Bartłomiej Radziejewski Bartłomiej Radziejewski
85
BLOG

Zmiękczanie chrześcijaństwa

Bartłomiej Radziejewski Bartłomiej Radziejewski Polityka Obserwuj notkę 6

W Europie roi się dziś od „miękkich konserwatystów” i chadeków z „ludzką twarzą”, którzy są już nimi tylko z nazwy. Daje to wierzącym kojące poczucie, że mają reprezentację w ważnych gremiach, odwracając uwagę od faktu, że o ich interesy nikt już nie walczy.

Zadowolenie konserwatywnych komentatorów ze wzrostu popularności centroprawicy w Europie jest naiwnością podszyte. Bo unijne partie chadeckie ewoluują coraz bardziej w stronę tzw. „miękkiego konserwatyzmu”, dla którego sprzeciw wobec aborcji czy homoseksualnych „małżeństw” nie jest już politycznym priorytetem.


Niespełnione nadzieje

David Cameron, lider brytyjskich torysów i Nicolas Sarkozy, francuski prawicowy prezydent, byli swojego czasu wielkimi nadziejami konserwatystów. Pierwszy ze względu na szanse przełamania wieloletniego monopolu socjalistów w Wielkiej Brytanii. Drugi, bo w 2007 roku rozgromił lewicę w wyborach prezydenckich i parlamentarnych, budując potężne zaplecze dla konserwatywnej kontrrewolucji. Jednak obaj zawiedli. Zamiast odkręcać fatalne „osiągnięcia” postępowej lewicy: dyskryminację chrześcijan, legalizację aborcji i związków jednopłciowych, popłynęli z nurtem epoki. Nie tylko zaakceptowali wszystkie te „zdobycze”, ale też stali się ich zagorzałymi promotorami.

W efekcie, w Wielkiej Brytanii i Francji nie ma dziś już poważnych sił walczących o powrót wartości chrześcijańskich do polityki. Prawica i lewica różnią się jedynie akcentami. Pierwsza stawia bardziej na gospodarkę, druga – na przyśpieszanie kulturowej rewolucji, mającej zbudować nowe społeczeństwo, wyzwolone od takich „balastów”, jak religia, rodzina i tradycja. Natomiast samej rewolucji żadne liczące się partie nie kwestionują. I nie jest to problem poszczególnych krajów, lecz powszechne w Europie Zachodniej zjawisko. Dechrystianizacja polityki w większości krajów tego regionu już się dokonała, a w pozostałych (np. w RFN) – intensywnie postępuje.

Dlaczego tak się dzieje? I to pomimo tego, że (jak pokazują Europejskie Badania Wartości) na Starym Kontynencie coraz więcej osób deklaruje się jako chrześcijanie? Aby odpowiedzieć na te pytania, musimy zrozumieć stosunek współczesnej Europy do religii.


Prywatyzacja, czyli neutralizacja wiary

Wierzysz w Boga? Uważasz Jezusa za Zbawiciela, a Biblię za Słowo Boże? Proszę bardzo, ale to twoja prywatna sprawa – oto złota zasada europejskiej debaty publicznej. Kto ją łamie, publicznie manifestując swoją wiarę, dopuszcza się nie tylko głębokiego nietaktu, ale też daje pretekst do wykluczenia go z polityki. Boleśnie przekonał się o tym Rocco Butiglione, kiedy Parlament Europejski utrącił jego kandydaturę na członka Komisji Europejskiej za stwierdzenie oczywistego faktu, że czynny homoseksualizm jest w świetle nauczania Kościoła grzechem.

Chrześcijaństwo zostaje więc sprowadzone do poziomu sprawy intymnej. We własnych myślach możemy się nim cieszyć do woli. Ale już w sferze publicznej obowiązuje „neutralność światopoglądowa”, choć należałoby mówić raczej o ideowej neutralizacji. Bo obecna w polityce fanatyczna i pseudonaukowa wiara w postęp czy globalne ocieplenie nie budzi sprzeciwu europejskich elit. Budzi go tylko religia.

I tak jak pod płaszczykiem walki z tyranią eliminowano w starożytnej Grecji niewygodnych przeciwników politycznych, w dzisiejszej Europie „neutralność” służy jako bat na chrześcijan.


Uciskana większość

Wydawałoby się, że chrześcijanie, będący w końcu zdecydowaną większością Europejczyków, mogliby ten stan rzeczy łatwo odwrócić. Nic bardziej mylnego. Historię zawsze tworzyły bowiem mniejszości. Wpływowe, zdolne do mobilizowania mas, ale jednak mniejszościowe grupy ludzi z wizją i determinacją.

W liberalnej demokracji formalnie rządzi większość. Jednak to tzw. „głośne mniejszości” nadają ton demokratycznej polityce. Potrafią bowiem przedstawić się jako grupy uciskane, wykluczane i pozbawiane praw, co daje im żelazny argument w walce o swoje żądania; przecież szanujące prawa człowieka państwo nie może nikogo wykluczać.

Europę zdominowała mniejszościowa postępowa lewica. Opanowała ona współczesne areopagi (określenie Jana Pawła II), czyli ośrodki kultury: media, uniwersytety, organizacje pozarządowe. Dzięki temu ustala reguły gry. Pomagają jej w tym „głośne mniejszości”: homoaktywiści, feministki, ekolodzy. A że są to reguły ustalane bez chrześcijan i nie dla nich – staje się coraz „oczywistszą oczywistością”. Podobnie jak to, że nawet najsilniejsza partia chrześcijańska nie jest w stanie ich zmienić.

Wierzący pragnący budować społeczny ład niesprzeczny z zasadami swojej wiary (do czego jasno wzywa wszystkich chrześcijan Pismo Święte) staje dziś przed dylematem: zgodzić się na uznanie religii za sprawę prywatną i być w polityce czy też bronić integralności wiary za cenę znalezienia się na marginesie. I wielu, zbyt wielu, wybiera to pierwsze rozwiązanie. To zgodne z logiką budowania politycznej siły: najpierw znaleźć się w głównym nurcie zdarzeń, a dopiero potem walczyć o wartości. Na tej drodze kryje się jednak diabelska pułapka. Ceną uczestniczenia jest bowiem w tym przypadku uznanie laickiego dogmatu „neutralności światopoglądowej”. A w konsekwencji, prywatyzacja, czyli neutralizacja wiary. Bo po przyjęciu reguł wykluczających religię z polityki chrześcijanie są rozbrojeni – nie mają już argumentów, aby domagać się szacunku dla wartości, o które troska popchnęła ich do działalności publicznej.  

Nie dostrzegając tego problemu, europejska prawica dała się zamknąć w zaklętym kręgu poprawności politycznej. Może deklarować przywiązanie do chrześcijaństwa, ale gdy tylko spróbuje wcielić je w życie, jest natychmiast pacyfikowana. W konsekwencji, w europejskich parlamentach roi się dziś od „miękkich konserwatystów” i chadeków z „ludzką twarzą”, którzy są już nimi tylko z nazwy. Ich religijność jest czysto deklaratywna - „kremówkowa”. Daje wierzącym obywatelom kojące poczucie, że mają reprezentację w ważnych gremiach, odwracając uwagę od oczywistego faktu, że o ich interesy nikt już nie walczy.


Rewolucja u bram

Nie jest tak źle – odpowiedzą niektórzy, powołując się na przykłady Włoch lub Polski. Przecież w tych krajach kulturowa rewolucja jeszcze się nie dokonała. Kluczowe jest jednak słowo „jeszcze”.

Silvio Berlusconi, przy wszystkich swoich wadach, jako polityk zdołał zablokować lewicę w jej dążeniu do upowszechnienia aborcji, eutanazji i jednopłciowych „małżeństw”. Czy ten stan rzeczy się utrzyma? Dziś zależy to we Włoszech od jednego człowieka: premiera, szefa partii rządzącej i magnata medialnego jednocześnie. I ten człowiek, Berlusconi, jest akurat katolikiem. Co będzie jednak , gdy zniknie ze sceny politycznej? Kto zagwarantuje, że po rozpadzie jego polityczno-biznesowego imperium skuteczna obrona cywilizacji życia będzie nad Tybrem możliwa?

Nie łudźmy się też co do naszego podwórka. Wywoływanie tematu eutanazji, pozytywny stosunek do in vitro czy typowo feministyczny pomysł wprowadzenia parytetów na uczelniach dowodzą, że bijąca rekordy popularności Platforma Obywatelska także „mięknie”. Czym to się może skończyć, pokazują losy brytyjskich torysów. Są oni dziś gorącymi zwolennikami dyskryminacji chrześcijan, przywilejów dla homoseksualistów i walki z globalnym ociepleniem. Lewica? Skąd – „miękki konserwatyzm”.


Chrześcijańska kontrrewolucja?

W tym kontekście, uspokajający ton konserwatywnych komentatorów, odwołujący się do korzystnych dla chrześcijaństwa badań nastrojów społecznych, trzeba widzieć jako kolejne zagrożenie. Bo usypia czujność i wzmacnia fałszywe poczucie, że „nie jest źle”. Tymczasem to nie społeczeństwa, lecz zorganizowane i zdeterminowane mniejszości decydują o (nie)obecności religijnych wartości w polityce. Postępowa lewica jest taką grupą. I skoro przeprowadziła kulturową rewolucję w będącej do niedawna bastionem katolicyzmu Hiszpanii, jest zdolna zrobić to wszędzie.

Jeśli my, chrześcijanie, chcemy mieć realny wpływ na politykę w Europie, musimy wypracować zupełnie nowy język i argumentację w debacie publicznej. Oraz zbudować cały system ośrodków nacisku, zdolny do skutecznego ingerowania w dyskusje toczone w głównych mediach i w politycznych salonach.

Równie trudnego zadania nie mieliśmy od setek lat. 

 

Tekst ukazał się w "Gościu Niedzielnym"  nr 27/2009.





 

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka