binkovsky binkovsky
456
BLOG

Słodkie koktajle Mołotowa

binkovsky binkovsky Polityka Obserwuj notkę 0


 

„Przedstawiał tu cały pokrewny mu rodzaj, kobiet i mężczyzn ani szczególnie zdolnych, ani bardzo zajmujących – ludzi, których istnienie opiera się po prostu na uczciwiej wierze i instynktownej odwadze. Nie chodzi mi o odwagę wojskową ani odwagę cywilną, ani żaden specjalny rodzaj odwagi. Mam na myśli te wrodzoną zdolność do spojrzenia pokusie prosto w oczy – gotowość bynajmniej nie intelektualną, lecz pozbawioną pozy – odporność być może, wyzbytą z wdzięku, ale bezcenną – instynktowną i błogosławioną, nieugiętość wobec zewnętrznych i wewnętrznych trwóg, wobec potęgi przyrody, wobec kuszącego ludzkiego zepsucia- nieugiętość popartą przez wiarę, która nie ulega sile faktów, niedostępna jest dla zarazy przykładu, dla ponętnej idei. Precz z ideami! To są włóczęgi, łaziki, co się dobierają do tylnych drzwi duszy, aby cząstka po cząstce unosić naszą istotę; aby wykradać okruchy wiary – tej wiary w parę prostych pojęć, których człowiek musi się trzymać, jeśli chce żyć przyzwoicie i mieć lekką śmierć”(Joseph Conrad, Lord Jim, tłum. Aniela Zagórska)

Gazet Kuźma Iwanowicz nie czytywał, o wszystkich nowinkach dowiadywał się z knajpy; w fabryce - jeszcze przed rewolucją – coraz to powstawały kółka socjalistów, kółka samokształceniowe, dziewięćset piąty upłynął pod znakiem strajków, wieców, swobód (…) Kuźma Iwanowicz nie brał nigdy udziału w ruchu robotniczym (chociaż w piątym roku musiał się ukrywać z powodu synów) – polityka nie zajmował się nigdy – ale pobił kiedyś inżyniera, który, nie wiadomo za co, czepiał się robotnika w jego oddziale, zawsze był gotów walczyć w obronie swego oddziału i oddział był zawsze po jego stronie. Do przewrotu październikowego Kuźma Iwanowicz (...) ustosunkował się biernie – po Październiku (…) został kierownikiem elektrowni, ale jego życie nie uległo zmianie” (Borys Pilniak, Maszyny i wilki, tłum. Janina Dziarnowska)

 

Tako rzecze Dostojewski

           W chwilach zwątpienia i frustracji syfiastą rzeczywistością zdarza mi się zastanawiać jakież to zagadnienia nurtują wszelkiej maści antysystemowców i działaczy wywrotowych? Co takiego wpędza ich w stan politycznej depresji? I najważniejsze być może, które tematy maja moc podważania ideowej pewność i przekonania o słuszności obranej drogi? A przecież pewność własnych działań i żelazna wola - „aktywizm bez alienacji” - bywają w akcjach politycznych sprawą kluczową. Historia uczy, że często decydują o życiu i śmierci, zaskakujących sukcesach i niespodziewanych porażkach, o upadkach rządów i wyłanianiu się z niebytu nowej władzy. Jedni ot tak (jak to się mówi – z głupia frant) „znajdują władzę na ulicy”, albo pławią się niezasłużenie w powodzeniu i tryumfach, drudzy permanentnie natykają się na przeszkody, które oddalają od najbardziej nawet pospolitych celów. No cóż, nie wszyscy rewolucjoniści mają szczęście działać się w Petersburgu po rewolucji lutowej, gdzie jak się zdaje władza faktycznie leżała na miejskim bruku. Z reguły nie jest tak łatwo. Ktoś spóźnia się na pociąg odjeżdżający ze stacji NIEWOLE i przegrywa życie, inny z kolei prześpi stację WOLNOŚĆ tracąc szansę na przejęcie władzy, a reszta obudzi się pewnego chłodnego poranka na przystanku GROBÓW nie osiągnąwszy niczego. Stąd wskazanie elementów, kształtujących mniej lub bardziej wprost świadomość oraz sposób działania „lewolucjonistów”, wydaje się zadaniem z gatunku istotnych i pożytecznych. Jak już wspomniałem mam na myśli czynniki „depresjogenne”, negatywne, odbierające wolę działania zrośnięte z pewnymi formami lewicowego elitaryzmu. Odnoszące się do tych, którzy siedzą podkurwieni w swej mikroniszy i umacniają się w radykalizmie, bądź brylują na salonach czy w modnych lokalach, dumni ze swego zaangażowania, czując wszakże z tyłu głowy nieprzyjemne kołatanie niespełnienia.

           Myśląc o postaci politycznego frustrata (niezależnie czy przynależy do rebelianckiej prawicy, czy rebelianckiej lewicy) i trawiących go niepokojach nie możemy zapomnieć o całej upiornej menażerii postaci wyjętych z prozy Dostojewskiego. O tych wszystkich zbiedniałych inteligentach, radykałach bez jakiejkolwiek przynależności, którzy w zapyziałych mieszkaniach układają swoje manifesty, dopracowują teorie i rozkładają na czynniki pierwsze dyskursy władzy. A które to manifesty, teorie, dyskursy odbierają stopniowo sen, życiowe powodzenie, być może również rozum i prowadzą w konsekwencji do nieuchronnej, jak się zdaje, zbrodni. Czytając fragmenty prozy Dostojewskiego, w których opisuje środowiska rebelianckie, nie sposób nie przyznać głębokiej mądrości powiedzeniu o rewolucji, która kieruje ludźmi (nigdy odwrotnie), a następnie pożera zapatrzonych w nią entuzjastów i aktywistów. Czyż nie są oni od początku przeklęci i skazani na klęskę? Wydaje się, że płomień idei, który miał zmienić oblicze ziemi (niezależnie od szerokości geograficznej zawsze „TEJ ZIEMI”) wypala im wnętrze, a puste oczy prowadzą na śmietnisko historii. Nie chodzi przy tym o postacie pierwszoplanowe, najbardziej mroczne czy zdegenerowane, wokół których snuje się akcja powieści, ale o tych, którzy przemykają przez scenę jakby niezauważalnie, po cichu. Możemy wspomnieć poczciwego, ale tragicznego Szatowa, owładniętego obsesją samobójstwa Kiryłowa, Szygalewa (znawcę obyczajów ludu rosyjskiego) wychodzącego w swoich postulatach od niegraniczonej wolności, a kończącego na totalnym zniewoleniu, czy Polaków, opisanych na kartach „Zapisków z martwego domu”, którzy nawet wewnątrz piekła zsyłki zachowują, wrogie w stosunku do innych, buńczuczność, wyniosłość i ducha konspiracyjnego. Na marginesie warto dodać, że w pierwotnej wersji „Biesów” to Polacy mieli być rozsadnikiem idei nihilistycznych na terenie carskiej Rosji.

           Szlachetni (mniej lub bardziej, nie chciałbym naiwnie idealizować) „szaleńczy” niepotrafiący pokonać mielizn własnych systemów, planów i strategii, zderzający się co chwila z murem niemożności i sytuacjami, które wykazują ich realną bezwolność, mogą skończyć albo w domu wariatów, albo na służbie u wroga, z którym dotychczas walczyli. Być może wszelka antysystemowość, radykalizm polityczny, podważanie społeczno – kulturowego status quo ma w sobie coś z budzącej niesmak i śmieszność donkiszoterii, która kończy się w kazamatach i oddziałach tajnej policji?

           A co z tymi, którzy stracili szansę (np. z przyczyn metrykalnych) na udział w realnej konspiracji i nie mogli wykazać się bezkompromisowością w obliczu bezwzględności wroga i grozy sytuacji? Wydaje się, że spóźnieni marzą (z reguły nad kartką papieru, albo przed monitorem komputera) o jakimś nowym pogromie, krwawych represjach, o millenarystycznej walce, egzystencji w mrokach podziemia, zejściu w drugi, a nawet trzeci obieg, o przeżyciu oczyszczających chwil cierpienia. Albo sami kreują wizję prześladowań i poniżania, chcąc przedstawić się jako ofiary bądź niezłomni bojownicy. W ostatnich latach taki styl prezentują nowonarodzeni antykomuniści (z reguły młodzi działacze partii politycznych), prawicowcy węszący wszędzie zdradę i zamach na Najjaśniejszą oraz konserwatyści przerażeni tęczowymi euro-brygadami czy „szwecjalizmem”. Pod tymi ideowo – politycznymi pobudkami kryje się moim zdaniem dwuznaczne pragnienie ekscesu, dzięki któremu mogliby sobie do woli poużywać, „pogwałcić”, „pokierdasić” (jak pisał Witkacy w „Szewcach”), zanurzyć się w „politycznym grzechu”, który zostanie jednak usprawiedliwiony wyższym porządkiem i moralnymi powinnościami. Konserwatyzm zamiast bronić elementów ładu społecznego i wartości ważnych z punktu widzenia istoty doktryny, nie różni się wiele od tak wstrętnej i heroicznie zwalczanej przez wyznawców „euro-komuszej barbarii cywilizacyjnej”. Też chce osiągnąć mityczną hegemonię kulturową, stosować w działaniu politycznym zasadę „dziel i rządź”, wykluczać przeciwników i decydować, które z idei czy postaw są słuszne, dopuszczalne i legalne (jakże to bliskie „katechizmowi” i metodzie Piotra Wierchowieńskiego). Nawet jeśli elementy te zaliczymy do sfery techniki politycznej i potraktujemy jako narzędzia, które mają umożliwić realizację zasad i postulatów konserwatywnych, to niestety same idee jawią się jako nieciekawe i odstręczające. Ograniczają namysł nad problemami współczesnej kultury czy społeczeństwa do frazesów neoliberalnych wzbogaconych o dogmaty katolicyzmu politycznego („zamerykanizowanej” i protestanckiej w istocie wizja wspólnoty politycznej, społeczeństwa i „sprywatyzowanej rodziny na swoim”, „chodzenia do Kościoła”, walki z „cywilizacją śmierci” czy telenowelowego patriotyzmu). Tak rozumiany światopogląd konserwatywny przybiera postać postnowoczesnego „nihilizmu” a’rebours i znajduje ujście w płaczliwo – godnościowej, pseudorebelianckiej prawicy, której przedstawiciele nie potrafią zrozumieć logiki współczesnych przemian cywilizacyjnych czy też – jak to sami lubią określać – odpychającej, amoralnej nowoczesności.

Niech rozkwita sto kwiatów, niech spiera się sto szkół… ogrodniczych

           W kontekście politycznej frustracji i niespełnienia chciałbym uważnej przyjrzeć się radykalnej lewicy „wywrotowej” i zagrożeniom czy uwikłaniom jej teorii i praktyki, które odnoszą się do pierwiastka prospołecznego (populistycznego). Stanowi on jakby nie patrzeć esencję lewicowej filozofii politycznej, a współcześnie wywołuje niezmiennie wiele rozbieżnych interpretacji, zwłaszcza przy określaniu politycznej strategii najmniejszej nawet partii, ruchu czy środowiska. Napięcie pojawia się na styku jej różnorodnych form, programowych postulatów, które mają być realizowane czy wyboru społecznej bazy. Tło dla tych ogólniejszych rozważań niech zarysują przedstawiciele starej, radykalnej prawicy oraz radykałowie z lewego skrzydła, także weterani politycznej aktywności, ale, co paradoksalne, jak najbardziej współcześni i aktualni.

           Wielu działaczy lewicowych z pełnym przekonaniem podpisałoby się pewnie pod słowami Friedricha Georga Jüngera, wściekle radykalnego konserwatywnego rewolucjonisty, który rzucając wyzwanie europejskiemu porządkowi stwierdził: „Wysadzimy Europę w powietrze, Scytów nazwiemy przyjaciółmi i z Tatarami wypijemy bruderszaft”© i pisał dalej o tańczeniu na gruzach humanitarnego braterstwa, ekonomizmu czy o podrzynaniu gardeł „kapłanom” dekadentyzmu. Paradoksalnie bliska może okazać się również publicystyka Ernsta Jüngera z okresu jego walki z Republiką Weimarską. Zwłaszcza kiedy w postawie nieugiętego „pruskiego anarchisty” nawoływał: „Rewolucja! Rewolucja! To właśnie musimy nieustannie głosić, nienawistnie, systematycznie, nieprzejednanie, choćby trwało to jeszcze dziesięć lat. Jeszcze tylko nielicznie rozpoznali tę konieczność w całej rozciągłości, jeszcze w pełnym rozkwicie trwają sentymentalne brednie o zbrataniu i pojednaniu poprzez wszelkie możliwie rodzaje ducha (…) Rewolucja nacjonalistyczna nie potrzebuje kaznodziejów spokoju i ładu, potrzeba jej głosicieli zdania: «Pan przyjdzie do Was z ostrzem swego miecza». Powinna wyzwolić imię rewolucji z tej śmieszności, która w Niemczech przylega do niej od blisko stu lat (...) Mniej ciepełka, mniej członków, więcej aktywności! Centralne sterowanie! Apelujmy do robotników! Precz ze wszystkimi stęchłymi iluzjami pokoju ekonomicznego! Pracodawcy nie są naszymi marionetkami! Należy rozbudować i scentralizować nacjonalistyczne związki zawodowe, a ich kierownictwo winno przypaść w udziale nacjonalistycznie usposobionym  robotnikom”. Albo gdy z żarliwością i prostotą buntownika kreślił swój program polityczny: „Żadnych kompromisów, żadnych głosowań, żadnych koncesji”. Nie brzmi to znajomo, drodzy lewacy? Przywołałem tych dwóch, wybitnych skądinąd, autorów związanych z niemiecką rewolucją konserwatywną nie w celu szukania analogii czy (o zgrozo!) tropienia infiltracji lewicowego światopoglądu przez myśl reakcyjną. Chciałbym natomiast wyraźniej ukazać niebezpieczeństwo „spalania się” w radykalizmie metod działania i bezkompromisowych stylów myślenia, wiodących na manowce „stirneryzmu”, ”sorelianizmu”, rewolucyjnego romantyzmu (niezależnie od tego czy mamy do czynienia z romantyzmem faszystowskim czy proletariackim), „walki dla samej walki”, specyficznego elitaryzmu i narastającej niechęci do ludu (doskonałym przykładem są weterani rewolt 68 roku i duch tamtego czasu, który unosi się nad niektórymi lewicowymi środowiskami). Pamiętajmy, że pewien mentalny arystokratyzm, wyniosłość, indywidualny radykalizm prowadzący do wyobcowania ze zbiorowości, niechęć do tłumu zwykłych ludzi czy zamykanie się w wieży z kości słoniowej w geście odrzucającego nowoczesny świat anarchy bliskie jest postawie konserwatywnej, ale hołdowanie takiemu stylowi wśród lewicowców budzić powinno słuszne zdziwienie.

           Jakże często słuszna nienawiść do elementów budujących demoliberalny ład odbiera trzeźwość spojrzenia, prowadzi do negacji własnego światopoglądu i oddala od postawionych na początku celów. Z reguły środowiska niezależne podejmują działania aprioryczne względem świadomości i rozeznania poszczególnych grup społecznych. Powoduje to groźbę rozejścia się „twardego” przekazu i bezkompromisowej praktyki z oczekiwaniami czy wyobrażeniami zwykłych obywateli. Nawet w sytuacji, gdy analiza jest trafna, a rozwiązania niezbędne i korzystne dla ogółu. Zdarza się, że podjęcie najbardziej prospołecznych, zgodnych z interesami ludzi starań może okazać się zbyt „awangardowe”, wywołując jedynie obojętne wzruszenie ramion. Przyczyny takiego stanu rzeczy bywają z reguły, powiedzmy to uczciwie, zupełnie obiektywne - zbyt słaba komunikacja, niedoinformowanie, zniechęcenia do jakichkolwiek form wspólnej aktywności, atrofia społeczna. Lud, który po prostu nie rozumie (po prostu nie chce zrozumieć, nie jest w stanie etc.) i nie wspiera proporcjonalnie do naszych pragnień, budzić może odrazę i niechęć wielokrotnie większą niż cyniczni egoistów z neoliberalnej prawicy. Działa w tym przypadku psychologiczny mechanizm prowadzący w tajemniczy sposób od dobroczynności ku nienawiści w stosunku do podmiotu, któremu się pomaga. Może to być zwykłe znużenie i zniechęcenie, a w skrajnych przypadkach zakamuflowana dyskryminacja, bądź podszyty niejasnymi uczuciami paternalizm. Zawiedzione nadzieje i nieudane próby pomocy są w stanie jeszcze wzmocnić ten resentyment. Peter Sloterdijk w swojej „Krytyce cynicznego rozumu” trafnie zauważa: „Poczucie godności i potrzeba szacunku u ludzi przegranych często wywołuje ich silną obronę przed pomówieniem o urzeczowienie samych siebie, które skryte jest w podtekście każdej politycznie umotywowanej pomocy. Właśnie ci najbiedniejsi odczuwają potrzebę samoobrony, której stłumienia należy się słusznie obawiać wówczas, gdy zaczynają myśleć o sobie jako o ofiarach i nie-podmiotach. Godności „biednych świń” polega na tym, że jedynie one same, z własnej woli mogą powiedzieć, że są biednymi świniami. Ktoś inny, kto chciałby im to włożyć w usta - obraża je, jakkolwiek dobre mogłyby być jego zamiary”. Takie ujecie tematu jest oczywiście jednym ze sposobów krytyki europejskich systemów pomocy społecznej i służy podważaniu celowości funkcjonowania rozbudowanych instytucji państwa opiekuńczego (a tak naprawdę jakiegokolwiek udziału organów władzy publicznej w gospodarce czy polityce społecznej), ale warto te zarzuty potraktować poważnie (mimo, że one same często nie są poważne) i przemyśleć w kontekście lewicowej strategii. Zwłaszcza w zderzeniu z akcjami „walki z wykluczeniem” czy propozycjami „pomocy najsłabszym”, które jakże często służą jedynie petryfikacji antyspołecznego sytemu. Napięcie pomiędzy potrzebami wykluczonych a zorganizowaną pomocą, o którym pisze niemiecki filozof, da się rzetelnie przedstawić i praktycznie zredukować jedynie w ujęciu populistyczno – „plebejsko” - lewicowym, pozwalającym ominąć mielizny neoliberalnej krytyki państwa opiekuńczego oraz antyspołecznego elitaryzmu Nowej Lewicy. Ale wymaga to zmiany strategii środowisk społecznie zaangażowanych oraz oddzielenia postaw realnie prospołecznych od tych, które są jedynie manipulacyjną „dobroczynnością” na służbie aktualnej propagandy.

           Dobrym przykładem takiego niezrozumienia przewrotnych praktyk współczesnej władzy ekonomiczno – politycznej jest poszukiwanie przyczyn różnorodnych patologii i wykluczeń tylko i wyłącznie w czynnikach zewnętrznych, środowiskowych czy ogólnospołecznych. Zapominając, że w ostatecznej instancji mamy pojedynczego człowieka i jego wolną wolę, a także określoną sferę interesów, gospodarczych uwikłań oraz indywidualnych decyzji. A przecież to konkretny człowiek decyduje w konkretnej sytuacji, czy pobić przechodnia, okraść sklep, bądź rzucić się ponownie w wir nałogu, a konkretna grupa interesów podejmuje się skorumpowania polityka licząc na właściwe rozstrzygnięcie w sprawie. Dogmatyczne wytyczanie granic dyskusji o potrzebach, nadziejach i zdolnościach zwykłego człowieka oraz zrutynizowany (i zupełnie niegroźny jeśli chodzi o wnioski) opis przyczyn degrengolady społecznej - pomijający indywidualną sferę decyzji, osobistej odpowiedzialności czy winy określonych osób i grup - nie ma nic wspólnego z lewicowym dążeniem do poszerzenia sfery wolności, sprawiedliwości, podnoszeniem kulturalnej i społecznej świadomości. Wzmacnia jedynie opresję i czyni walkę jeszcze trudniejszą. Oczywiście nie chodzi o rezygnację z poszukiwania ogólnych i systemowych przyczyn degradacji czy wykluczania, ale mechaniczne koncentrowanie się na abstrakcyjnej „ofierze”, „nie – podmiocie” jakiegoś bliżej niesprecyzowanego wyzysku, bez odniesienia do żywej i namacalnej sfery interesów, wpływów czy uzyskiwanych korzyści, jest na rękę strukturom zarządzającym kapitalizmem czy sferą polityką. System przejawia jak wiadomo zdumiewającą zdolność wchłaniania wszelkich krytyk czy oskarżeń, a im bardziej są one ogólne i niezakorzenione, tym łatwiej jest je spacyfikować.

           Skoro negujemy wolność człowieka (jego ściśle prywatny heroizm, dzięki któremu może zachować osobistą godność) w starciu z brutalnymi zasadami „królestwa konieczności”, odbieramy mu także jakąkolwiek samodzielność (i wolę) w dążeniu do poprawy swojej sytuacji. Zbiedniały motłoch czy grupy społeczne zagrożone pauperyzacją stają się w takim przypadku nie tylko ofiarami zewnętrznych mechanizmów, ale i paradoksalnie zasadniczą przeszkodą na drodze do zmiany i przezwyciężenia opresyjnego Systemu. Chęć odegrania się na wstrętnym świecie, kieruje żale i wyrzuty działaczy w kierunku ludu, który jest za mało rewolucyjny, nieświadomy, przeżarty patologią, lenistwem, głupotą, wypełniony złogami reakcyjnych przesądów, „fałszywej świadomości” i niebezpiecznymi emocjami. Jawi się rewolcom jako odpychający pół – automat wymagający przymusowej reedukacji i kontroli. A to w najlepszym razie skończy się „socjaldemokratycznym” paternalizmem, który trzyma sztywno za mordę wszelką społeczną aktywność i na dłuższa metę pogłębia wykluczenie, a nie wymarzoną rewolucją.

           Wróćmy do prawicowych spiskowców i specyficznego sojuszu ekstremów. Czy to nie przypadek, że „bojownicy” 1968 roku, przyjmujący pewne style myślenia, schematy analiz, figury retoryczne charakterystyczne dla wrogiej liberalnej nowoczesności prawicy, m.in. braci Jüngerów, barona Evoli (określanego w tym czasie „Marcusem prawicy”; bliskiego ze względu na głęboki irracjonalizm i postawę bezwzględnej kontestacji zastanego świata) czy Carla Schmitta, tak szybko odrzucili swoją (dość powierzchowną przyznajmy) społecznie zaangażowaną postawę? Najważniejszym katalizatorem tej wolty było oczywiście zrozumienie, gdzie stoją konfitury i kto tak naprawdę płaci rachunki, ale wpływ miało również poczucie zawodu niewielkim przełożeniem własnych postulatów na świadomość proletariatu oraz wybór elitarystycznego sposobu rozwiązywania problemów społeczno – kulturowych. Oba radykalizmy dostrzegały zmierzch dawnych form politycznego działania. Mohlerowska „oś czasu” (to pojęcie używane było w kontekście niemieckiej rewolucji konserwatywnej, ale doskonale opisuje również Maj’68) została przekroczona, co uniemożliwia wykorzystanie dotychczasowych formuł analizy świata polityki, są one nieadekwatne do opisu rzeczywistości. Wola zmiany społecznej i politycznej wymusza stworzenia nowego język interpretacji, który ma zabezpieczyć polityczną praktykę przed chorobą konformizmu i cynicznego oportunizmu dawnych reżimów, w momencie kiedy rewolucyjna „czapeczka” zamieniana była na uniform funkcjonariusza czy urzędnika. W odniesieniu do części przedwojennej prawicy oznaczało to odejście od tradycyjnego konserwatyzmu, monarchizmu i nacjonalizmu, a u kontrkulturowych buntowników zanegowanie strategii socjaldemokratycznej czy syndykalistyczno – robotniczej. Ale jeżeli w tym pierwszym przypadku udało się stworzyć zalążki nowych „strategii chaosu”, ideowych fundamentów „rewolucji z prawa” i w sposób jak najbardziej realny oddziaływać na świadomość i wybory politycznie zaangażowanej młodzieży, to fala kontrkulturowego radykalizmu sprzed czterdziestu lat prezentuje się zadziwiająco niegroźnie, pusto i niesamodzielnie.

           Skąd więc taki sukces? Powodzenie „światopoglądu krytycznego” było możliwe dzięki makiawelicznemu sojuszowi z globalnym kapitalizmem, który nerwowo poszukiwał nowych dróg ekspansji. Emancypacyjna kontrkulturowość, radykalizm idealnie odpowiadający potrzebom kampanii reklamowych, kult młodości i seksualność wyciągnięta z patriarchalnych sypialni, postulat "rozkoszy bez granic" spełniały marzenia biznesowych strategów. „Postmodernistyczna lewica” potrzebowała z kolei potężniejszego niż proletariat i bardziej skutecznego partnera, który zapewniłby trwanie niezależnie od zmian politycznych i wyborczych czy społecznych „kaprysów” wiecznie niezadowolonego tłumu. Większość sukcesów środowisk wyrastających z protestów lat sześćdziesiątych łączy się z tryumfami nowoczesnego, wszechświatowego kapitalizmu. O sile i trwałości tej symbiozy niech świadczą kulturowo – społeczne efekty thatcheryzmu i reaganomiki (pomińmy te związane z deregulacją polityki społecznej i niszczeniem sfery publicznej). Zamiast powrotu do konserwatywnych zasad porządku, hierarchii i tradycyjnej moralności (co było jednym z istotniejszych założeń anglosaskiej, wolnorynkowej kontrrewolucji), ówczesna neoliberalne korekta wzmocniła i zradykalizowała pewne aspekty nowolewicowej „utopii”, tj. społeczeństwo nowoczesne, indywidualistyczne, złożone z wyemancypowanych, wolnych jednostek. Tyle, że utopia zrealizowała się w świecie bezwzględnej kapitalistycznej opresji i wyzysku, o zoologiczne niekiedy sile. Współczesna rzeczywistość nie przypomina może angielskich fabrycznych umieralni z XIX w., ale jak najbardziej zasługuje na miano odrażającej, ze względu na swój „totalizm”, bezalternatywność i perfidię, która pozwala zneutralizować każdą niemalże formę kontestacji; jedną z form tego komercyjnego kulturkampfu jest odurzanie niezdecydowanych i biernych obserwatorów hasłami samospełnienia, wolnego wyboru, ewentualnie „społeczną odpowiedzialnością biznesu”, ”etyką korporacyjną”, ekologiczną „wrażliwość” w działalności gospodarczej. Dawne wolnościowe postulaty skrojone zostały na miarę najbardziej płytkiego konsumeryzmu i skorelowanego z nim społecznego wyzysku.

           Wszystko to pokazuje jak w soczewce miałkość tej lewicowej filozofii politycznej (choć oczywiście nie był to zamknięty, jednolity system, ale zbiór wielu projektów, działań, opinii, pomysłów i eksperymentów). Uniemożliwiała bowiem głębsze przyjrzenia się problemom ekonomiczno-socjalnym i dotarcie do mechanizmów, które je generowały (pozostając na poziomie karnawału czy nowomodnej paplaniny), rozmywała odpowiedzialność za podejmowane działania (nie chodzi o konkretne czyny bądź ekscesy, ale o szerszą perspektywę i konsekwencje długoterminowe akcji politycznych), pozbawiona była jakiegokolwiek zakorzenienia społecznego. Znudzenie©, poczucie niespełnienia, nerwowe poszukiwanie przyczyn oporu materii szybko zajęły miejsce ekscytacji (chwilowej), nadziei (płonnej) i zaangażowania (powierzchownego) w sprawy robotników, proletariatu, wyklętego ludu Ziemi etc. Nie jest to czymś zaskakującym, bynajmniej. Postępowa inteligencja stopniowo znajdowała, jak to postępowa inteligencja ma w zwyczaju, nowe „podniety” i duchowe inspiracje, które przechodziły od narkotyczno – seksualnych eksperymentów po fascynacje  duchowością Wschodu (w pierwszym okresie po 68 r.). Robotnicza awangarda, która niczym taran miała zburzyć nasycone dobrobytem mieszczańskie społeczeństwo, została tam gdzie, napotkali ją młodzi bojownicy, czyli za murami fabryk i zakładów. Przestała być sexy, stając się męczącą i odpychającą masą (aczkolwiek od samego początku dostrzegalny był dystans między „młodymi”, a naturalnie konserwatywnym ruchem robotniczym i jego partyjno – związkowymi przybudówkami). To wyjaśnia, dlaczego uczestnicy tego ruchu zaczęli później z ogromną energię współtworzyć system, który panicznie bał się gniewu społeczeństwa (jest ono jak wiadomo „ciemne”, nieświadome i groźne) oraz oddolnej presji politycznej zmiany. A także, czemu dzieci z robotniczych dzielnic, których rodzicom bliżej było do partii lewicowych, współcześnie wolą głosować na ugrupowania nacjonal – populistyczne, niekiedy wbrew własnemu interesowi klasowemu. Pisząc o miałkości ideologii mam również na myśli jej dzisiejszą użyteczność i wartość dla kształtowania „socjalnej” myśli politycznej.

           „Arystokratyczny” elitaryzm (a raczej radykalizm wyradzający się w niechęć do otoczenia) związany z prawicowym światopoglądem zatruł krew zrewoltowanej młodzieży, wywołując szok całego organizmu, ale paradoksalnie ułatwił przyjęcie ciepłych posadek oraz dał możliwość przyjemnego materialne „ustawienia się”. Nie chcę przeceniać tego wpływu, ani nadawać mu wymiaru centralnego, ale jakże przewrotnie i inspirująco to brzmi – „faszystowscy” radykałowie wmyślający psychologiczne alibi dla Nowej Lewicy. Zdecydowanie surowiej oceniał (i u samych fundamentów zwalczał) to zjawisko Theodor Adorno. Dokonując refutacji światopoglądu zrewoltowanego tłumu studenckiego, wskazał na groźbę „lewicowego faszyzmu”, który niezauważalnie zaczyna przyjmować praktykę władzy, z którą walczy. Eksplozja radykalizmu - niezakorzenionego w realnym świecie, błędnie oceniającego rzeczywistość - w połączeniu z rewolucyjnym „prostactwem” środków i pogromową tendencją do dzielenie ludzi według kryterium ‘wróg – przyjaciel’ (toż to zwulgaryzowany Schmitt!) prowadzić miała do zanegowania zasad w imię, których młodzież wyszła na barykady (esej „Rezygnacja” w tłumaczeniu i z komentarzem Jacka Zychowicza, Obywatel nr 3/2008).

           Należy jednak pamiętać, że ograniczanie takiej analizy do figury „lewicowego faszyzmu” kończyło się zazwyczaj pustym tropieniem autorytarnego stylu myślenia wśród grup otwarcie kontestatorskich, jak i tych pseudo – radykalnych. A to nieuchronnie prowadzi do zawężania przestrzeni wolności i wzmacnia zniewolenie jednostki, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę praktykę zorganizowanego „antyfaszyzmu”, „antypopulizmu” czy innych sformalizowanych i odgórnie narzuconych „zakazów myślenia”. Bardziej twórcze efekty daje odejście od teorii tzw. osobowości autorytarnej (czy pokrewnych rozważań, gdzie na końcu niezmiennie pojawia się postulat reedukacji i dostosowania do ustalonego wzorca nowoczesności) i skoncentrowanie krytycznej uwagi na relacjach pomiędzy prawno – instytucjonalną sferą współczesnej demokracji liberalnej, globalnym kapitalizmem i stopionymi z nim na płaszczyźnie komercyjno-kulturowej środowiskami „kontestatorskimi”, „niezależnymi”, „buntowniczymi”.

           Podsumowując rozważania dotyczące wiosenno-letnich rewolt 1968 roku i pewnych form lewicowego „kombatanctwa” warto przywołać zupełnie współczesne hasło, zarazem krytyczne i aktywistyczne: „Fuck May 68. Fight Now”. Więc walczmy, ale najpierw wyciągnijmy wnioski i postarajmy się o zdystansowane zrozumienie miejsca radykalnie lewicowego światopoglądu na współczesnej mapie idei i w przestrzeni społecznej, nawet jeżeli grozi to utratą komfortu samozadowolenia. A fascynację dawnymi rewolucjami burżuazyjnej młodzieży zostawmy publicystom lewego skrzydła „Gazety Wyborczej” i koryfeuszom postmodernistycznej popkultury.

Dwa elitaryzmy i kilka jedynie słusznych postulatów

           Po lewej stronie sceny politycznej można wyróżnić zatem „elitaryzm pierwotny” lewicy głównonurtowej oraz tzw. lewicy kawiorowej. „Awangardowa” lewica z góry zakłada nie-partycypacyjny model funkcjonowania i pewną „wyniosłość” środowiskowo – ideową. Teoretyczny namysł nad zagadnieniami społecznymi (o ile mamy w ogóle z takim do czynienia) nie przekłada się na praktykę polityczną, a wszelka aktywność ograniczona zostaje do świata akademickiego i marszu przez instytucje mediów czy organizacji pozarządowych. Jeżeli  lewica chce zajmować się sprawami społecznymi czyni to raczej z chłodnym dystansem entomologa, który przyszpila skrzydełka owadom i zatapia ich ciała w balsamicznych specyfikach. Jako wyraz precyzji poznawczej i naukowej rzetelności nie jest to oczywiście czymś niewłaściwym, ale w ujęciu nowolewicowym zbyt często daje wrażenie sztuczności, braku zrozumienia (empatii?) czy spolegliwości wobec współczesnych dogmatów. „Bezzębna” teoria zakreśla nieprzekraczalną granicę dla wszelkich działań praktycznych. Cała energia skoncentrowana jest na walce z nudą, która przenika uporządkowany świat wielkomiejskich instytucji kultury, mediów czy Uniwersytetu oraz na szczeniackich ekscesach przeciwko reakcyjnej „milczącej większości”. Narzędziem tego typu działań staje się sztuka krytyczna i takież same akcje polityczne, ewentualnie dyskusja wokół kolejnej „sensacyjnej” książki odsłaniającej mroki polskiego obskurantyzmu, antysemityzmu czy zacofania. Musi być „fajnie”, kolorowo, z awangardowym przytupem, emancypacyjną pieśnią na ustach i z przekonaniem, że nie ma takich zakamarków, których nie można by krytycznie „wydrążyć”, zgodnie ze strategią odzyskiwania tego, co polityczne.

           Parlamentarna lewica z kolei koncentruje się na walce o zajęcie strategicznie lepszej pozycji w ramach do głębi spatologizowanego systemu wyborczo - partyjnego oraz żyje marzeniami o koalicji z neoliberalną partią władzy. Pozostawia kwestie społeczne bez właściwego zainteresowania i troski, ograniczając wszelką aktywność w tej dziedzinie do ogólnikowych postulatów szybszej „modernizacji”, przestrzegania „standardów europejskich” i głębszej integracji. Serwuje przy tym naiwnym i wierzącym w możliwość prospołecznej korekty wyborcom „kwiatki” w rodzaju apelu młodych warszawskich działaczy o konieczności zerwania na poziomie samorządów z praktyką redystrybucji środków finansowych do słabiej rozwiniętych regionów czy wyborczej współpracy z organizacją pracodawców, kapitalistów i wielkiego biznesu, której działalność stanowi zaprzeczenie większości lewicowych postulatów. Uderzające w lewicy głównonurtowej jest to całkowite wypranie z jakiegokolwiek myślenia wspólnotowego, prospołecznego czy odrobinę chociaż krytycznego wobec propagandowych struktur władzy oraz bezmyślna wiara w najbardziej toporne (i jednocześnie wyjątkowo szkodliwe) neoliberalno - modernizacyjne mity.

           Drugą grupę tworzą środowiska lewicowe określane jako niezależne, pozbawione finansowego zastrzyku instytucji państwowych czy samorządowych i szans na przebicie się w głównym nurcie debaty publicznej. Umożliwia im to bezkompromisowe działanie i radykalną retorykę, ale zawiera również zalążek potencjalnej porażki. Aktywność w obliczu permanentnych problemów finansowych, organizacyjnych i osobowych wymaga wiele samozaparcia i cierpliwości. Z kolei brak uznania, nawet czysto symbolicznego oraz mało dostrzegalne efekty starań i walk, budują poczucie osamotnienia i wzgardy. Może to w konsekwencji skłaniać do rezygnacji z tego typu działalności, albo do jeszcze większej radykalizacji. A ta z kolei przez sam fakt przyspieszenia nie toleruje „spóźnialskich”, niedostosowanych, zbyt miękkich i mniej zdecydowanych. Stąd już blisko do „elitaryzmu wtórnego”, który objawia się „zafiksowaniem” na punkcie własnego zrewoltowania i nonkonformizmu, prowadzącym do zasklepienia w niszy.

           Jesteśmy komfortowo „zadekowani” i osłonięci (murem własnej doktryny) przed niemiłą rzeczywistością kapitalistycznej, faszystowskiej, czarnosecinnej, liberalno – demokratycznej czy jakiejkolwiek innej opresji, ale politycznie zupełnie bezradni; błąkający się niczym dzieci we mgle, pomiędzy „zerówką” a domowymi pieleszami. Tracimy kontakt z realnym światem. Celem samym w sobie staje się wykazywanie własnej (grupowej, partyjnej) bezkompromisowości, hardości, co grozi popadnięciem w partykularyzm niezliczonych frakcji, nurtów opozycyjnych, izolowanych środowisk, ciągłych frond, zmian sojuszy i prowadzi nieuchronnie do pustego sekciarstwa. Lud może nie pasować do tak „rewolucyjnie” nabrzmiałej strategii, gdyż potrafi rozbroić wszelką koturnową bojowość poprzez pytania: „Ale dlaczego tak?”, „Jaki jest tego sens i rzeczywista potrzeba?”, „Co przez to osiągniemy?”, „A co jeżeli się nie uda…?”. W tym przypadku duch praktyczny (organicystyczny) wyrażający się troską o zachowanie tego, co już jest w naszym posiadaniu, prymatem zwyczajnych, przyziemnych, mało spektakularnych, ale niezbędnych celów oraz nadrzędnością strategii pozytywistycznej nad ideologią „nagłego zerwania” odgrywać mógłby jak najbardziej pożyteczną rolę. Konieczna jest jednak redefinicja założeń, wokół których organizują się „spiskowcy”, zmiana retoryki, urealistycznienie postulatów oraz ułożenie na nowo relacji niezależny działacz polityczny – społeczeństwo. Może warto się pokusić również o odwrócenie pospolitego schematu o awangardzie spiskowców – w nowej perspektywie samoświadome masy ograniczają elitę „rewolucyjną”, sprawiając, że rewolta staje się bardziej skuteczna, aczkolwiek mniej spektakularna (choć pewnie to upodmiotowienie ludu czyni już ją samą w istocie bezprzedmiotową).

           Innym efektem absolutyzowania radykalnej frazeologii i strategii „czynu nadzwyczajnego” jest tworzenie zupełnie wydumanego obrazu rzeczywistości społecznej oraz miejsca jakie zajmuje w niej typowy aktywista. Pozwala to wprawdzie „zrewoltowanym rewolucjonistom” (i „krytycznym krytykom” również) znieść organizacyjną bezradności, polityczną klęskę czy słabość ideową, ale uniemożliwia jakikolwiek konstruktywny ruch. Pozornie zadowolony i optymistycznie patrzący na swoje dotychczasowe osiągnięcia działacz odsuwa się coraz bardziej od sensownych rozwiązań i pomysłów, przy tym, co oczywiste i charakterystyczne, gniewnie marszczy czoło i wygraża pięścią rzeczywistym jaki i tym urojonym wrogom. Nowolewicowy glamour polityczności (i dyskursu krytycznego), jako druga strona topornej „bezkompromisowości” i sekciarstwa skrajnej lewicy, niech stanowią najlepszy przykład tego typu zagrożeń. Obie grupy niezależnie od dzielących je różnic nieustannie zmuszane są do kapitulacji wobec sił Systemu; albo zajmują z jego woli zupełny margines marginesu, albo na rozkaz zdobywają- poprzez dekonstrukcje w kulturze, prowokacyjne przekraczanie granic czy egzorcyzmowanie narodowych demonów- nowe przestrzenie dla globalnej władzy, bądź zarządzają z nadania wybraną „strefą autonomiczną”, z reguły tą medialno – kulturową.

           Muszę zaznaczyć, że świadomie przesadzam i wulgaryzuję przerysowując kształty obu form działania, ale mam przykre wrażenie, że mechanizm wyłaniający się z tak opisanego elitaryzmu lewicowego łatwo można znaleźć w rodzimym środowisku niezależnym i w sferze głównonurtowej polityki. Jak z tym walczyć? A przede wszystkim, jak wypalić chorobę naiwnego „rewolucjonisty”? Należy uznać, że dumna i bezkompromisowa postawa, konspiracyjne twórcze napięcie i odważne kreślenie planów wbrew przeciwnościom, maksymalizm myśli, pewna patetyczności ducha, „arystokratyzm pracy” czy „obywatelska filozofia czynu” są jak najbardziej potrzebne, zarówno w pracy teoretycznej jak i w działaniu politycznym sensu stricto (twierdząc inaczej „wylalibyśmy dziecko z kąpielą”). Zwłaszcza gdy w przepełnionym ironią i ucieczką przed wielkimi wyzwaniami czy projektami świecie takie zaangażowanie (nie tylko polityczne, ale również obywatelskie, ekologiczne, pracownicze itd.) stało się towarem deficytowym. Współcześnie bowiem stawianie wzniosłych zadań i celów jest w obiegowej opinii uznawane za niepotrzebne; pogardzane bądź jako naiwność, bądź fanatyzm. Z centrów demoliberalnej władzy nieustannie przecież słyszymy, że do efektywnego zarządzania państwem i organizacji życia społecznego wystarczą odhumanizowane (a przez to lepsze) procedury, kompleksowy i niesprzeczny system prawa, „niezależni” eksperci, wewnętrzna racjonalność demokracji liberalnej czy wolnego rynku.

           Kluczowe w całej sprawie jest to, aby aktywność i zaangażowanie szły w parze z dokładnym rozpoznaniem sytuacji, z dojrzałością w wyborze metod i środków działania, znawstwem problemów i wiedzą na temat niezbędnych rozwiązań czy realizmem w ocenie tego, co możliwe. Ważne żeby nie patrzeć na materię polityczną przez kolorowe szkiełka emocji i fantazji ideologicznych, ale z chłodnym, realistycznym spokojem, przysłowiowym chłopskim rozsądkiem. Nie zajmujemy się bowiem abstrakcyjnymi, „odległymi” konstruktami teoretycznymi, ale wielowymiarową, migotliwą, mozaikową strukturą, która w swej gęstości i bogactwie nie daje się przyciąć do rozmiarów „użytecznej” matrycy. Działamy w rzeczywistości pełnej problemów, trudności, ułomności i niedostatków. Ale i podskórnego potencjału społecznej zmiany.



               © Tytuł tekstu zapożyczony z piosenki gdańskiego zespołu Radio Bagdad, który śpiewa w niej m.in.: „Nie szkodzi raz spróbować/i wyważyć nowe drzwi/Nie wyjdzie – to przynajmniej/Dopiszemy do CV”.

               © Cytaty z publicystyki EJ i FGJ za: Ernst Jünger, Publicystyka polityczna (1919 – 1936), Kraków 2007. Na przełomie lat 20 i 30 XX w. bracia Jüngerowie zbliżyli się do najbardziej skrajnego nurtu niemieckiej rewolucji konserwatywnej, czyli narodowego bolszewizmu  (zgodnie z postulatami tego ruchu fundamentem nowego państwa niemieckiego miała stać się mieszanka nacjonalizmu, „ducha pruskiego” i społecznego radykalizmu, wzorowanego na bolszewickim) i nie ukrywali fascynacji antyliberalnym potencjałem tkwiącym w „unarodowionym” proletariacie oraz rewolucyjną „maszynerią” Rosji Radzieckiej, stąd zainteresowanie „Wschodem” czy apel o tworzenie nacjonalistycznych związków zawodowych.

               © Problem specyficznej nudy i umysłowego wyjałowienia, jako elementów mających ściśle wiązać się z każdym stanem rewolucyjnym, warto głębiej przemyśleć i zanalizować, zwłaszcza biorąc pod uwagę „terror” niedojrzałości, młodości i „nowości” obecny we współczesnej kulturze popularnej. W kontekście Rewolucji Francuskiej pisał o tym, nawiązując do Sołżenicyna, Bronisław Łagowski w eseju „Zniszczenie i pustka”, a w odniesieniu do paryskiej rewolty 1968 r. Aleksander Smolar, który przywołał popularne wówczas hasło: "la France s'ennuie" – Francja sie nudzi!”.

 

 

Tekst ukazał się pierwotnie na portalunowe-peryferie

 

binkovsky
O mnie binkovsky

"...Co mogę powiedzieć o życiu? Że rzecz to w sumie dość długa. Tylko nieszczęście budzi we mnie zrozumienie, Ale dopóki ust mi nie zatka gliniasta gruda, będzie się z nich rozlegać tylko dziękczynienie" * * * [Zastępowałem w klatce dzikie zwierzę] – Josif Brodski (tłum. Stanisław Barańczak)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka