axolotl axolotl
170
BLOG

Gawędziarz opowiada o upadku słońca

axolotl axolotl Kultura Obserwuj notkę 0

Człowiek czasami ma ambitne założenia i zmęczony nawalanką postanawia dać sobie spokój, ale jednak natura grafomańska próżni nie znosi, więc przed zaplanowaną przerwą - jeszcze jeden tekst. Czytam "Gawędziarza" LLosy. Na poły biograficzną, na poły fantastyczną opowieść o wymyślonym przez Llosę ale też całkiem rzeczywistym gawędziarzu, wędrującym po peruwiańskiej selwie i spajającym swoimi opowieściami anarchistyczny lud Macziguengów.

Wymyślonym, bo historii opowiadanych przez gawędziarza Llosa nigdy nie słyszał po części dlatego, że w selwie był w życiu dwa razy, a częstotliwość pojawiania się gawędziarza w jednym miejscu jest niewielka i wyjątkowo nieregularna, ale też dlatego, że jako wirakocza, najprawdopodobniej nie zostałby dopuszczony do kręgu mężczyzn, kobiet i dzieci siedzących w kucki i słuchających przez całą noc w zafascynowaniu opowieści gawędziarza o stworzycielu Tasurinczim, który przypłynąwszy z Inkite nadmuchał cały lud Macziguengów, o demonie Kientibakorim i jego diabłach karimagirich, siejących zamęt, zastawiających na ludzi pułapki i zsyłających węże, komary i objawiających się czasami demonicznym: "apsik", gdy przybierają postać wirakoczy. Nie usłyszał od gawędziarza historii o wędrującym ludzie Macziguengów, którzy wyruszyli w wędrówkę, gdy słońce zaczęło opadać i o tym, że tylko dzięki ich wędrowaniu słońce nie upadło i świata nie pokryły wieczne ciemności, z których tańcząc i puszczając głośne wiatry cieszyłby się nieprzytomnie Kientibakori i jego diablątka. Nie usłyszał tego od gawędziarza, którym, tu historia staje się naiwnie niespodziewana, choć bardzo rzeczywista, stał się jego przyjaciel z czasów studenckich, wirakocza, Żyd, którego studia etnograficzne zaraziły psją, która kazała mu przyłaczyć się do plemienia Macziguengów i wieść z nimi życie, jako samotny wędrujący gawędziarz - opowiadacz historii, czy to o innych członkach plemienia, rozrzuconych po olbrzymich obszarach amazońskiej selwy, czy o wizjach dobrych czarowników - saripagirich, którzy w tytoniowym zamroczeniu wylatywali przez dach do Inkite, czy też religijnych opowieści o stworzeniu świata, narodzeniu słońca, splameniu księżyca - Kashiriego i setki innych.

Tych opowieści Llosa nie słyszał ale potrafił je sobie wymyślić, dzięki wiedzy o maczigueńskiej mitologii, którą zdobył, dzięki której mógł stworzyć obraz gawędziarza, tak jak stworzył wyjątkowy sposób jego narracji. Ale też jest w tej książce, może nie tyle spór, bo ostatecznie sam Llosa nie zajmuje w temacie jasnego stanowiska, ale przeświadczenie Saula, owego Żyda, który stał się gawędziarzem, że zbrodnią na mieszkańcach amazońskiej selwy jest zarówno badanie ich zwyczajów jak i zanoszenie im własnej kultury, nakłanianie do zachodniego stylu życia, do wiary, do tworzenia społeczeństwa na wzór społeczeństwa wirakoczów.

Llosa pisze o Towarzystwie Lingwistycznym, ortodoksyjnie chrześcijańskim stowarzyszeniu, którego członkowie żyli wraz z pleminonami zamieszkującymi Amazonię (i nie tylko), ucząc się ich języka, tłumacząc Biblię na ich język, organizując im władzę, kacyków, zasady społeczeństwa "cywilizowanego". Fascynują mnie i przerażają zarazem, pisał o nich Llosa i jest w tym spostrzeżeniu coś oczywistego. Bo z jednej strony niesamowita wiara i poświęcenie członków Towarzystwa, zasługuje na szacunek, z drugiej jednak, ortodoksyjny fanatyzm, pycha i przekonanie i wyższości własnej kultury, którą dla dobra tych prymitywnych Macziguengów należy im zaszczepić, wydaje się być tym samym, co dziesiątkowanie plemienia w czasie gorączki kauczukowej ("czasu wykrwawiania drzew"). Działaniem bezkrwawym, ale prowadzącym do faktycznego zniszczenia plemienia, zniszczenia jego tożsamości, wtłoczenia w obce im schematy, unicestwienia ich odrębności.

Jak dobrymi intencjami piekło jest brukowane, tak nasz najlepszy ze światów brukuje dziewiczą Amazonię kiepskim wyzyskiem i tanią turystyką. Patrz, dzikus. Kiedy Heidegger pisał o umwelcie, pisał o pewnej jedności, która tworzy się między człowiekiem i przedmiotem przez niego używanem. Młotek nie jest więc czymś zewnętrznym, ale częścią ludzkiego ciała, ujmowanym, co potwierdziły badania neurologiczne, jako całość wraz z ręką. Podobnie traktujemy kulturę.  Dla białego człowieka, kultura i stanowiąca jej część religia stanowią część naszego ciała, element konieczny, gwarantujący istnienie. Jeśli więc stykamy się z człowiekiem, który tego elementu nie zawiera, odbieramy go jako niekompletnego, upośledzonego i próbujemy jego odrębność wyzyskać dla osiągnięcia takich czy innych celów. Może być to władza, może być to własne zbawienie, może być to pasja badawcza. Tak czy inaczej, jego odrębność jest dla nas zawsze wartościowana ujemnie, w tym sensie, że szczególnie wobec ludów prymitywnych, uznajemy ich wiarę, kulturę, organizację społeczną, jako strukturę niedorozwiniętą, chorą i jeśli rodzi się w nas chora empatia - próbujemy tę odrębność usunąć. Również - dla ich, szczególnie przez nas pojętego, dobra.

A kto wie czy właśnie wtedy, osadzając Macziguengów w stałych osadach, zakazując odwiecznego obowiązku wędrowania, ucząc ich Biblii jako religii prawdziwej, nie sprawiamy, że gdzieś w głebokich lasach, Kientibakori wraz z karimagirimi tańczy i śpiewa z radości, bo wie, że słońce niedługo upadnie.

axolotl
O mnie axolotl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura