Artykuł ministra Ławrowa, czy też niedawny wykład prezydenta Miedwiediewa układają się w logiczną całość.
Otóż Rosja chciałaby cofnąć stosunki międzynarodowe do XIX wieku, w którym większa siła militarna i gospodarcza państwa mogła samodzielnie stanowić uzasadnienie do wpływania przez nie na politykę słabszych suwerennych państw.
Za czasów ZSRR uzasadnieniem była ideologia komunistyczna. W doktrynie Miedwiediewa takiej ideologicznej podkładki brak. Sam fakt, że Rosja wyraźnie góruje siłą nad Gruzją czy Ukrainą ma powodować uznanie przez te państwa i przez wspólnotę międzynarodową prawa Rosji do decydowania co najmniej o kierunkach polityki zagranicznej tych państw.
To co zaproponował Ławrow podczas wizyty w Warszawie to polska zgoda na koncepcję „bliskiej zagranicy” i na zaliczenie do niej państw byłego Związku Radzieckiego – w zamian za to, że sama Polska z definicji „bliskiej zagranicy” zostanie wyłączona.
Przyjęcie tej koncepcji byłoby więcej niż zbrodnią – byłoby błędem.
Po pierwsze dlatego, że trudno oczekiwać żeby taki deal był permanentny. Obecnie Rosja odpuszcza Polskę bo ma dość kłopotów z Gruzją i Ukrainą. Gdyby te kraje zostały skutecznie spacyfikowane przy naszej bezczynności Polska i kraje bałtyckie są następne w kolejce.
Po drugie dlatego, że dla państw o średniej sile, w tym Polski, samo uznanie dopuszczalności koncepcji stref wpływów regionalnych mocarstw jest potencjalnie bardzo groźne.
Po trzecie wreszcie dlatego że geopolityczny rozbiór Europy Środkowowschodniej długofalowa musi ustawić Polskę w pozycji petenta Niemiec, jak jedno z małych państewek Mitteleuropy. Jedynie w sojuszu z Ukrainą, obudowana bliskimi stosunkami z innymi państwami regionu Polka może w perspektywie kilkudziesięciu lat utrzymać podmiotowość zarówno względem Rosji jak i Niemiec.