Arkadiusz Robaczewski Arkadiusz Robaczewski
287
BLOG

"Czekam na szczęście wieczne" - małe wspomnienie o Wielkim Człow

Arkadiusz Robaczewski Arkadiusz Robaczewski Polityka Obserwuj notkę 3
W maju, tuż po śmierci Ojca Profesora Alberta Krąpca, czytaliśmy w licznych artykułach (choć w nielicznych pismach publikowanych), że odszedł od nas geniusz, gigant myśli filozoficznej, filozof wybitny, sprawca przełomu w filozofii, sprawca swoistego „kontrrewolucyjnego” zwrotu w filozofowaniu. Jeden z największych polskich i nie tylko polskich filozofów. Mistrz i wychowawca wielu pokoleń. Odnowiciel KULu. Człowiek niezłomny. Mimo takich określeń w nielicznych mediach, informacje o jego śmierci nie zajmowały pierwszych stron gazet wszystkich dzienników. Nie otwierały też serwisów informacyjnych w stacjach radiowych i telewizyjnych. Pojawiały się w niektórych tylko mediach – dla pewnej rzetelności odnotujmy – chodzi o Nasz Dziennik, Radio Maryja, Telewizję Trwam, a także tygodniki: Myśl Polska i Nasza Polska. Czy zatem nie było przesady w tych mocnych, ocierających się o patos, określeniach, wskazujących na przekraczającą czas miarę dzieła Ojca Profesora, na Jego charakter, na który nawet „wielcy utytułowani” musieli spoglądać z pozycji karłów? Czy nie były i czy nie są to słowa na wyrost? Czy może jest jakiś cel i metoda w tym milczeniu, zdawkowym odniesieniu, które miało miejsce w innych gazetach, radiach, telewizjach. Tych samych, które biją w dzwony i uderzają w wysokie „c” – gdy tylko odejdzie ktokolwiek inny. Skąd to milczenie wobec śmierci filozoficznego i nie tylko filozoficznego kolegi Jana Pawła II, twórcy liczącej się w świecie szkoły filozoficznej, wydawcy monumentalnej Powszechnej Encyklopedii Filozofii, świadka historii, wielokrotnego doktora honoris causa, odznaczanego znaczącymi nagrodami, etc, etc? Ojciec Profesor Mieczysław Albert Krąpiec urodził się 25 maja 1921 roku w Berezowicy Małej (powiat Zbarski).Tam uczęszczał do szkoły powszechnej. Nauczuł się kaligrafii, podstaw rachunków. Nauczycielka wymagała, by każdy uczeń tej wiejskiej szkoły znał na pamięć poczet polskich królów i o każdym z nich umiał coś niecoś powiedzieć Czytano też polskich wieszczów i pisarzy, choćby Sienkiewicza. Młodocianym uczniom przekazywano w ten sposób, na tej trudnej ziemi, dumę z bycia Polakiem i świadomość, do jakiego narodu przynależą. Podobnie było w gimnazjum typu klasycznego w Tarnopolu. Tam do zanurzania w polskości dochodziło też zanurzanie w kulturze łacińskiej, chrześcijańskiej, z której polskość wyrasta. Czytano tam bowiem na głos i w językach oryginału Homera, Sofoklesa, Platona, Hezjoda, Wergiliusza, Horacego, Cycerona. Obcując od wczesnych lat w bezpośredni – poprzez ich dzieła - sposób z geniuszami, młody człowiek nastrajał swą duszę na pragnienie rzeczy wielkich i szlachetnych. Kiedy ci młodzi ludzie zdali maturę zaraz wybuchła wojna i oni nie zawiedli. Wiedzieli, że trzeba pragnąc rzeczy wielkich – takich, które czasem większe są niż doczesne życie. Z klasy Ojca Profesora, liczącej trzydziestu coś uczniów, wojnę przeżyło bodaj pięciu. Ta proporcja odkrywa zatrważającą prawdę – w czasie wojny i po wojnie (kto z tych znających i rozumiejących chrześcijańskie i polskie dziedzictwo nie zginął na wojnie, trafiał zwykle do kazamatów UB) zerwano życiodajne arterie, łączące naród z jego życiodajnymi i ożywczymi źródłami. Ojciec po maturze, po krótkim przeszkoleniu wojskowym trafił do zakonu dominikanów. To byli zupełnie inni niż dzisiejsi, dominikanie. W tamtym czasie jeszcze na serio taktowano charyzmat zakonu, jego kontemplatywny i „naukowy” charakter. Kultywowana była określona tradycja życia wewnętrznego, łącząca w sobie praktyki ascetyczne z pogłębioną pracą intelektualną. Owa praca była możliwa, zwłaszcza, że do zakonu przychodzili często ludzie wykształceni, albo absolwenci gimnazjów, znający dobrze łacinę i grekę. Studiowanie tekstów Ojców Kościoła, czy pism średniowiecznych teologów przychodziło im bez większych trudności. Dziś, niestety, nie jest o możliwe, stąd pewien intelektualny upadek tego wielkiego Zakonu. Z goryczą mówił o tym Ojciec w ostatnich latach. Tak jak z goryczą amówił o zaniku łaciny: „Przypuszczałem, że łacina pozostanie nadal językiem międzynarodowym i to jest jakiś wielki zawód, mój osobisty, że kultura polska została odarta, wyniszczona. Przez wyrzucenie łaciny przecięto trwały ciąg kulturowy. (…) Język łaciński był językiem <<domowym>>, wszyscy na wsi śpiewali <<Gloria>> po łacinie, <<Credo>> po łacinie. Rozumieli <<Pater Noster>>, <<Te Deum laudamus>> znali na pamięć. Wieś stykała się z językiem łacińskim. Łacina była też podstawą zachowania polskiej tradycji i tożsamości Polaków w Ameryce. Pojechały kobiety biedne do Ameryki za pracą – obco było, aż tu nagle odwraca się ksiądz i mówi: <<Dominus vobiscum>>. Ach! Płacz! To my w domu!?” („Porzucić świat absurdów”, s.33). W zakonie dominikańskim był Ojciec wychowankiem o. Jacka Woroneckiego – księcia i potomka Jagiellonów oraz bł. Michała Czartoryskiego. Ich głęboka kultura, wyrażająca się także w pobożności i religijności oddziaływały in plus na młodego mnicha – o czym pamiętał do końca życia. Jeszcze w czasie wojny rozpoczął Ojciec systematyczne studia nad św. Tomaszem z Akwinu. Opowiadał, jak niedożywiony i nadwerężony trudnymi, klasztorno-wojennymi warunkami studiował młodzieńczy Tomaszowy traktat „De ente et essentia” – gdy wstał od bibliotecznego stołu po całodziennym wysiłku – po prostu zemdlał. Owo omdlenie było spowodowane także wysiłkiem duchowym w odkrywaniu znaczenia „esse” w rozumieniu rzeczywistości – zawdzięczał to właśnie św. Tomaszowi. Dzieki odkryciu roli istnienia w bycie, Ojciec Krapiec nie stał się nigdy „tomistą’ w zwyczajowym rozumieniu tego słowa, nie powtarzał scholastycznych formuł i definicji (choć dobrze je znał!) Był tym, (również dla nas, Jego uczniów) który św. Tomasza brał za przewodnika w samodzielnym i żywym szukaniu odpowiedzi na najważniejsze dla człowieka, w każdym czasie i w każdym miejscu, pytania. Wysiłek całego swego życia skierował na odnowę kultury. Miał świadomość ogromnego kryzysu całej nowożytności, także współczesności. Wiedział, że drogą wyjścia jest powrót do realizmu, porzucenie świata absurdu, w którym tak ochoczo pławią się współcześni. Brak należytego, w całej jego integralności, celowości, rozumienia człowieka - jako kogoś, kogo całe działanie nastawione jest na wieczność, brak rozumienia kultury – nauki, moralności, sztuki - która ma człowieka w tym dążeniu ku pełni życia w wieczności wspomagać – oto główne przyczyny kryzysu. Sięga on swymi korzeniami do końca średniowiecza, rozwinął się zaś w nowożytności i zdaje się, że dziś przezywamy jego apogeum. Widział, że kryzysem objęty jest też nie tylko zakon dominikanów, ale cały Kościół. Jego źródło upatrywał w odejściu od studiowania w seminariach klasycznej filozofii, poddania się nurtom modernizmu. Sam z dumą podkreślał, że składał, jak kiedyś każdy dopuszczany do święceń diakon, przysięgę anymodernistyczną.Mówił, że i dziś, bardziej może niż kiedyś, składanie takiej przysięgi byłoby pożądane. Z rzadka tylko odprawiał nową Mszę. Jego Mszą codzienną była Msza trydencka, gregoriańska. Odprawiał ją każdego ranka w kaplicy klasztornej. Gdy pisał niedawno o sprawach kryzysu kultury i Koscioła list do Ojca św. Benedykta XVI - napisał go po łacinie. "Mam przynajmniej pewność, że nikt poza papieżem nie przeczyta" - tłumaczył. Ze świadomości owego kryzysu wyrastały Ojca wysiłki na rzecz odbudowy Uniwersytetu ( nie tylko materialnej), a w ostatnich latach wydawanie Powszechnej Encyklopedii Filozofii. Całe Ojca życie to był wysiłek na rzecz człowieka, - aby rozumiał siebie i szanował swą godność, która ostateczne potwierdzenie znajduje w niesamodzielności ludzkiego istnienia i w jego wiecznym, wspólnym z Bogiem, przeznaczeniu. Pewnie dlatego, że w tak zdecydowany sposób był przeciw prądowi – jego śmierć nie została w świadomości społecznej odznaczona. Niełatwo jest mi pisać o Ojcu Profesorze. Moja Mama, absolwentka KULu i uczestniczka wykładów Ojca od mego dzieciństwa zwracała uwagę domowników na Jego postać – na Jego niepospolity talent jako wykładowcy, człowieka renesansu, przyjaciela studentów, kopalnię anegdot i wspomnień zabawnych. W jakiejś mierze wzrastałem w kulcie Ojca Profesora i moja decyzja, dość wcześnie podjęta – by studiować właśnie filozofię i właśnie na KULu z tym domowym kultem była związana. Byłem jego uczniem, nie tylko jako adept filozofii. Łączyły nas też więzi serdeczne. Na początku lat 90, jako student Wydziału Filozofii KUL uczęszczałem na jego wykłady. Był wówczas Ojciec Profesor legendą KULu, stąd na jego zajęciach gromadziły się tłumy studentów, także z innych wydziałów i sala wykładowa zawsze okazywała się zbyt mała. Podziwialiśmy nie tylko kunszt wykładu – rzadki dziś spotykany. Ojciec sztuki wypowiadania słowa uczył się nie tylko w klasycznym gimnazjum w Tarnopolu, gdzie, jak wspomniałem, obcowano w żywy sposób z całą kulturą klasyczną, lecz także pod okiem Juliusza Osterwy w Krakowie. Także wykłady te można było smakować, niczym wykwintne danie; był to „ostatni, który tak dziś poloneza wodzi”. Podziwialiśmy także, dostrzeganą coraz wyraźniej – wewnętrzną (ale i zewnętrzną zarazem) niepodległość. Niepodległość wobec bieżących wydarzeń rozpalających także gorące studenckie głowy i - niepodległość wobec czasu. Ojciec żył, biologicznie, owszem, podlegając prawom zmiany, natomiast to, co w nim osobowego, wewnętrznego, nadającego kształt jego czynom i dziełom - było jakby poza czasem. Nie, nie znaczy to, że nie szanował umówionych godzin, ustalonych terminów. Przeciwnie, był w tej dziedzinie wręcz skrupulantem. Gdy się z kimś umawiał na określoną godzinę u siebie w klasztorze i gość umówiony się spóźniał – mógł się spodziewać, niezależnie od swej pozycji i szarży – pouczeń o poszanowaniu czasu, który jest miarą wieczności. Ale był przy tym serdeczny w odniesieniu do wszystkich – a na każdego człowieka patrzył Chrystusowym okiem. Świadectwo o tym dała, w dni poprzedzające pogrzeb i w sam dzień pogrzebu - biedota z lubelskiej starówki. Widać , że go kochali że dla nich również był - Ojcem. Ojciec był niepodległy czasowi, bowiem żył zanurzony w przeszłość i żył mocno wychylony w przyszłość. Mówiąc językiem filozofii –transcendował czas. Był bowiem mieszkańcem świata, który nie podlega przemijaniu. Całe swe dorosłe życie oddany był filozofii. Zarówno jako ten, który dociekał, jak się rzeczy mają, szukał ostatecznych wyjaśnień dla faktów, jak też i ten, który owoce swoich dociekań przekazywał. Był zatem mistrzem – w klasycznym rozumieniu tego słowa i realizował Tomaszową (św. Tomasza z Akwinu) zasadę – contemplata aliis tradere – przekazywać innym owoce swojej kontemplacji. Uprawiał filozofię, która jest podstawą zdrowej, służącej człowiekowi, kultury. Nie była to filozofia abstrakcyjna, przypominająca zabawy intelektualne, ale filozofia traktowana jako szczytowy sposób wyrażania się człowieka. Filozofia, bez której nie ma życia po ludzku. Taka, dzięki której odróżniamy prawdę od fałszu, dobro od zła, piękno od szpetoty; taka, dzięki której znajdujemy odpowiedzi na pytania, czy jest Bóg, czy Go nie ma, czy życie ludzkie ma sens, czy nie. Bez odpowiedzi na te pytania nie ma życia po ludzku. I Ojciec wiedział, że tylko taka filozofia, która w sposób uzasadniony odpowiada na powyższe pytania, może ustrzec człowieka, całe narody i społeczności przed szaleństwami rozumu oderwanego od rzeczywistości. Że tylko kultura budowana w oparciu o realistyczne dociekania może ocalać i respektować godność człowieka. Mówił: „Czekam na szczęście wieczne. A jedyną rzeczą, którą warto uprawiać – mówię to świadomie i odpowiedzialnie – to filozofia. Ona daje największe zadowolenie, przynosi bowiem możliwość rozumienia rzeczy i w miarę możności unikania absurdu. Dlatego – nie chcąc utracić własnego człowieczeństwa – należy poddać się we władanie realistycznej filozofii bytu i rozumiejąco wsłuchiwać się w głos chrześcijańskiego Objawienia. To w zupełności wystarczy.” Służył swą mądrością. Ne tylko na uniwersytecie, ale także poprzez instytucje, których celem była służba prawdzie, m. in. poprzez Instytut Edukacji Narodowej, któremu służył daleko idącą pomocą jako wykładowca, któremu podpowiadał kierunki działań, w którym publikował swe prace – m.in. „Rozważania o Narodzie”, „Sens chrześcijańskiej kultury”. W swoich dociekaniach antropologiczno – filozoficznych wskazywał na znaczenie momentu śmierci w życiu każdego człowieka. Podkreślał, że śmierć jest ostatecznym zwieńczeniem i narodzinami dla wieczności. Że nasze starania o prawdziwościowe poznanie, działania nakierowane na dobro i pragnienie piękna są w momencie śmierci zwieńczane i zaspokajane. Spotykamy się bowiem z Pełnią Prawdy Dobra i Piękna – Bogiem samym. Jesteśmy pewni, że Jego śmierć była tym właśnie spotkaniem z Miłością, od której pochodzi każda prawda dobro i piękno. Nie może być inaczej, bowiem całe życie Ojca było naprawdę, dobro i piękno – nakierowane.

arob@hot.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka