Telewizyjny dziennik którejś stacji. Rozentuzjazmowana reporterka opowiada o 90% frekwencji w każdych wyborach w Belgii. Zagadka wyjaśnia się już po chwili - za niegłosowanie bez "ważnej przyczyny" grozi wysoka grzywna. Dalej idą dane o spodziewanej frekwencji w naszym kraju. Tradycyjnie mizernej.
Sztuczne napędzanie frekwencji pod naszą długością geograficzną musi się kojarzyć jak najgorzej. Rezygnacja z wyborów to też wybór - jeśli człowiek, choćby i obywatel, woli w tym czasie pojechać sobie do lasu czy nawet supermarketu, jego sprawa, jego wybór. Grilluj z Bogiem dobry człowieku.
Z tego punktu widzenia, osobistego czy też indywidualnego, nadal wszystko we mnie się buntuje przeciw załatwianiu problemu z frekwencją ustawowo. To na pewno nie jest dobra droga, uświadamianie siłą - bez innych impulsów - na dłuższą metę rzadko kiedy się sprawdza.
Problem można jednak rozpatrywać nie tylko z perspektywy głosującego, ale oczywiście i tych na których się głosuje, czyli partii politycznych. Małe przypomnienie: W wyborach parlamentarnych frekwencja wyniosła 53,86% (mogę się mylić w miejscach po przecinku), co jest wartością na progu przyzwoitości. I przyniosła, jeszcze tydzień wcześniej niespodziewany, wynik wyborów, co zaskutkowało przede wszystkim utyskiwaniem na hordy lemingów. Jak śmiały głosować i sztucznie zawyżyć frekwencję? Manipulacja wyborcza, manipulacja! Prawdziwy patriota zostaje w domu, daje wybierać mądrzejszym...
Jak na dłoni widać, że demokracja jest nie dla wszystkich! Zwłaszcza w Polsce, gdzie inteligencję w Katyniu i Oświęcimiu wybito, a ostały się tylko posowieckie bękarty. Pal licho, gdyby był to ostry sąd blogerów i forumowiczów, a choćby i bardziej wyważony politologów z socjologami. Gorzej, że w podobnym kierunku dryfują i same partie.
Nasza polityka coraz bardziej przypomina zlepek sekciarskiego myślenia z praktykami monopolistycznymi. Impuls dała tu zmiana ustawy o finansowaniu partii, proces pogłębił się po wyeliminowaniu LPR i SO. Mamy sekty, tak pewne swej pozycji na rynku, że zajmują się nie tyle napędzaniem sobie "wiernych", co zniechęcaniem do "religii" konkurentów. A przynajmniej powinny, bo nie wszystkim to wychodzi. Sekty to może tylko tyle różne od tradycyjnych, że "ateista" nie jest tu największym wrogiem. Najczęściej pozostaje neutralny, ba - może być sprzymierzeńcem.
Pewnie to przejaw myślenia magicznego, znaczy życzeniowego, ale 90% frekwencja, niestety wymuszona, powinna zmienić i same partie. Roi mi się, że wtedy debata publiczna nie będzie skierowana głównie (jeśli nie: jedynie) do "negatywnie" przekonanych... roi się...