Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej
644
BLOG

Ziemkiewicz: Niezrealizowany pisarz grzebie w starych recenzjach

Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej Kultura Obserwuj notkę 30
Spóźnione refleksje po spotkaniu na targach ksiązki w Wilnie, gdzie przecierałem szlak prezydentowi Kaczyńskiemu (przyjechał do stolicy Litwy dzień po moim wyjeździe). Rzadka okazja, by oderwać myśli od politycznej karuzeli i zająć je przez chwilę pisarstwem, nie będę ukrywał zresztą, że przede wszystkim własnym. Za tę okazję serdeczne podziękowania dla pisma „Naujasis Zidinys” („Nowe zarzewie”) za zaproszenie i dla Instytutu Polskiego w Wilnie za logistyczne wsparcie, bez którego podróż nie doszłaby do skutku. Powodem zaproszenia była publikacja w „Zarzewiu” przekładu mojego artykułu o wypędzaniu Gombrowicza Conradem, więc choć rozmowa jak zwykle skręciła zaraz w politykę (przekleństwo; jak ja dobrze rozumiem, dlaczego Conan Doyle nienawidził Sherlocka Holmesa, choć z pisania o nim właśnie żył), jest chwila na dyskusję o niszczącej polską literaturę i w ogóle kulturę dyktaturze wesołków i szyderców, dekonstruktorów, zajadłych poszukiwaczy bezsensu wszystkiego. Wynika zresztą z tej dyskusji, że schorzenie nie jest bynajmniej specyficznie polskie. Nie tylko u nas kto nie szydzi, kto nie ucieka przed problemami, tego się nie poważa. Żeby się przygotować do spotkania, przejrzałem ponownie stare recenzje, których nazbierało mi się trochę w teczce. Wszystkie oczywiście kiedyś tam przeglądałem, gdy się ukazywały, ale z perspektywy czasu, razem wzięte, odsłaniają coś wcześniej nie zauważonego. Odsuwam na bok to, co oceniam jako mniej lub bardziej prymitywne złośliwości, mające na celu dokopanie Ziemkiewiczowi-pisarzowi za „winy” Ziemkiewicza-publicysty, wykpienie „prawicowego oszołoma” etc. Zostają dwa główne zarzuty: że piszę „publicystykę” i że używam „nieliterackiego”, „nieznośnie przezroczystego języka”. To znaczy, zarzutami takie stwierdzenia są najwyraźniej dla recenzentów. Dla mnie nie. Nie ma to nic wspólnego z tym, jak kto ocenia moją prozę, bo to rzecz gustu, poglądów na literaturę, wrażliwości i jeszcze paru innych spraw. Chodzi o to, że dla literackiego salonu wystarczającym powodem do skreślenia książki jest sam fakt, że ma ona ambicje powiedzieć coś o ważnych sprawach; bez wgłębiania się, czy to robi dobrze, czy źle. Cóż, mam ten dyskurs przećwiczony od czasów, gdy stawiałem pierwsze kroki w SF. „Publicystyka” była wówczas rutynowym zarzutem krytyków ze szkoły „rewolucji artystycznej” i rozmaitych awangard wobec całej polskiej literatury fantastycznej, a jej nurtu zajdlowskiego w szczególności. Gdy dziś niemądry, najdelikatniej mówiąc, recenzent, dyskredytuje „Żywinę” jako powieść „nadmiernie ambitną”, sugerując, że autor winien ograniczyć się do wątków thrillera, względnie romansu, zamiast sadzić się na sąd nad Polską i polactwem − mam deja vu, bo niemal identycznych fraz używali chłopcy od Berezy, strofując nas, że fantastyka powinna się ograniczać do mordobicia, strzelaniny, gonitwy i „momentów”, więc „po co to zadęcie”. Ale „myleniem literatury z publicystyką” uzasadniano też wtedy np. rugowanie z oficjalnego obiegu Nowakowskiego czy Orłosia. Pisałem wtedy i powtórzę dziś: „publicystyka” to oś polskiej tradycji literackiej, wystarczy znać lektury szkolne. W „Kordianie” Słowacki przejeżdża się po wodzach powstania, carze i Konstantym (demaskuje ich nawet jako sprawców gwałtu i morderstwa na tle seksualnym), w „Weselu” Wyspiański wręcz ociera się o lokalną, krakowską satyrę środowiskową, o Norwidzie już nie wspominając. Większość tego, co najlepsze w polskiej literaturze, pełne jest konkretu, od konkretu się odbija i z niego wywodzi. Bo tylko tak można spełnić norwidowski postulat, by dzieło „uwidaczniało fatalność socjalną lub historyczną, narodowi lub wiekowi jakiemuś wyłącznie właściwą”. Tylko odnosząc się do konkretnych realiów można „oddawać najwyższą sprawiedliwość widzialnemu światu poprzez wydobycie na jaw prawdy”, jak się tego domagał Conrad. A jakaż „fatalność” czy „sprawiedliwość” może się narodzić z opisania świata umownego, papierowego, czy też z postmodernistycznego mieszania grochu z kapustą? Zarzut „nieliterackiego języka” jest jeszcze głupszy. Żeby go w ogóle stawiać, trzeba mieć wyobrażenie o literaturze jak owa nauczycielka z „Awansu” Redlińskiego, która dwójki stawiała dzieciom piszącym, że „słońce świeciło”, a piątki za „słonko lśniło ponad światem niczym złoty dukacik na błękitnym aksamicie nieba”, czy jakoś tak. Ciekawe, dlaczego zasada skądinąd przecież czczonego przez salon Miłosza „mowa ojczysta niechaj będzie prosta” („ażeby każdy, kto usłyszy słowo / zobaczył drzewo, rzekę, zakręt drogi / tak jak się widzi w blasku błyskawicy”) jest dla polskich krytyków nie do przyswojenia? Zapewne dlatego, że w kwiecistym bełkocie, w zdaniach wielokrotnie składanych, ciągnących się przez całe akapity, w tym pseudosarmackim, kretyńskim szafowaniu szykiem przestawnym tak łatwo ukryć się miernocie, tak doskonale można nimi zamaskować miałkość i pustkę lansowanej przez salon ze względów towarzyskich cienizny? Czy szanowni recenzenci naprawdę sądzą, że ja nie umiałbym, gdybym chciał, pisać „Kuczokiem” albo „Masłowską”, że moje zdania są krótkie i zwięzłe, bo brak mi odpowiednio bogatego słownictwa, aby pisać „ładnie”, okrąglutkimi okresami retorycznymi lub pseudogombrowiczowsko połamaną „frazą”? Przy stosowaniu przez recenzenctwo takich kryteriów, załamany byłbym raczej, gdybym mnie ono chwaliło. Zresztą, charakterystycznym przykładem los „Ciała obcego”, po publikacji którego paniusie z pism całą gębą liberalnych oburzały się „okropnym” bohaterem i obscenami, czy zgoła „pornografią”, a najlepszą recenzję opublikowało właśnie pismo, które potoczny stereotyp daleko prędzej kazałby podejrzewać o równie płaskie odczytywanie tego rodzaju tekstu − czyli fundamentalistycznie katolickie „Christianitas”. „Najlepsza recenzja” nie znaczy w moich ustach bynajmniej „najbardziej pochwalna”, bo ta akurat wcale przesadnie mnie nie chwali i nie przyznaje książce takiej rangi, jakiej bym się dla niej, gdyby to „wypadało”, domagał – ale najpoważniej książkę traktująca i najwnikliwiej ją badająca. Tylko recenzent „Christianitas” zauważył rzecz najoczywistszą, że „Ciało” to nie opowieść o radosnym seksualnym kłusowniku, zadowolonym ze sprawności swego penisa (do czasu), ale opowieść o człowieku chorym i o chorej duszy, o upadku i grzęźnięciu w rozpaczliwym poszukiwaniu samousprawiedliwienia. Czekam, co „Christianitas” napisze o „Żywinie” − i żałuję, że ma dość ograniczony zasięg. Przy okazji, skoro przy „Żywinie” jesteśmy: http://www.youtube.com/watch?v=fKuZ2jsmdis Może ktoś uzna to za niekonsekwencję – no bo tak czy owak, rozmowa znowu skręcająca z literatury w politykę. Ale przecież proza nie tym się różni od publicystyki, że omija politykę, tylko tym, że gdy pierwsza ją próbuje opisać, druga chce odkryć, co z niej wynika. Gwoli ścisłości trzeba rzec na zakończenie – na Targach Książki niewiele z tego wszystkiego była okazja powiedzieć, jak zwykle zresztą; czasu mało, a tematów do przegadania mnóstwo. Co bynajmniej nie znaczy, że nie należało sięgnąć do starych teczek. Modne ględzenie, że pisarza nic nie powinno obchodzić, co o nim krytycy piszą, mam za szczeniacką pozę. Pisarz powinien to czytać możliwie jak najuważniej. Czasem po to, by stwierdzić, że faktycznie czegoś nie przemyślał do końca lub popełnił gdzieś błąd, czasem by stwierdzić, że dany krytyk jest po prostu głupi.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura