Gromadzący się od paru dekad gospodarczy syf zaczął się wylewać na grecką ziemię w styczniu tego roku a już w maju było po ptakach: pomimo kolosalnej pożyczki wpompowanej w Grecję, uroczy ten kraj de facto się rozlatuje gospodarczo. Reakcje były różne: Komisja Europejska potępia spekulantów (jakby winą hien było to, że antylopa wzięła i zdechła), Niemcy wzięły się do przykręcania śruby, Francja wznowiła swoje eunusze jęki, Polska po staremu pcha się w ciemno do strefy euro... Nic nowego, prawda? Zasadniczo prawda, z jednym wyjątkiem...
Postępując według najlepszych wzorców opisywanych przez Sun-Tzu, chiński rząd / biznes / służby (za cienki jestem w polityce Państwa Środka żeby podejmować się rozgraniczania stref wpływów między tymi trzema ośrodkami) po cichutku wchodzą tylnymi drzwiami do Europy. Jak to się często zdarza w przypadku ofensywy, zaczynają od uderzenia w najsłabszym punkcie - a bez wątpienia A.D. 2010 w obrębie UE ten mało zaszczytny tytuł przysługuje Grecji. Kto chce, może oczywiście wierzyć w oficjalne deklaracje zauroczenia grecką oliwą i telekomunikacją - ale moim zdaniem znudzeni zabawą w taryfy i udawanie pokojowego (nomen omen) pekińczyka Chińczycy postanowili pokazać brukselskim bucom kto tak naprawdę rozdaje karty w światowej gospodarce.
Biorąc poprawkę na temperament strajkujących na ateńskich ulicach, nawet niespecjalnie się dziwię, że grecki rząd na to poszedł. Ciekawe tylko, kto będzie następny - i czy Chińczycy umieją się uczyć na cudzych błędach.