axolotl axolotl
56
BLOG

March of the pigs

axolotl axolotl Kultura Obserwuj notkę 2

Robimy to dwadzieścia lat i dopiero teraz udało nam się tu trafić. Dwadzieścia lat od "Pretty Hate Machine" i ze dwanaście od czasu kiedy pierwszy raz trzymałem w rękach przegraną od kolegi "Broken". To są historie sentymentalne, zaczynające się od miejsca, w którym jest się dojrzewającym smarkiem a świat wraz z wszelkimi przynależnościami wszechstronnie i dogłębnie cię nie kuma. A wtedy gotów sobie dłutem tokarskim wyciąć na czole pentagramy i rozdeptując małe słodkie pieski wrzeszczeć:  "This is the first day of my last days... don't think your having all the fun, you know me, I hate everyone".

Dojrzewanie ogólnie fajna rzecz, a niewiele rzeczy tak z dojrzewaniem mi się kojarzy jak Nine Inch Nails. Takie okresy mroku jak jego młodzieży chowanie, więc zło, skórzane spodnie i agresja w stosunku do wszelkiej ożywionej czy nieożywionej prozy życia zstępują do szeolu popłakując z cicha nad upadkiem obyczajów. I poniekąd dobrze, bo słuchając Hurt, które większość znawców muzyki z marszu uznaje za utwór Johnny'ego Casha, człowiek dość precyzyjnie traktował "the needle tears the hole" w związku z czym miał blizny na rękach i był z tego dumny, podobnie jak teraz jest dumny, że mu zeszły. Ale sentymenty nie wpisują się w tręd ewolucyjny i spokojnie przycupnąwszy nucą: "I am becoming". Więc kiedy spadła na mnie wieść o koncercie NIN w mieście prastołecznym Poznaniu, które dość ściśle skorelowane jest z moim miejscem zamieszkania, mój gust muzyczny migiem zapomniał o kiepskich ostatnich płytach NIN, z którymi całkowicie się rozminąłem i popędził po bilet.

Poznań to nigdy nie było miasto, które nadaje się na koncerty i w związku z legendarną wielkopolską gospodarnością sytuacji tej miasto broni niczym niepodległości. Całkowicie przeciwnie, miasto, w ramach owego etosu, w związku z brakiem miejsc do organizowania koncertów, od roku bieżącego koncertów organizuje na potęgę, jeśli w każdym razie za potęgę można uznać zorganizowanie w przeciągu niedługiego czasu koncertów NIN, Jane's Addiction i Radiohead, każde skądinąd w innym miejscu. Plac na targach poznańskich kubaturę ma akurat taką, żeby pomieścić skromną (niestety) ilość fanów Nine Inch Nails, którzy tak jak ja, czy na zupełnego świeżaka, wylegli z targowych uliczek wprost na plac. Trudno mi ocenić ile osób było już na miejscu kiedy publikę rozgrzewał Alec Empire, który za czasów Atari Teenage Riot był mi przemrocznie punkowo bliski, bo tym razem anarchistyczna przemroczność przegrała z piwem. Alec przegrał jednak nie tylko z piwem, bo jak doniesiono mi na miejscu, przegrał również z nagłośnieniowcami, którzy chyba puścili mu w odsłuchach instrumenty z kilkusekundowym poślizgiem, bo rzekomo, wokal z melodią znacząco się nie zbiegał. Inna rzecz, że Alec to jednak anarchista, więc nie można wykluczyć, że tak właśnie miało być.

Inna sprawa, że teoria o przesunięciu nie wydaje się taka znów niemożliwa, bo wprawdzie Reznor w melodię trafiał ale żeby zaraz obraz na telebimach pokazywał się w czasie rzeczywistym, to już nadmiar wymagań. Chociaż, jak się nie ma co się lubi to się niekoniecznie od razu nie lubi, bo przez większość koncertu telebimy zwyczajnie nie działały. Jeśli już o kwestiach technicznych mowa, to prztyk należy się również NIN, bo światła przywieźli, jak na siebie, skromnie i biednie, chociaż nie można wykluczyć, że kolejna przywieszona lampa pogrzebałaby na zawsze scenę, zespół i szansę, że kiedyś wpadną bardziej na poważnie.

Tylko, że to wszystko jednak niuanse, bo kiedy zabrzmiało drugie w setliście "Terrible lie", rozwiewając od razu obawy, że o "Pretty Hate Machine" Reznor już zapomniał (pod koniec było jeszcze Head like a hole), odpadłem całkowicie i wypluło mnie dopiero w okolicach bramki wyjściowej. Dwie piosenki z "Broken", pięć utworów z "The downward spiral", wszystkie zagrane świeżo, agresywnie i z tym ładunkiem emocji, który za dawnych czasów zginał mnie w pół. Dodatkowo fajny, łagodząc dobór utworów z The Fragile (no pewnie, że nie było "Just like you imagined", tylko że kto niby miał to zagrać, przecież nie Reznor) i dwa kapitalne covery ("Metal" Numana i I'm afraid of Americans zrobione z Bowie'm) wystarczały mi całkowicie, żeby doskonale bawić się nawet na utworach z The Slip i puścić mimo oczu przypadek Robina Finka, który nie mógł się z riffem wstrzelić w rytm. Ponad dwie godziny solidnego grania, wrzeszczących i klaszczących niekoniecznie zaraz do rytmu ludzi i dwie godziny doprowadzenia śródstopia do więzadłowej rozpaczy.

I dobrze było zobaczyć zmisiałego Reznora i przepitego Finka, bo to dwie postacie, które się ostały (Reznor wiadomo, Fink - niekoniecznie) z czasów, kiedy to wszystko było cholernie ważne. I tym bardziej miło, że niezależnie od sentymentów, z pełnym przekonaniem, mogłem wreszcie wywrzeszczeć: "I'm gonna burn this whole world down".

axolotl
O mnie axolotl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura