Awantura o Trybynał Konstytucyjny nie wywołała we mnie dreszczy. Fasadowy twór wymyślony w 1982 roku, a więc czasach siemiężno-milicyjnego PRL-u, który zamiast sczeznąć wraz z upadkiem przodujacego ustroju ludu pracujacego miast i wsi, zaczął nie wiedzieć czemu przeżywać swoją drugą młodość.
Orzecznictwo tego organu, co pokazuje historia, nie jest – delikatnie mówiąc – ostoją niezależności i bezstronności. Jako ciało, którego skład obstalowują partie polityczne, siłą rzeczy Trybunał Konstytucyjny nie jest niezależny. Gorszące sceny, jakie za jego przyczyną zaprzątały ostatnio uwagę społeczeństwa, w pełnej krasie to pokazały.
Nie jestem konstytucjonalistą, więc nie wiem, kto mógłby rozstrzygać o zgodności ustaw z konstytucją. Być może Sąd Najwyższy, być może sędzia wybierany raz na cztery lata w wyborach bezpośrednich przez obywateli w połwie kadencji parlamentarnej, który sam dobierałby sobie zespół orzekający. Można o tym dyskutować.
Bo coś z tym zrobić trzeba. Pilnie. Sytuacja, w której każdy dowolnie interpretuje prawo tyczące kluczowych dla państwa instytucji, jest kompromitacją systemu prawnego Rzeczypospolitej. Ustawowa rola najwyższych organów państwa, miast łagodzić i tonować polityczne emocje, w polskich warunkach jedynie je wzmaga.
Tak na marginesie zastanawiam się, czy istnieje w Polsce jakiś organ władzy ustawodawczej, sądowniczej czy wykonawczej, który nie zostałby spluty, sponiewierany i zhejtowany, tylko dlatego, że są w nim „oni” a nie „my”? Który byłby w miarę suchy od toksycznej polskiej plwociny.
Ot, pytanie retoryczne.