Do czego się odwołać, gdy zapada ciemność? Gdy znaki, które dawał Bóg, znikają? Zawsze dzieje się tak samo. Przychodzą demony. Zanim wejdziesz w świat prawdziwych rzeczy, w ciemności wokół wejścia rozrywają się stare rany. Jesteś znów opuszczonym dzieckiem - ono samo na świecie, samo wśród obcych, z których żaden nie ma dostępu do przerażenia i lęku wnętrza. W środku siebie jest tylko ból i chłód, a cały świat istnieje jak za szybą, nieprzeniknienie na zewnątrz. To przeszłe doświadczenie dzieciństwa jest na zawsze raną dorosłego.
Co robić, gdy zapada ciemność?
Czekać i się nie ruszać. Nie ruszać się w stronę ran i własnych rozwiązań. To jest moment wydania się Bogu, kimkolwiek jest. Bezruch jest w rzeczywistości ostrą walką, bo natrętne rozwiązania przychodzą same: w przebraniu uczuć, myśli, pokus ku rozpaczy i uldze. A gdy jeszcze oszalały uzurpator władzy nad rzeczywistością, rozum, nie przynosi ukojenia żadnym swoim pomysłem (choć ma ich w nadmiarze, pustych jak fajerwerki), jest naprawdę ciężko. Wisi się nago w ciemności, nie widząc granic świata, granic ciała, nie wiedząc, kim się jest, małym czy dużym, samotnym czy niesamotnym. Znikają prawie wszystkie odniesienia.
I tam, na dnie duszy, tam, gdzie jest niewidzialny dla nas samych, nieodczuwalny, tak bliski, że aż niepoznawalny, akt istnienia, tam docieramy do Tego, w którym jest on zawieszony. Bóg łączy się z nami w najuboższym miejscu duszy, tam, gdzie już tylko istniejemy, w spodu i podstaw wszystkich innych procesów. Schodzi w nas do dna.
Tam, na dnie, jest rozlana miłość. W najuboższym miejscu najczystsza. Gdy ją widywaliśmy w przejawach wyższych warstw duszy, nie jawiła się prosto, zanurzona w gorących uczuciach, szarpiących niepokojach i cielesnych poruszeniach. Ale tam, na dnie, cicha, niewidzialna, niedotykalna, jest. Kto do niej dotarł, jest bezpieczny - Ona niesie całą osobę, niepodpartą już na rzeczach zewnętrznych, zniszczalnych i zawodnych.