Anna Bojarska Anna Bojarska
787
BLOG

"Agitka" - odcinek 8.

Anna Bojarska Anna Bojarska Kultura Obserwuj notkę 0

Ciąg dalszy powieści Anny Bojarskiej "Agitka".

 

Ale tymczasem na tablicy pojawił się nowy świetlny napis, zamglony głos odczytał przez głośniki kolejny komunikat, czekający rzucili się w stronę wyjścia nr 4, ustawili w kolejce, podają do kontroli swoje bilety, wsiadają do małych autobusów, podjeżdżają do samolotu, do którego dostawiono już schodki, wręczają francuskiej stewardessie karty pokładowe, pędzą do środka, żeby zająć najlepsze miejsca... Samolot nie jest pełny, na szczęście, i Krzysztof Paliwoda bez trudu znajduje fotel przy okrągłym okienku, w ogonie, wystarczająco daleko od skrzydeł, żeby nie wdzierały się one w pole widzenia i nie zasłaniały widoku. Dwa miejsca obok niego pozostają wolne, co za radość! Na zewnątrz jest ciemno, zupełnie ciemno. Nieruchome, żółtawe, rażące światła w oddali.

Długa chwila pustki i ciszy przed odlotem. A potem wzbierający, nasilający się warkot, samolot toczy się po płycie lotniska, odrywa od niej, już jest w powietrzu. Krzysztof Paliwoda odpina pasy bezpieczeństwa, zapala papierosa, sięga po książkę — mały, podniszczony tomik w zielonej okładce, „Pour epater la classe ouvriere” Raymonda Wienera — ale nie może jej czytać, nie teraz. Przegląda więc gazetę, pije sok pomarańczowy, ustawia przed sobą tacę z kolacją, wyjmuje plastikowe sztućce z foliowego opakowania, smaruje masłem kawałki białej bułki, kroi plasterki wędliny, zajada sałatę w sosie vinaigrette i oliwki, otwiera małą buteleczkę bordeaux: najprzyjemniejsza część podróży, chwała lotnictwu pasażerskiemu! Jeszcze trochę bułki i camembert, jeszcze kawa ze śmietanką i ciastko z plastrem ananasa na przesyconej ponczem powierzchni... Cóż za święto dla człowieka nawykłego do ryżu i umiejącego się nim zadowolić, a przecież w głębi serca smakosza, żarłoka nawet! W dole są Niemcy.

Przykrywa je mrok, nie widać pól o nieskazitelnych kształtach ani dróg o idealnej nawierzchni, ani czystych miasteczek, ani lasów, w których dla wygody zmęczonych poustawiano ławki, nie widać niczego prócz świateł, świateł rozrzuconych, świateł zbierających się w gęste, migotliwe plamy, świateł ruchomych i świateł zastygłych w miejscu — a jednak Krzysztof Paliwoda pochmurnieje nagle, odsuwa nie dokończone ciastko i sięga po swój notes. Na czystej kartce notuje szybko, niewyraźnie (przepisze to potem):

„Moniko, najdroższa moja! Piszę to w samolocie, przelatującym właśnie nad twoim krajem, i myśl o tobie, gdzieś w dole, o tobie w więziennej celi...”

Dokończy później. W Paryżu.

Samolot wylądował. Schody i korytarze, korytarze i schody. Orły. Ruchomy bęben wyrzuca, obraca przed podróżnymi ich bagaże. W momencie, w którym Krzysztof Paliwoda chwyta swoją walizkę, ktoś dotyka jego ramienia:

— Christophe? To ty?

Odwraca się. Stoi przed nim niski, łysiejący, wąsaty mężczyzna w komisarskiej kurtce z czarnej skóry, w komisarskich butach, wysokich i lśniących. Kto by go nie znał? Nie uświadamiał sobie tylko, że jest taki niski, ta żywa legenda, człowiek, na którego rękach skonał Estravados, jego wierny uczeń, jego mściciel!

— Michael — mówi.

Ściskają sobie ręce. A dookoła rozlegają się niesłyszalne werble, błyskają niewidzialne flesze: Krzysztof Paliwoda wkracza do historii.

— Masz wszystko? — pyta Michael. — Więc chodź ze mną.

 

*

 

Hotel „Lenox”, me de l'Universite.

Większą część pokoju zajmuje ogromne, kwadratowe łóżko. Szafa, parę krzeseł, stolik. Malutki przedpokój prowadzi do łazienki, lśniącej od białych kafli, oślepiającej wypolerowanym lustrem.

Będzie ci tu wygodnie — mówi Michael. — Zapłaciłem na razie za tydzień. A teraz dam ci na bieżące wydatki, poczekaj. Sięga po portfel, wyjmuje z niego duże, kolorowe banknoty.

Też na razie — uprzedza Michael. — Będę ci dawał po sto franków dziennie, gdybyś po trzebował więcej, wystarczy, że mi powiesz. Tylko bez obiekcji, między towarzyszami...

Krzysztof nie ma obiekcji. Składa banknoty i wsuwa je do kieszeni.

Znasz kogoś w Paryżu? — pyta Michael.

Nikogo. — I szybko, żarliwie: — Myślałem, że może ty pomożesz mi poznać... czy tu są ludzie mający coś wspólnego z... no, z nimi? Ze „Stammheim”?

Michael unosi brwi.

— Ależ skąd! Słuchaj, ustalmy na początek jedno. Ja naprawdę nie mam z tymi ludźmi nic wspólnego. Uważam ich działanie za prowokacje. A ich samych... to są maniacy, obłąkani! Odważni, tak, ale odwagą obłąkanych. Nie mają żadnego prawa powoływać się na idee Pabla. My unikamy takich kontaktów, w to musisz uwierzyć. Działamy legalnie. O mnie wiadomo wszystko, całe moje życie jest jawne, wszystko na wierzchu... nawet policji od trzech lat znudziło się węszenie. Nie wierzysz mi?

Oczywiście, postąpił głupio. Ale nie zamierza postępować inaczej.

— Słuchaj, Michael. Ja wiem, że mnie uważasz za szpicla... albo przynajmniej podejrzewasz, że mogę być szpiclem... wiem, że mi nie ufasz...

Czy w takim razie bym cię zaprosił? Chris, ja nie prowadzę z tobą żadnej gry. Chciałem cię poznać jako przedstawiciela Nowej Lewicy za żelazną kurtyną, chyba mówię jasno? Pierwszy człowiek, wyznający tam poglądy Nowej Lewicy, o jakim słyszałem... dlatego cię zaprosiłem. Poznam cię z ludźmi z Nowej Lewicy, z ludźmi, z którymi jestem blisko. Ale to nie są terroryści. Z terrorystami nie mam żadnych kontaktów i nie chcę ich mieć, nie wierzysz mi?

Michael — mówi Krzysztof; oczywiście, że mu nie wierzy! — Słuchaj, Michael, kiedy na pisałem do ciebie, od razu w pierwszym liście... napisałem, że koresponduję z Moniką Weber. Nie mogę pisać wszystkiego, listy są cenzurowane...

Jak to? A tajemnica korespondencji?

Krzysztof śmieje się uprzejmie, z wysiłkiem. Marny żart.

Słuchaj — mówi, znów nabierając żarliwości, znów pełen nadziei. — Pamiętasz, co Es— travados pisał o upodabnianiu się opozycji do władzy, i o tym, że trzeba ten mechanizm przełamać, żeby zwyciężyć? Przecież ty teraz... ty naśladujesz metody władzy, mentalność władzy! Władza nikomu nie ufa... więc i opozycja też nie? Mamy tak mało czasu, czemu nie zaufać sobie od razu, po co to przewlekać? Wiem, że zachowuję się jak dureń... no i może jestem, durniem, ale nie szpiclem! Przecież to widać!

To samo mogę powiedzieć tobie. Dlaczego tak się uparłeś uważać mnie za kłamcę? Mówię ci całą prawdę. Jestem przeciw terroryzmowi. A to, że burżuazyjna prasa... niemiecka prasa, żadna inna... uparła się przyklejać mi taką etykietkę, to nie moja wina. Jeżeli szukasz kontaktów z nimi, nie będę mógł ci pomóc. W innych sprawach tak, w tej nie. Rozumiesz?

— OK, wierzę ci.

Sięga po papierosy.

— Wiesz co, Chris... — Michael jest nieco zakłopotany. Czy jesteś bardzo zmęczony? Po podróży i w ogóle?

— Nie, niespecjalnie. Dlaczego?

Bo kiedy cię pytałem, czy znasz tu kogoś... no, słowem, powinienem dziś wpaść na jedno przyjęcie. I myślałem, że może pójdziesz ze mną.

Ależ oczywiście. Jeżeli myślisz, że mogę...

Więc weź może prysznic, po podróży... a ja tu na ciebie poczekam.

Przebrać się? Co trzeba włożyć?

Ależ skąd! Chodź tak, jak jesteś, dziś nikt nie wkłada na przyjęcie fraka!

Prysznic po podróży! Jak gdyby przyjechał tu koleją transsyberyjską, okryty kurzem i pyłem! Przed snem, to co innego. Ale po to, żeby zaraz włożyć na siebie to samo ubranie... A jednak posłusznie wstaje i rusza do łazienki.

Gdy zamyka za sobą drzwi, Michael woła:

— Kochasz się w niej?

Trudno o coś bardziej nieoczekiwanego.

–W kim?

— W Monice Weber.

Krzysztof nieruchomieje. Potem wzrusza ramionami.

— Czy ja wiem?

— Więc czemu akurat ona? Co cię z nią łączy? To ta, która zastrzeliła sędziego, tak? Schwytana w Londynie? Ale to drugi garnitur terrorystów, żadna Ulrike Meinhof... chociaż to niby prawda, po śmierci wszystkich przywódców nie bardzo można mówić o pierwszym garniturze.

Rzuca mu przenikliwe spojrzenie; okulary zapalają się nagle od światła lampy.

— Czy o to chodzi? Ta dziewczyna gra tam teraz jakąś rolę? Tyle się mówi o tym systemie, o kierowaniu akcjami z więzienia...

— Nic o tym nie wiem. Oczywiście, ona jest z głównej grupy, innych nie zamykają w Stammheim, tam siedzi elita...

Ile ona dostała? Dożywocie?

Tak.

A ile ma lat?

Teraz dwadzieścia siedem.

— No tak... Ale, słuchaj, dlaczego akurat do niej napisałeś, nie do kogokolwiek innego z tej twojej elity? Masz ich tam na pęczki, w Stammheim, w Moabicie, w Bochum... a Włosi? Włosi z Czerwonych Brygad? Oni cię nie interesują?

Krzysztof Paliwoda ciągle jeszcze stoi w otwartych drzwiach łazienki. Ręczniki przewiesił sobie przez ramię.

Widzisz — mówi powoli, z namysłem — pomyślałem, że mamy ze sobą dużo wspólnego, ja i ona. Czytałem o niej, dużo o niej czytałem, kiedy ją złapał i... i potem, podczas procesu...

Masz jej zdjęcie? Ja jej nie pamiętam.

Proszę.

Wyjmuje z portfela fotografię. Patrzy na nią jeszcze przez chwilę, zanim poda ją Michaelowi. Drobna, szczupła twarz, oczy zmrużone — na co dzień nosi okulary, wielkie okulary o przydymionych szkłach — i podkrążone; krótkie, ciemne włosy byle jak obcięte, kilka prostych pasemek spada na wysokie czoło. Widać wzorzysty kołnierzyk zapiętej pod szyją sukienki czy bluzki, zaskakująco prywatny, cywilny — lato, wolność, szerokie chodniki, ulice, fontanna, łąki, wiatr — w zestawieniu z tym słowem: dożywocie. I to dożywocie w najnowocześniejszym i najcięższym więzieniu świata, w superwięzieniu dla politycznych: po co tam komu wzorzysty kołnierzyk?

— Taak — mówi Michael. — Miła dziewczyna, nieładna, ale miła. — Odwraca fotografię, czyta napis na odwrocie: „Chrisowi — Monika. Stammheim”, ten napis, z którego jego gość jest tak dumny! — No dobrze, weź teraz prysznic. Poczekam tu na ciebie.

„Weź prysznic!” Terror czyścioszków!

Rozpinając pasek, ściągając spodnie, Krzysztof zastanawia się — z nagłym lękiem — czy jest możliwe, czy w ogóle jest możliwe... Nie, to nie pedzio, wykluczone! A przede wszystkim wykluczone, by sprowadzał go tu w takich celach, to nonsens. Chłopaczka z baletu, ale nie kogoś takiego, jak on. Więc po co?

 

 

*

 

Michael wysiada z samochodu, kiwa na Krzysztofa.

— Chodź, to tutaj.

Obskurna, stara kamienica; ciemna, wilgotna brama. W bramie, po prawej, niskie, nie malowane drzwi, jak do stróżówki. Czy to żart?

Drzwi się otwierają. I bucha z nich muzyka.

Są w dużym mrocznym pokoju. Jak w puszce sardynek. Ludzie stoją jeden przy drugim, stłoczeni, opierają się o siebie plecami i ramionami, z twarzą przy twarzy. W spranych, poplamionych dżinsach, w dziurawych i połatanych swetrach, w rozciągniętych podkoszulkach, z petami przyklejonymi do warg. A między nimi przepychają się nieliczni dumni i pełni godności wytwornisie w białych smokingach. To kelnerzy!

Krzysztof nie może powstrzymać się od śmiechu. Michael patrzy na niego zdziwiony.

Co cię bawi?

Kontrast.

Nie tłumaczy tego bliżej, nie ma nawet czasu. Michael przeciska się przez tłum. Całuje w rękę jakąś brudną, rozczochraną kobietę w luźnym, czarnym golfie, w połatanych spodniach, w okularach zasłaniających pół twarzy.

— Droga hrabino — mówi.

Czy to żart? Ależ nie, nie! Skądże!

To mój przyjaciel z Polski — recytuje Michael, i Krzysztof pochyla się, również całując rękę hrabiny; może to rzeczywiście hrabina? Chyba tak!

Lubi pan muzykę południowoamerykańską? — pyta hrabina z twarzą tuż przy jego twarzy, z badawczym, owadzim spojrzeniem tuż przy jego spojrzeniu, ściskając mocno jego łokieć; głos ma donośny, niski, tubalny.

Ta-ak.

Tam można posłuchać — hrabina wskazuje na coś w kącie pokoju, nie zauważył tego od razu, to zejście na dół, do piwnicy. — A poważne rozmowy tam.

Ruch ręką w drugą stronę: kręte schody, prowadzące na pięterko.

Ach, dziękuję.

A ty, Michael, chodź ze mną. Mam do ciebie parę słów...

Michael i hrabina, jak podwójny korkociąg wkręcają się, wśrubowują w żywy mur, znikają.

Cóż, czemu nie miałby posłuchać muzyki południowoamerykańskiej?

Po drodze wykwintniś w smokingu, balansując jak cyrkowa foka uniesioną nad głową tacą, oferuje mu drinka: whisky, wódka, gin, wino, czerwone, białe, coctail? Chwila wahania. Nie, woli być trzeźwy. Bierze szklaneczkę soku pomarańczowego, do którego elegant srebrnymi szczypcami włożył dwie kostki lodu, i ostrożnie prześlizguje się dalej. Z każdym krokiem nabiera wprawy.

To prawdziwa piwnica, o ścianach z gołej, czerwonej cegły; czuć tu stęchliznę i perfumy. Ale betonowe klepisko przykryto skórami niedźwiedzimi, i człowiekowi, wnoszącemu tu trzydzieści lat schludnej pustki, trzydzieści lat życia wyłącznie intelektualnego, znów zbiera się na śmiech. Znajduje wolne miejsce i ostrożnie siada na brunatnym futrze, podciągając kolana pod brodę. Upija trochę soku i stawia szklankę obok. Przyćmione światło ma kolor krwi. Muzyka rozbija się o ściany, wiruje, zatacza koła, zalewa go, ogłusza: tango.

Obdartusy przycupnięte lub wyciągnięte obok słuchają tanga nabożnie, jak hymnu.

Po chwili jeden z nich podczołguje się do Krzysztofa, siada obok niego.

— Przyszedłeś z Michaelem Bernardem? — pyta.

Tak, przyszedł tu z Michaelem Bernardem. Przez trzydzieści lat nic się w jego życiu nie wydarzyło. Urodzony w mieście, które niedawno było gigantyczną kupą gruzu: gruzy uprzątnięto i wszędzie wzniesiono osiedla z półfabrykatów, blok przy bloku, otępiałe z nudów okna patrzą prosto przed siebie, w inne okna, ani na chwilę nie zmieniają kierunku spojrzenia. Jeździł tramwajami i autobusami, i pociągiem tak zatłoczonym, że gdy był dzieckiem, trzeba go było wpychać do wnętrza wagonu przez okno: dwanaście, czternaście godzin turkotania do piaszczystej górki i dwóch zmarniałych sosen. I znowu miasto. Chodził do szkoły — pokrajane nożami ławki, biały orzeł na czerwonym tle nad tablicą — uczył się matematyki i rozbiorów gramatycznych, fizyki i rosyjskiego, chemii i geografii, skoków przez kozioł i chodzenia po równoważni. Studia, praca. Obrzydzenie przy pierwszej kobiecie, zachwyt przy piątej, rutyna przy ósmej, znudzenie przy dwunastej. Jakieś kawiarnie, restauracje, okienka kasowe, przeliczanie banknotów; maszyna do pisania i pranie koszuli; przejście przez park, w którym kwitną drzewa, i przymierzanie butów, które kupował, i które przez pięć lat gniotły w palcach; pustka, pustka, pustka. Czytał, pisał. Nie miał czasu na muzykę południowoamerykańską i nigdy w życiu nie widział niedźwiedziej skóry ani smokingu. Kupował cienkie koperty z czerwonymi paskami przy brzegach i z napisem AIR MAIŁ, wkładał do nich zapisane kartki, naklejał znaczki. Któregoś dnia położył przed sobą dwa tomiki, kupione w księgarni wydawnictw importowanych przy Placu Trzech Krzyży, pięć numerów „Temps Modernes” i plik wycinków. Przejrzał to wszystko solennie, raz jeszcze, i napisał długi list do Michaela Bernarda. Michael Bernard mu odpowiedział. On odpowiedział Michaelowi Bernard. Potem Michael Bernard przysłał mu zaproszenie i pieniądze na drogę. I jest tutaj; czy to nie głupie?

Tak — mówi.

Ile masz lat?

Tyle, co Hamlet.

Chcesz papierosa?

Czemu nie? Sięga do podsuniętej mu paczki gauloiseów, bierze jednego, pochyla się nad płomykiem zapalniczki.

Mój ojciec jest księciem.

No, no. Krzysztof patrzy z ukosa na twarz obdartusa, oświetloną przez moment rozżarzonym końcem gauloise'a.

W zasadzie ja też jestem księciem — rozgaduje się obdartus. — Albo postawmy sprawę inaczej: mój ojciec też nim nie jest. Skoro władza sowiecka skasowała tytuły...

Jesteś Rosjaninem?

A jakże. Już mój dziadek, biedaczysko, był byłym księciem. Znasz exodus arystokracji rosyjskiej? Przez Konstantynopol do paryskiej taksówki?

Któż tego nie zna.

O, to, to! Moja rodzina zawsze ulegała stereotypom. Dziadek, biedaczysko, został taksówkarzem. Pomińmy tatusia i przejdźmy od razu do mnie. New Left, my dear! MARKS, ENGELS, LENIN, TROCKI, ROSA! Biały książę, wnuk taksówkarza, syn sklepikarza! bum! bum! a bas! long live! down! Nasz sztandar płynie ponad trony! I co ty na to?

Krzysztof unosi brwi i nie odpowiada, co mógłby odpowiedzieć? Facet nie robi wrażenia pijanego, skądże, ani trochę.

— Kuzyn ojca, książę Wiazemski, ożenił się z córką tego lokajczuka klechów, Mauriaca — paple dalej obdartus. — Aż jego córką ożenił się Godard, Jean-Luc Godard, takie mamy teraz drzewo genealogiczne, takie koneksje, lubisz filmy Godarda?

Bardzo.

Księżniczka Wiazemska grała w jego „Chince”. To jest film, przyjacielu! Nie film, a bomba! Księżniczka Wiazemska zagrała lewaczkę pierwszej klasy, cała reszta była już tylko naśladownictwem. Księżniczka Wiazemska, moja kuzyneczka, pod światłym kierownictwem małżonka dała nam prototyp terrorystki, kiedy nikomu się nawet o terroryzmie nie śniło!

No — oponuje Krzysztof — terroryzm jest wieczny.

Ale ten nowy, ten nasz! Co kogo obchodzi historia? Mój pradziadek kochał się w Wierze Zasulicz, a propos: uwierzyłbyś? Nosił zawsze przy sobie jej fotografię. No, Hamlecie, egzamin: kogo próbowała usunąć z tego świata Wiera Zasulicz?

Policmajstra Trepowa, w 1878 — odpowiada Krzysztof z uśmiechem: podoba mu się ten człowiek, podoba mu się o wiele bardziej niż Michael, ta żywa legenda, to sztywne pudło. A nikogo prócz nich dwóch przecież nie zna.

Brawo, Hamlecie! — Obdartus dwukrotnie z namaszczeniem uderza w dłonie. — Serio, nie sądzę, żeby w tych salonach — ruch ręki dokoła i w górę — znalazł się ktoś drugi, kto by słyszał o Wierze Zasulicz. Lewica ma też swoich nuworyszów, i to jakich! Co, przyjacielu, nie warto by o tym napisać? O nuworyszach lewicy? Wyskoczyło to wszystko spod ziemi wczoraj lub onegdaj, ani chwili wcześniej! Twój Michael również. Zdradzę ci wielką tajemnicę, Hamlecie: oni nie mają przodków! I to ich zgubi. To jest z wódką?

— Co?

Twój soczek.

Nie, czysty.

Coś takiego! Ty też nie pijesz! Przyjacielu!

Książę kwiczy z radości, młócąc piętami w niedźwiedzią skórę.

Skąd o mnie wiesz? — pyta nagle Krzysztof. — I co właściwie wiesz?

Ależ nic. Że jesteś stamtąd. Zza żelaznej. Ach, człowieku, serce mi taje na widok każdego stamtąd, i zawsze, zawsze źle na tym wychodzę! Jesteś z Warszawy, Priwisliańskij Kraj, znam, znam, a jakże. Niemal z ojczyzny! Dawno przyjechałeś?

Dziś wieczorem.

Coś takiego! I nikogo nie znasz? Poza Michaelem?

Nikogo.

No, no. — Książę pochyla się ku niemu, poważniejąc nagle: młoda, podłużna twarz w czerwonym świetle, sczerwieniały od światła jasny lok, unoszący się zawadiacko nad czołem.

Dam ci dobrą radę, Hamlecie: nie daj mu się opętać. Wiem, wiem: stary Michael po śmierci Estravadosa, świeć Panie nad jego duszą, rzucił bombę pod samochód szefa policji, i wprawdzie bomba nie wybuchła, ale wszyscy ludzie o czystych sercach będą go za to kochać do końca swoich dni. Czy można było mieć piękniejszy i szlachetniejszy odruch, powiedz sam, Hamlecie? Jeżeli się jest synem barona tekstyliów, a po kądzieli wnukiem angielskiego lorda, nie można było, w żadnym wypadku, Hamlecie, wykluczone. I pełne cztery lata w mamrze, chociaż bomba nie wybuchła, co za okrucieństwo! Takie delikatne stworzenie, takie płomienne serduszko, potomek lordów i tekstyliów — w mamrze! To oczywiste, że od wyjścia stamtąd a wszyscy interweniowali w obronie naszego lordziątka, wszyscy byli nim wzruszeni — siedzi na złotym tronie w carskiej koronie, i panuje. Feruje wyroki, chwali, rzuca anatemy. Poczciwy, stary Michael! Car Nowej Lewicy, dzięki jednej bombie, która nie wybuchła!

— O, jesteś tu, Chris!

Michael stoi nad nimi, opanowany, spokojny: jego łysina płonie czerwonym światłem. Czy coś słyszał? Choćby nawet, i tak nie zmieniłby wyrazu twarzy.

Mam jeszcze z kimś do pogadania na górce — mówi. — Wpadnij tam. Potem chyba pójdziemy, co? Musisz być zmęczony po podróży.

Dobrze.

Michael wspina się już po drabinie, prowadzącej na górę — bo to zwykła drabina, nie schody. Książę opadł na wznak na niedźwiedzie futro, jedną rękę podłożył pod głowę, drugą sięgnął do kieszeni.

Domyślam się, że musisz teraz pędzić za swym przyjacielem, Hamlecie. Weź chociaż moją wizytówkę. Odwiedź mnie, nie będziesz tego żałował. Ale nie mów lepiej swojemu carowi, że ci to dałem.

W porządku, książę.

Krzysztof chowa wizytówkę do kieszeni i niepewnym, błazeńskim ruchem schyla głowę przed leżącym, który wyciąga się wygodniej i przymyka oczy. Dopiero teraz ogarnia wzrokiem całą piwnicę, widzi ich wszystkich, niewyraźnych, purpurowych, mężczyzn i kobiety, na jednej z głów zawój w drobną kratkę, jak u Arafata: Arab? Mniejsza o to.

W głównej sali bierze sobie z tacy kanapkę z kawiorem, bierze też kieliszek białego wina i rusza na „górkę”.

Tu też podłogę pokrywają skóry niedźwiedzie, ale białe. Poza tym nie ma niczego. Parę osób leży, parę siedzi w kucki z plecami opartymi o ścianę.

— Ach, jesteś, Chris. Zaraz idziemy.

Michael rozmawia ze szpakowatym mężczyzną w tweedowym garniturze, całkiem już niepasującym do tej hrabiowskiej bohemy. Przykucnął pod ścianą, jak należy, ale jest mu niewygodnie, wierci się, z trudem utrzymuje równowagę.

— To mój przyjaciel z Polski. A to Raymond Krivitzky.

— Ach!

Raymond Krivitzky — to on przemawiał na chwilę przed śmiercią Estravadosa, jakże by Krzysztof mógł o tym nie wiedzieć? — ożywia się nagle. Z Polski? Rozpieprzyli u was ruch trockistowski, a tak się już ładnie kiedyś zapowiadał! Jak pan myśli, mógłby być odbudowany? Macie dużo dysydentów, prawda? Macie KOR! Wielka, wielka rzecz! Ale jaka jest baza? Jakie nastroje? No, jak tam u was jest? Jak?!

Krzysztof przysiada na białym futrze, sięga do podsuniętej mu przez Krivitzky'ego papierośnicy.

— Jak u nas jest? — zastanawia się głośno. — Dębowe boazerie i telefony z nefrytu. Wille z basenami i perskie dywany. W sklepie wyrywają kalece kule i biją go nimi po głowie, bo kupił ostatni ochłap mięsa. Kolejki zabiedzonych staruszków przed aptekami. Szycha z Prokuratury Generalnej po pijanemu strzela do trzyletniego dziecka, zabija i dostaje wyrok z zawieszeniem. Baba handlująca starzyzną na bazarze jeździ najnowszym modelem BMW. Profesor uniwersytetu zatłoczonym tramwajem. Oficjalny regulamin więzienny, dostępny w każdej bibliotece, przewiduje tortury. Także dla ciężarnych do piątego miesiąca. Tortura „twardego łoża”, tortura „pasów”... to grozi paraliżem. A to tylko tortury oficjalne, kary dyscyplinarne za drobne przewinienia!

— No, policja wszędzie torturuje — mówi niechętnie Michael Bernard.

Ale Krivitzky już mu przerywa:

A ideologia? Ideologia? W końcu to inny świat, inny system! Socjalizm! Co wy tam, teraz, uważacie za socjalizm?

Ba! — wzdycha Krzysztof. — Dam panu przykład. Niedawno w pewnym tygodniku...

Partyjnym?

Tak, partyjnym... ukazała się taka definicja socjalizmu: jest to ustrój, który zapewnia godziwe warunki bytowania dla wszystkich, dla bogatych i biednych.

Być nie może! — woła Krivitzky. — I nie ukazało się nic, żadne sprostowanie, polemika, nic?

— Nic.

Ale o co tu chodzi! — pyta, niczego nie rozumiejąc, Michael Bernard. — Co w tym jest nie tak?

Michael, człowieku! — woła Krivitzky, uderzając się otwartymi dłońmi w podciągnięte kolana. — Przecież to jest definicja kapitalizmu, współczesnego kapitalizmu, kapitalizmu z sektorem socjalnym, to niebywałe! A więc — widzisz, Michael, my jedni zawsze to mówiliśmy — a więc tworzymy jeden świat, jedno piekło, żelazna kurtyna między piekłem a rajem to mit, i paryżanin, i moskwianin żyją w piekle, takie to proste, a wy, durnie, nie rozumiecie! Różnice ustrojowe to mit, piekło jest wspólne.

Tylko że wy żyjecie w jego pierwszym kręgu, a my w szóstym czy siódmym — mówi kwaśno Krzysztof Paliwoda (siedząc na niedźwiedzim futrze, nad cocktailem, wołać, że żyje się w piekle... jakież to, mimo wszystko, niestosowne!). Krivitzky na szczęście nie protestuje, nie bredzi, że bójka z kaleką w pustym sklepie (na wystawie zamiast towaru czerwone chorągiewki, widać znów zbliża się jakieś święto) jest chociaż dowodem posiadania DUSZY, duszy gubionej i traconej bezpowrotnie w tej części piekła, gdzie podaż góruje nad popytem... Krivitzky nie protestuje, więc Krzysztof dorzuca jeszcze:

— I do tego w tym waszym pierwszym kręgu ludzie walczą! Walczą z piekłem! A u nas...

Idziemy, Chris — mówi Michael, wstając. Krivitzky też wstaje, łapie Krzysztofa za rę kaw, nie pozwala mu odejść.

A u was?

U nas? Polowanie na foki — mówi Krzysztof, wyrzucając to z siebie wreszcie, dziewięć lat pod tupotem butów z wiszącej nad łóżkiem litografii, dziewięć lat uciekających — polowa nie na foki! Myśliwi wchodzą w stado, zabijają pałkami, walą pałkami po łbach, żeby nie uszkodzić futra, a inne foki widzą to, patrzą, i nawet nie drgną... Och, u nas nic się nie ruszy, u nas nie będą walczyć! Proszę pana, czytałem ostatnio raport o stanie naszej gospodarki, nielegalny oczywiście, wstrząsające, wszystko się wali, jeszcze parę miesięcy — i przepaść, palce gryzłem ze złości nad tym raportem, bo jeden jest tylko ratunek, bunt powszechny, po wstanie, ale u nas nie powstaną, nie wierzę w to, stłamszeni, zduszeni, polowanie na foki, opozycja to bohaterowie, ale nie zdziałają niczego, bo ludzie się nie ruszą, nigdy! Tylko wy, w waszym pierwszym kręgu, w waszym luksusowym piekiełku... Jestem w rozpaczy, niech mi pan wierzy, w rozpaczy. Przyjechałem do was, żeby zobaczyć ludzi, którzy walczą! Albo chociaż popierają tych, którzy walczą! Bo u nas...

Idziemy, Chris.

Niech pan do mnie zadzwoni — mówi Raymond Krivitzky, sięgając do kieszeni, mały biały kartonik przechodzi z rąk do rąk. — Mamy tyle wspólnych tematów!

Chodź, Chris.

Biały kartonik wsuwa się w głąb kieszeni dżinsów, ocierając się tam o inny, kremowy, o wizytówkę księcia. I znów schody, niepewne, kręte, drabiniaste schody, i sala główna, która nie przypomina już puszki sardynek, raczej talerz z rozrzuconymi, rozmazanymi na dnie resztkami; drzwi — i brama, i zaparkowane na chodniku samochody, i ten ślizg naprzód, po mrocznych, lśniących ulicach, w smugach kolorowego światła, neony, witryny, „La Coupo— le”, mówi Michael, i „La Rotonde”, i „Deux Magots”, mijają wszystkie te miejsca, o których czytał, słyszał, wiedział, i które już nie wywołują oszołomienia, nie czuje triumfu, tęsknota umarła, za późno! Dawny Paryż, pachnący fiołkami na wiosnę, z pieczonymi kasztanami jesienią, nowy Paryż, przez cały rok pachnący benzyną, to tylko tło, dekoracja, tektura. Reżyserom znudziła się realistyczna scenografia: toż wszystko można zagrać, posługując się ciemną kotarą, niczego więcej nie potrzeba! Oto twoja ciemna kotara: noc. Po proscenium sunie samochód z Michaelem Bernardem, tą Wierą Zasulicz płci męskiej, tym łysym komisarzem z milionami, i z Krzysztofom Paliwoda, skrybą wchodzącym do historii: samochód czy konik wystrugany z patyka, jaka to różnica? Struga rozmazanych świateł, rozmazanych barw dokoła, nic więcej. „To już Saint Germain”, mówi Michael, i kotara wzdyma się na chwilę, opada, i znów jest jak przedtem.

Odbiera klucz w recepcji. „Trafisz na piętro?” — pyta Michael. — „Tam jest winda. Jutro koło południa zadzwonię”. Uścisk ręki. I do windy, i w górę, i przekręcić klucz, i światło. Nareszcie sam.

Wciąż oszołomiony, niewprawnie rozbiera obco, po francusku zasłane łóżko. Myje się. A przed zaśnięciem wyciąga jeszcze raz z portfela zdjęcie Moniki Weber, patrzy na nie. Inaczej niż dotąd. I skurcz współczucia w gardle jest inny niż dotąd; dlaczego?

Zamyka oczy. I wyobraża ją sobie, widzi ją, lepiej niż przedtem, ostro: orkiestra kończy uwerturę, purpurowa kurtyna ze złotym szlakiem rozsuwa się uroczyście, reflektor wyławia z mroku jedną postać, podchodzącą wolniutko do rampy, w przydymionych okularach, we wzorzystej sukience, z ciemnymi kosmykami spadającymi na czoło: Monika!

 

cdn.

"A jednak ona istnieje, was biorę na świadków, dusze wrażliwe i czyste, istnieje ta namiętność czuła, przemożna, nieodparta, męka i radość wielkich serc, ten głęboki wstręt do tyranii, to rozpaczliwe współczucie dla uciśnionych, ta święta miłość ojczyzny, ta najwznioślejsza i najświętsza miłość ludzkości, bez której wielka rewolucja jest tylko olśniewającą zbrodnią, unicestwiającą inną zbrodnię; istnieje ta szlachetna ambicja stworzenia na ziemi pierwszej republiki świata, ten egoizm ludzi nieupodlonych, znajdujący niebiańską radość w spokoju czystego sumienia i w porywającym widoku powszechnego szczęścia. Czujecie ją w tej chwili, płonącą w waszych sercach; ja czuję ją także." (Robespierre)*************************************** "W polityce nie ma, nie było, i nigdy nie będzie sentymentów." (Stalin)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura