bren bren
625
BLOG

Mokra sobota, cz. 2; odc. 13

bren bren Kultura Obserwuj notkę 20


Rozstrzygać, komu te przypadłości były trudniejsze do zniesienia? Stopniować, hierarchizować? Wpakować się z butami poza granicę przyzwoitości i rozsądku? Każdy zmagał się sam ze swoimi widmami. Można jedynie przypuszczać, że niektórym sprawiało ulgę przebywanie w zagęszczonym skupisku pokrewnych, a całkowicie odrębnych bytów.
Odnosiło się to zwłaszcza do stałych bywalców lokalu, do których należał nadzwyczaj szczupły młody człowiek, zajmujący „swoje” miejsce przy samym barze. Był zarazem jednym z tych, którzy świadomie przybyli tu z odległych stron i pozostali. Nieustannie rozglądał się na boki, co od razu zdradzało nerwowość, a równocześnie – jakby jego ręce nie należały do rozedrganego ciała – spokojnie rolował perfekcyjne skręty. Znany był jako Gutek, choć z prawdziwym imieniem nie miało to nawet dalekiego pokrewieństwa dźwiękowego.
Nie wadził nikomu. I nikt, nie znając jego tajemnicy, nie podejrzewałby go o nadmierną aktywność. Bo czyż niemodne już okulary, noszące imię ikony popkultury, miałyby obudzić czujność? Zostać potraktowane nie jako ślad niewinnej fascynacji muzykiem, który je wylansował, i który postanowił zbawiać świat po swojemu, ale jako znak? W istocie, przy odrobinie wysiłku nie było trudno zaliczyć go do grona marzycieli, wyobrażających sobie wszystkich ludzi, żyjących w pokoju i braterstwie.

Działania, jakie w tym kierunku podejmował, ograniczały się do uczestnictwa w różnego rodzaju akcjach. W mieście, którego nazwę wstyd byłoby przywołać. Przekonany, że wspiera tolerancję, choć nie do końca przekonany, czy poszczególne przedsięwzięcia mają sens, angażował się w nie z pełnym przekonaniem. Jednak w nadmiarze i tolerancja bywa niebezpieczna, o czym przekonał się niebawem.
P
odczas jednej z kolorowych parad bawił się beztrosko, a zarazem z poczuciem dobrze spełnianego obowiązku. Przyjmował wszystko, czym go częstowano, i starał obdzielać wesołością całe otoczenie. Być może zdradliwa mieszanka radości i zaufania doprowadziła go do stanu, w którym nie wiedział, gdzie i jak się to skończyło. Wiedział za to, aż za dobrze, jak zaczął się następny dzień. Ocknął się na posłaniu obok pewnej posłanki o nadzwyczaj piskliwym głosie. Nie jest pewne, czy ta akurat cecha zadecydowała o podjętej przez niego ucieczce, ale od tego momentu uciekał nieustannie.
Była to ze wszech miar reakcja paradoksalna; uciekał wewnętrznie (zamykając się w sobie, i rezygnując z pokojowej walki z chciwością i głodem) i zewnętrznie – jak ścigany, kluczył i zmieniał miejsca pobytu, unikał kontaktów, których nie poprzedziła wnikliwa analiza fotografii nieznanych mu osób, a równocześnie chronił się w tłumie przed samotnością czy raczej pozostaniem z kimś sam na sam.

Porzucił miasto, którego nazwy nie sposób tu wymienić; po długiej tułaczce zadomowił się w Dzielnicy, a i tu starał się pozostawać niemal cały czas w jak najliczniejszym gronie, choćby przypadkowych towarzyszy. Przynosiło mu to zapewne ulgę, ale czy wystarczającą? Wyciąganie takiego wniosku byłoby zbyt pochopne, ponieważ przekształcające się w tik ukradkowe spojrzenia, jakie rzucał zza okularów nie świadczyły o odzyskanym poczuciu bezpieczeństwa.
Niegodziwość świata, znana mu uprzednio głównie z kanału National Geographic, dopadła go ze straszliwą stanowczością i wcale nie zamierzała opuścić. I było tak, jakby stabilny pojazd wypadł z szyn, jakby odpowiednio schłodzone piwo z lokalnego browaru zmieniło się w wannę szczyn, jakby polewano jodyną szwy na świeżej ranie; i było tak, jakby jakobini postanowili zaślinić cienie w jaskini Platona, jakby wyznawca zen szynką zastąpił kōan, jakby zamieniono funkcje szyszynki u ssaków i płazów, jakby hurysa przeobraziła się w zatrutą Kali ze złego snu syna Siwy. Tak było.

Gutek stanowisko w knajpie U Grubego opuszczał zwykle jako ostatni, nie dbając o koszty i zdrowie. I nie zważając na łagodne perswazje barmanów. On chciał przetrwać, oni musieli trwać na posterunku. A i oni przecież nie stanowili wyjątku od wszechobejmującej reguły.
Niektórym było to zresztą na rękę. Choćby Puszkinowi, który nie uciekał co prawda, ale się ukrywał, będąc chyba jedynym ściganym za niestawienie się do poboru po zniesieniu obowiązkowej służby zasadniczej. Pomysł, aby chować się w miejscu licznie odwiedzanym wydawał się świeży, choć niósł ze sobą dodatkowe ryzyko. Wolał to niż wyczekiwanie, aż do jego drzwi zapuka dzielnicowy. (Który zresztą od początku znał miejsce jego pobytu, a przyszedł po niego wprost do knajpy U Grubego dopiero po 2 latach z sobie wiadomych powodów). W zasadzie mógł stać za barem na okrągło, chętnie biorąc zastępstwa i jedynie delikatnym poszarpywaniem brody reagując na kolejne odkrycia: „– Pan to mi chyba kogoś przypomina”.
Z oferty Puszkina korzystano często, nie wnikając w przyczyny. Obojętne, czy ktoś chciał przenieść własne problemy gdzie indziej, czy tylko strzelić jednego, dwa, góra trzy „barmańskie” w sąsiedztwie. Żółw – usatysfakcjonowany 1. miejscem, jakie zajął jego drink we freakowej bitwie barmanów – penetrował nowe rejony, przeznaczając zwolnienia z dyżurów na didżejowanie. Marta, Kura i Martynka łapały intratne fuchy. I w sumie Puszkin właściwie nie opuszczał lokalu.

A jednak była osoba, która nigdy nie poprosiła go choćby o zamianę terminów. Stała  tuż obok niego, a gdyby ktoś odważył się zastosować nieprowadzącą do niczego gradację, musiałby umieścić ją w czołówce. Niemal każdy pojawiający się przed barem klient stawał się dla niej źródłem niewysłowionego cierpienia, niemal w każdej minucie chciała się stąd wyrwać. Mimo to, kierowana specyficznym poczuciem obowiązku (niezależnym od czynności zawodowych) nie poddawała się tym egoistycznym – ale być może narzucanym z zewnątrz – pragnieniom. Miotana potężnymi a przeciwstawnymi uczuciami, chwilami słabła i zdawało się jej, że opuszcza lokal, choć ciało tkwiło za barem. Wtedy, i tylko wtedy pozwalała sobie na drobną pomoc ze strony stojącego obok kolegi. 
W takich właśnie chwilach Tola – gdyż ona to była – wspierała się na potężnym ramieniu Puszkina. 

 

(cdn.)

 

 

Zobacz galerię zdjęć:

bren
O mnie bren

Nie ma takiego poświęcenia, na które by się człowiek nie zdobył, byle tylko uniknąć wyczerpującego wysiłku myślenia. /sir Joshua Reynolds/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura