nie są nawet większe niż sumy pozyskane? Tak twierdzi min. w swoim zapytaniu poselskim Bogusław Kowalski w dniu 15 IV 2009. Wspominała o tym coś niecoś także prasa – ale jakby półgębkiem.

Do tego doliczyć trzeba – pomijane w rachunkach – koszty ukryte. Moi koledzy radni i posłowie twierdzą, że dotacje unijne są jedną z przyczyn niemożności redukcji biurokracji w Polsce, gdyż projektowanie, pozyskiwanie i realizacja projektów dofinansowywanych przez Unię Europejską wymaga zatrudnienia licznego personelu. Przy wyliczaniu ekonomicznych zysków i strat trzeba doliczyć ileś tam tysięcy etatów rozmaitych pań Helenek i Beatek, którym trzeba zapłacić pensję, opłacić ZUS, a których – gdyby nie dotacje unijne – w ogóle by nie było. Nie są mi znane liczby obrazujące te ukryte koszty pozyskiwania funduszy unijnych, a są one niemałe.

Sprawę finansowych zysków i strat trudno jest w tej chwili jednoznacznie osądzić. Będziemy to mogli zrobić dopiero w roku 2015, gdy skończy się okres na wykorzystanie modernizacyjnych dotacji unijnych. W tej chwili jesteśmy in minus i jest to fakt nie zaprzeczalny.


Nie będziemy ukrywać, że autor tego tekstu w referendum w 2004 roku głosował na NIE. Nie kierowały wtedy nami ani przesłanki ekonomiczne, ani względy nacjonalistyczne, lecz przede wszystkim kulturowe. Nie mamy bowiem wątpliwości, że Unia Europejska stanowi „projekt cywilizacyjny” (Donald Tusk).

Także w tym względzie nie ma prawie bezpośredniego nacisku ze strony Unii Europejskiej, gdyż tematykę tolerancji dla rozmaitych dewiantów, feminizm i ideologię wszechogarniającej „emancypacji” z powodzeniem realizują ośrodki autochtoniczne. Przez lata prym wiodła tu oczywiście „Gazeta Wyborcza”, dziś – po kompromitacji środowiska Unii Wolności - zdystansowana w tym względzie przez koncern TVN, poświęcający swoją energię na tropienie rozmaitych form politycznej niepoprawności w rodzaju „homofobii” czy „nietolerancji”, czyli zachowań, które w tradycyjnej kulturze traktowano jako normalne i zgodne z Bożymi przykazaniami.

III
W pewnym sensie możemy więc powiedzieć, że przez ostatnie pięć lat kompletnie nic się nie stało. Unia Europejska ma charakter niezwykle zachowawczy i „konserwatywny” w tym znaczeniu, że pracowicie konserwuje model kulturowy, polityczny i ekonomiczny stworzony w okresie powojennym przez zachodnioeuropejskie partie centrowe i lewicowe wywodzące się z tradycji Rewolucji Francuskiej. W Polsce ten świat ideowy reprezentuje oligarchia czterech zasiadających w Sejmie partii systemowych.

I to jest właśnie nasz podstawowy zarzut wobec Unii Europejskiej i punkt krytyki dla naszego członkowstwa w tej strukturze przez ostatnich pięć lat. Nie mamy bowiem wątpliwości, że Polska potrzebuje radykalnych zmian na polu kultury, polityki i ekonomii, które moglibyśmy ogólnie nazwać „prawicową wizją świata”. Nasze członkowstwo w Unii Europejskiej zmiany takie uniemożliwia. Po pierwsze dlatego, że dodaje wigoru zasadom na którym zbudowano Państwo Polskie w Magdalence i przy Okrągłym Stole. Doszło wówczas do swoistej umowy społecznej między ludźmi PZPR i ludźmi „Solidarności”, na podstawie której zbudowano III RP, gdzie nic nie jest prawdą i nic nie jest fałszem; gdzie szanuje się Kościół i daje głos antyklerykałom; gdzie propaguje się kapitalizm, a buduje socjalizm. Po drugie, dlatego, że gdybyśmy się zdobyli na rzeczywistą zmianę (a nie na pijarowskie wygłupy o IV RP czy „drugiej Irlandii”), to należałoby się spodziewać solidnej unijnej interwencji w nasze wewnętrzne sprawy.

Unia Europejska w stosunku do Polski lat 2004-2009 była i jest nijaka. A to dlatego, że nasza klasa polityczna nie umie stworzyć żadnego poważnego projektu cywilizacyjnego, który stawałby w poprzek gazetowo-telewizyjnym sloganom o „demokracji” i „nowoczesności”.

Adam Wielomski

www.konserwatyzm.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka